Sentymentalne westchnienia za
przeszłością nie są niczym nowym, wszak wyrażano od zarania
pisma. W nowoczesną podróż do (całkiem niedalekiej) przeszłości
zabiera czytelników Paulina Wilk – dziennikarka i autorka licznych
książek dla dzieci. Przedstawia ona dosyć osobistą opowieść o
czasie minionym, który, najprawdopodobniej, już nie wróci.
Osią pierwszych rozdziałów książki
jest kolej, a dokładniej ekspres Berlin-Moskwa, który łączył
wschód z zachodem, ale przynosił też powiew zza granicy. Zza tej
lepszej, chociaż zarażonej kapitalistycznym robakiem
zagranicy. Owe połączenie zdaje się być najważniejszym
wyznacznikiem przemiany, jaka dokonała się na przełomie lat 80. i
90. – sygnalizuje przeminięcie świata znanego (umknął w oddali,
niczym skład jadący na wschód) i pojawienie się niebawem tego,
który ma dopiero się wyłonić zza zakrętu. Nie da się jednak
zaprzeczyć, że autorce (którą w dużej mierze można traktować
tu na równi z opowiadającą) nic nie przywróci utraconych chwil, a
pozostałe po nich wspomnienia sprawiają, że wszystko co nowe jest
ustawiane na z miejsca straconej pozycji.
W tej książce-eseju wiele jest
deklaracji pokoleniowych – autorka nie wypowiada się w swoim
imieniu, lecz rozciąga swoje zdanie na wszystkich dzisiejszych
trzydziestolatków, który mieli jeszcze okazję zaznać życia w
Polsce Ludowej. Urodzeni w latach osiemdziesiątych minionego wieku,
według narracji autorki, zdają się pochodzić wyłącznie z dużych
miast (lub miast-satelit dużych miast), fascynować się nowościami,
wikłać w bezsensowne kredyty i zostać wprowadzeni w pole przez
przemiany związane z aneksją do struktur unijnych. Autorka
wypowiada się arbitralnie o sprawach trudnych i względnych, a
zarazem przyjmuje perspektywę warszawską za wyznacznik zjawisk
ogólnokrajowych. Strategia ta, mogąca ujednolicić opowieść, w
rzeczywistości daje się ją wypaczać. O ile osobiste wspomnienia
wpisujące się w maraton rozpoczęty w 1980, a zakończony w 1989
mają swój urok i pokazują jak w soczewce pewne zmiany, o tyle
rozdziały opisujące czasy bliższe współczesności trącają
moralizatorstwem. Autorka wielokrotnie deklaruje poczucie
pokrzywdzenia przez nowy ład (?), gdyż większość jej
rówieśników, zachłysnąwszy się nadzieją na pracę
organizacjach unijnych ruszyła ławą na europieistykę i kierunki
pokrewne. Deklaruje przy tym ułatwiony start w dorosłość, jaki
zapewniło jej kupione przez rodziców mieszkanie w Warszawie. Nie
przeszkadza jej to krytykować przedstawicieli swojego pokolenia za
wikłanie się w kredyty, ani wyrażać sądów dotyczących
bezdomnych spotykanych czasem nad ranem na dworcu Warszawa
Śródmieście.
Znaki szczególne są zbiorem
luźnych afirmacji przeszłością, które jako takie przynoszą
sporo radości czytelnikowi – wspomnienia wspólne dla pokolenia,
rodzące się głównie za sprawą formującej się wolnorynkowej
globalizacji napędzanej przez reklamę, dają poczucie więzi i
wspólnoty. Poczucie to zdaje się wykorzystane w dalszej części
książki, gdzie autorka, powtarzając jak mantrę my wyraża
swój sentyment za przeszłością i wartościuje ją jako lepszą od
współczesności. Rozciąga przy tym swoją narrację na całość
swojego pokolenia. Ta przewrotna logika zostaje przez to
rozciągnięta na całe pokolenie, przy czym, wciąż pisząc my,
krytykuje ona współczesny ład i z sentymentem ogląda się wstecz,
gdy wszystko było prostsze. Chyba jednak nie do końca tak jest.
Jak już zostało napisane – pierwsza
część książki (mniej więcej jej dwie trzecie) sprawia, że
czytelnik czuje więź z osobą opowiadającą. Jednak to, co dzieje
się po tej granicy może go skutecznie odstręczyć. Ta książka,
sprawdza się jako osobista wizja przeszłości, opowieść (narracja
– ten termin pasuje tu jak ulał) o czasach minionych, w których
może nie było wszystkiego, ale było swojsko, a świat był mały i
nieskomplikowany, to jednak jako ocena grupy pokoleniowej rozsianej
po całym, dosyć zróżnicowanym kraju, może drażnić, zwłaszcza
osoby, których losy i wspomnienia różnią się od tych posiadanych
przez autorkę. Jest to jednak książka dosyć ciekawa i stanowi
wizję historii przedstawicielki pewnej grupy, której zaczyna powoli
porównywać młodość swojego potomstwa ze swoim – wszak niedawno
mówiono o pokoleniu-bez-Teleranka. Czy to dobrze? Zdaje się,
że tak, jednak wyłączenie kategorii inne, a pozostawienie
dobre i złe nie działa na korzyść.
---
Trudno jest mi podejść do tej książki
z chłodną głową – jestem przedstawicielem pokolenia lat
80. i to, o czym pisała autorka jest mi znane, jednak nie w sposób
przez nią opisywany. Być może wynika to z tego, że jestem z innej
części tej dekady, bliższej wydarzeniom z 4 czerwca niż 30
sierpnia, oraz moje korzenie wyrastają z dala od stołeczności
polskiej. Być może. Niemniej – moje doświadczenia nie są
tożsame z tymi, które nobilituje bądź krytykuje autorka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz