Każda kolejna strona wiązała się z salwą śmiechu. Salwą wypaloną prosto w przestrzeń. Salwą odpaloną przez masakryczny w profanujący (a może – profetyzujący) sposób tekst. Obrazoburczy, prześmiewcy, ironiczny, szalony, nonsensowny, a, zarazem, na swój sposób mądry. Pierwsze słowa Zielonej mili mówią, że śmiejmy się najczęściej z tego, czego boimy się najbardziej – czy tak może czuć się czytelnik. Albo – czy taki był zamiar?
Adnotacja na okładce jest skierowana prosto do czytelnika – odbiorca tekstu jest pytany o to, jak by była jego reakcja na bycie wybranym przez Jezusa. Sam tytuł wskazuje na ciężkie przejścia, jakie mogą być tego skutkiem dla przeciętnego profana. Jak jest?
Z pewnością śmiesznie – pierwsze strony książki przedstawiają nam przeciętnego japiszona, który niewierząc, reprezentuje dyskryminowaną większość seksualną i raczej nie żyje z zgodzie z Dekalogiem, ceniąc przy tym gazetę z „W” w nazwie. Nagle oczom jego ukazuje się Matka Boska i mówi mu, że został wybrany (czy też namaszczony) przez Jej Syna na proroka, który będzie niósł Dobrą Nowinę we współczesnym mu świecie. Bohater, jak łatwo się domyśleć, nie tryska aprobatą, jednak nie ma wyboru – zostaje włączony do grupy, którą uważał jeszcze niedawno za śmieszną i bliską mu równie jak planeta w konstelacji Raka. O fakcie swojego wybrania mówi swojej dziewczynie, która reaguje na to przerażeniem godnym niewiernego, któremu przed oczami wyrósł nagle rosły krzyżowiec z mieczem dwuręcznym w dłoniach. Przerwana zostaje sielanka, a bohater naznaczony stygmatami; są one powodem jego zwolnienia, gdyż ujawniają się one w czasie ważnej dla bohatera prezentacji w firmie.
Od momentu zwolnienia do z pracy akcja nabiera tempa i po chwili bohater, wydzielając cudowną woń kwiatów i nie czując żadnych nieprzyjaznych człowiekowi warunków bytowo-atmosferycznych, prosto z ławki w parku (gdyż traci cały swój doczesny dobytek) trafia do zakładu dla obłąkanych. Tam dowiaduje się, że nie jest jedynym człowiekiem, który twierdzi, że ma objawienia maryjne, gdyż z górą dwustu pensjonariuszy tego przybytku intelektualnych rozkoszy jest podobnego, co on zdania. Po pełnej delikatnego uroku kuracji nasz bohater zostaje uznany przez lekarza prowadzącego za całkowicie zdrowego – zarówno fizycznie, jak i psychicznie; werdykt lekarza jest jednoznaczny – nasz bohater ma objawienia. A dalej... dalej jest tylko śmieszniej.
Książka serwuje ironiczny humor dużymi porcjami – zarówno poprzez słowa jak i sytuacje, jakie są w tekście opisane. Od pierwszych stron książka oswaja czytelnika z obrazoburczymi zestawieniami, które mogą urażać czytelnika wierzącego, jednak najczęściej są to wypaczone delikatnie spostrzeżenia przeciętnego człowieka patrzącego z boku na wydarzenia w Polsce i świecie.
Sama fabuła jest ciekawą mieszanką klasycznego mitu (wspaniale nakreślony motyw podróży, bohatera pokonującego liczne przeciwności, będącego w dużym stopniu narzędziem w rękach sił wyższych, ciekawie powracający motyw kobiety, jak i jej roli w społeczeństwie) z tekstami apokryficznymi, pismami Ojców Kościoła, hagiografiami średniowiecznymi (bowiem bohaterowi zdarza się trafić w miejsca o żywo je przypominające, a także przybrać cechy świętych wieków średnich, których ciało, umacniane przez Boga, znosiło trudności, cierpienia i niewygody, wydzielając przy tym woń kwiatów, najczęściej po śmierci), opowiastki filozoficznej i botoksu. Zbudowana w formie tryptyku odnosi się do wzorców średniowiecznego budowania traktatów filozoficznych, a zarazem, poprzez nazwy trzech rozdziałów, odnosi się w jakiś sposób do Pisma Świętego.
Pisanie o czymś wulgarnym w sposób lotny było dotychczas znakiem jakościowym Stasiuka, jednak młodsze pokolenia pisarskie potrafią dotrzymać kroku, czego dowodem jest Masakra. Fraza książki jest lekka, trafna, dobrze dobrana; język – opanowany w wysokim stopniu. Czasem można zadziwić się, jak można pisać o absurdzie w tak lotny sposób.
Liczne wątki przeplatając się w najmniej spodziewany sposób (krew ze stygmatu, kapiąc w oko szefowej bohatera, która to popełniła samobójstwo poprzez iniekcję podręcznej porcji botoksu, przywraca ją do życia), epatując czystym nonsnsem, wywołują salwy śmiechu. Przy czym nie jest to śmiech do końca pusty – wyśmiewane są wady społeczeństwa polskiego: jego zaślepienie i potrzebę realnego transcendentu, którą zapełnić może pierwsza z brzegu informacja z okładki tabloidu. Końcowy tryumf rozumu (wziętego za ingerencję bożą) nad metafizyką jest tego doskonałym obrazem. Książka jest niewątpliwie obrazoburcza, może obrażać uczucia religijne, jednak wskazuje zarazem śmieszność dewocji w czystej, i nie tylko, formie.
Masakra profana jest książką godną polecenia – czyta się ją dobrze, chociaż lektura w autobusie może skutkować zdziwieniem współpodróżnych – doprawdy – czasem trudno ukryć śmich. Śmiech, który staje się potężnym orężem w dłoniach narratora. Jednak, jak to mawiał Foucault, przeciw komu jest skierowany?
Odpowiedzcie sobie sami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz