W czasach przed Schengen i zniesieniem granic podróż po
Europie była nieco trudniejsza. Przez to każdorazowy kontakt z kulturą obcego
kraju silniejszy robił większe wrażenie i wzbudzał więcej emocji. O takich
emocjach pisze w zbiorze Coś do oclenia
Julian Barnes – Anglik, który przekroczywszy kanał La Manche, stał się
frankofilem. Jednak nie bezkrytycznym.
Angielski eseista podaje czytelnikom bardzo
osobisty raptularz, którego wspólnym mianownikiem jest państwo nad Loarą. Jest
do dla niego z jednej strony podróż sentymentalna, uwikłana w nurt afirmacji
przemieszczania się samochodem, która odwołuje się do Nicolasa Bouviera, a z
drugiej – hołd czasom i wspomnieniom, które pozostaną żywe już tylko na kartach
książek i we wspomnieniach. Nie dziwi zatem łatwy do przejęzyczenia polski
tytuł, który może brzmieć coś do ocalenia.
Barnes daje upust swojej fascynacji kulturą i przestrzenią kraju – szczególnie
powolnego, nieco melancholijnego, ale posiadającego pewne szczególne drgnienie.
Najlepiej widoczne jest to w eseju poświęconym muzyce (którą pieczołowicie
rozróżnia na francuską i frankofońską), który zdaje się być najbardziej
reprezentatywny dla całego nastroju utraty.
W tych tonach (sic!) udaje mu się dotknąć nostalgii, którą opisał Roland Barthes
we Fragmentach dyskursu miłosnego –
poczucie porzucenia spotyka się tu z płonną, ale jednak nadzieją. To połączenie
pozwala na ożywienie wspomnień, jednak w poczuciu ich niedosięgalności.
W tekstach ważnych i ciekawych zdaje się, że
nigdy nie chodzi o coś konkretnego – to atmosfera i trudna do uchwycenia
poetyka sprawiają, że tekst staje się arcydziełem. Autor Cytrynowego stolika tworzy swój własny, intymny obraz kraju
bliskiego, a zarazem dalekiego; nie stawia mu pomnika, ale pisze o Francji jako
o wyjątkowym miejscu, które wpłynęło na jego wrażliwość i osobowość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz