wtorek, 12 sierpnia 2014

Julian Barnes – Coś do oclenia



W czasach przed Schengen i zniesieniem granic podróż po Europie była nieco trudniejsza. Przez to każdorazowy kontakt z kulturą obcego kraju silniejszy robił większe wrażenie i wzbudzał więcej emocji. O takich emocjach pisze w zbiorze Coś do oclenia Julian Barnes – Anglik, który przekroczywszy kanał La Manche, stał się frankofilem. Jednak nie bezkrytycznym.
Angielski eseista podaje czytelnikom bardzo osobisty raptularz, którego wspólnym mianownikiem jest państwo nad Loarą. Jest do dla niego z jednej strony podróż sentymentalna, uwikłana w nurt afirmacji przemieszczania się samochodem, która odwołuje się do Nicolasa Bouviera, a z drugiej – hołd czasom i wspomnieniom, które pozostaną żywe już tylko na kartach książek i we wspomnieniach. Nie dziwi zatem łatwy do przejęzyczenia polski tytuł, który może brzmieć coś do ocalenia. Barnes daje upust swojej fascynacji kulturą i przestrzenią kraju – szczególnie powolnego, nieco melancholijnego, ale posiadającego pewne szczególne drgnienie. Najlepiej widoczne jest to w eseju poświęconym muzyce (którą pieczołowicie rozróżnia na francuską i frankofońską), który zdaje się być najbardziej reprezentatywny dla całego nastroju utraty. W tych tonach (sic!) udaje mu się dotknąć nostalgii, którą opisał Roland Barthes we Fragmentach dyskursu miłosnego – poczucie porzucenia spotyka się tu z płonną, ale jednak nadzieją. To połączenie pozwala na ożywienie wspomnień, jednak w poczuciu ich niedosięgalności.
W tekstach ważnych i ciekawych zdaje się, że nigdy nie chodzi o coś konkretnego – to atmosfera i trudna do uchwycenia poetyka sprawiają, że tekst staje się arcydziełem. Autor Cytrynowego stolika tworzy swój własny, intymny obraz kraju bliskiego, a zarazem dalekiego; nie stawia mu pomnika, ale pisze o Francji jako o wyjątkowym miejscu, które wpłynęło na jego wrażliwość i osobowość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz