Książka
o dobrych Niemcach w czasie drugiej wojny światowej. Podniosło Ci się
trochę ciśnienie? No, mi też zazwyczaj to trochę podnosi. Ale spokojnie, są też
Francuzi. Są też źli Niemcy, więc jest jakaś równowaga. Ale to pierwsze jakoś
zawsze mi zgrzyta… No ale co tam. Doerr za swoją książkę dostał Pulitzera
i to zasłużenie, bo jest dobra, naprawdę dobra. Historia jest przejmująca
i w ogóle. Ale po kolei.
Światło, którego nie widać
to kilka opowieści. W zasadzie dwie główne i całkiem sporo obocznych.
Pierwszą jest droga młodego chłopca z sierocińca w Zagłębiu Ruhry –
samorodnego geniusza techniki, który ma smykałkę do urządzeń radiowych. Na
początku wojny jego talent zostaje zauważony i trafia jako nastolatek do
elitarnej szkoły dla „prawdziwych aryjczyków”. Jako że jest albinosem, pod
wieloma względami nie mieści się w skali. Rozwija swój talent i gdy –
w wyniku niedoboru rąk do noszenia karabinów – trafia na front, jego życie
się zmienia. Widzi grozę wojny, której echa były z czasem coraz
głośniejsze.
Druga
istotna historia to przygody dziewczyny, która traci wzrok w ciągu kilku
dni. Jej ojciec jest naczelnym klucznikiem/ślusarzem w paryskim muzeum
i stara się jej pomóc jak może. Gdy Niemcy najeżdżają Francję, przenosi
się wraz z ojcem na zachód, do Saint-Malo. Ojciec ma pewną misję,
dziewczyna po prostu się boi. I tam, po bombardowaniu, spotyka
niemieckiego żołnierza.
Trochę
to uporządkowałem, bo chronologia w tej książce rządzi się swoimi prawami.
W praktyce wszystko dzieje się w ciągu dwóch dni, od początku bombardowania
miasta przez Aliantów 17 września 1944 roku. Cała reszta to retrospektywy. Pewnie
się domyślasz, że autor nie gubi się w tym zamieszaniu i serwuje
spójną i przekonującą historię. W końcu nie napisałbym o tej
książce, że jest dobra gdyby się gubił.
Jest
zderzenie cywilizacji z partyzancką dzikością Sowietów. Jest zderzenie
cywilizacji z okrucieństwem. Jest piekło szkół z internatem i władzy
grupy. Jest poczucie zagubienia w świecie opartym na sile. Jest jakaś
nadzieja i legenda. Sporo tych elementów. Składają się tak, że nie miałem
wrażenia przeładowania tym wszystkim. Kolejne wątki i wydarzenia pięknie
się ze sobą wiążą i prowadzą do wielkiego finału, który rozgrywa się
w odcinkach przez dobrze ponad pięćset stron.
To
książka, po skończeniu której byłem przekonany, że przeczytałem coś dobrego.
Tak po prostu. O nagrodach dowiedziałem się przed chwilą, kiedy szukałem informacji
o autorze i tak dalej. Chociaż początkowo miałem wrażenie, że cała ta
opowieść kupy się nie trzyma, to pod koniec… no, jednak trzyma się dobrze.
Chociaż chwilami wkurzała mnie jednowymiarowość postaci, zwłaszcza młodego
Niemca, i wciśnięcie – trochę na siłę – legendy o posiadającym
niezwykłe moce klejnocie. Ten pierwszy pod koniec zamienia się w „zombie”,
co można tłumaczyć zespołem stresu pourazowego i złamaniem przez system, ale
jakoś tego nie kupuję. Ten drugi wątek z klejnotem też jest taki jakiś… nie
wiem. To fajny smaczek, po prostu. Ale niewiele więcej, chociaż chwilami miałem
wrażenie, że „to takie ważne, ważne, wiesz czytelniku?”. To chyba najsłabsza
część, ale jest za czym ją schować.
Za to świetnie
opisana jest w tej książce klaustrofobia, zwłaszcza, że nie jest ani
trochę oczywista. Historia zaczyna się od zasypania bohaterów w piwnicach
zbombardowanego miasta. Potem pojawiają się kolejne wymiary tego „zasypania”: ślepota,
ustrój, brak wyborów, rozkazy, strach… I to wszystko jest naprawdę mocne.
Chyba dlatego ta książka mi tak podeszła: jest „jakaś” i ma charakter. A
to już więcej niż trzeba, żeby o jakiejś powieści powiedzieć, że jest
dobra. Zostawię to tak, bo jeśli Cię nie przekonałem do tej pory, to chyba już
nie przekonam.