wtorek, 9 czerwca 2015

Olga Tokarczuk - Księgi Jakubowe



Księgi Jakubowe wydane niemal równocześnie z Wszystkim,co lśni Eleanor Catton, zdają się zwiastować powrót lejących się i imponujących objętością próz, które nawiązują do wzorców dziewiętnastowiecznej powieści trzecioosobowej. Nie mogę zaprzeczyć, że czekałem na taką propozycję Olgi Tokarczuk, która do tej pory oddawała w ręce czytelników krótsze prace, nierzadko eksperymentalne, jednak sygnalizujące w swojej formie potrzebę rozłożenia skrzydeł opowieści. Potrzeba ta zdała się szamotać (prawie jak czarne ptaszysko w Domu dziennym, domu nocnym), a jej efektem jest ostatnia, i ze wszech miar – epicka, proza Olgi Tokarczuk – Księgi Jakubowe albo Wielka podróż. I, jak się okazje, ta podróż jest wielka, nie tylko objętościowo. 

Autorka roztacza na początku opowieści rozległy obraz podolskiej prowincji, gdzie różne religie przenikają się i żyją ze sobą we względnej zgodzie. Brak stosów i szeroko pojęta wolność religijna przyczyniły się do rozwoju tolerancji i niezwykłych form współżycia różnych religii – nie tylko chrześcijańskich. By odtworzyć klimat intelektualny tamtych czasów przedstawia plebana, intelektualistę, który czuje się z jednej strony nieco ponad „motłochem”, a zarazem wie, że bez niego nie mógłby utrzymać swego autorytetu. Ponadto poznajemy kasztelanową, rozmiłowaną w książkach, która zaczyna pobudzającą ją intelektualnie korespondencję z plebanem. I wreszcie – samego Jakuba Lejbowicza Franka, człowieka o niejasnej przeszłości, uwikłanego w opowieści o sobie i świecie, który głosi synkretyczne idee, wpisujące się w żywe jeszcze na Podolu echa unii brzeskiej.
Tokarczuk stworzyła epicką opowieść o Rzeczypospolitej peryferyjnej, która rządziła się innymi prawami niż jej centrum. Przedstawia niesamowitą mozaikę wyznań, religii i żywotów, w której miejsce dla siebie znajdują zarówno wierni doktrynie potrydenckiej jezuici, jak i balansujący na granicy gnostycyzmu i herezji Żyd, który głosi idee humanistyczne będące wypadkową judaizmu oraz chrześcijaństwa. Autorka zdaje się opiewać czystość formy i prostotę wiary – nieuregulowany w swojej pierwotności kult zapoczątkowany przez Franka. Mieszając w tym tyglu wyznań wychwytuje takie animozje jak ugruntowany przez wypaczenia teologiczne antysemityzm czy potrzebę ujednolicenia wyznań, które nie do końca pasują do któregoś z uznawanych (bądź tolerowanych) nurtów religijności. Umiejscowienie początku akcji w szczególnym miejscu, jakim jest niewątpliwie Podole, i przeniesienie jej do centrum ówczesnej Rzeczypospolitej, czyli Warszawy, ułatwia autorce wyciągnięcie na wierzch sporu cywilizacji z naturą, jednak to religia jest tu najważniejsza.

Jakub Frank zapoczątkował ruch frankistów, będący na pograniczu judaizmu i chrześcijaństwa. Ówcześni wyznawcy religii dawidowej mieli w pamięci niedawno „proklamowanego Mesjasza” – Sabataja Cwi, który porzucił idee mesjanistyczne na rzecz islamu. Widząc nowego, potencjalnego, zbawcę traktują go początkowo z dystansem, jednak ci, którzy dają wiarę jego ideom, tworzą legendę, która przekonuje nawet niedowiarków. Jakub budzi żywe zainteresowanie lokalnych notabli rzymskokatolickich, którzy widzą we Franku nadzieję na włączenie w obręb Kościoła nowych dusz. Zgadzało się to z doktryną potrydencką, która zakładała, poza edukacją i zachowaniem czystości wiary, również „odbicie strat ilościowych”, które spowodowała reformacja w szeregach wiernych Rzymowi; w te działania wpisywała się chociażby działalność Piotra Skargi i, będąca pośrednio jej efektem, unia brzeska. A okazja, by świętować nawrócenie na religię chrystusową zagubionych wyznawców tego samego Boga nie mogła przejść bez echa. I te „echa” wychwytuje Tokarczuk, łącząc niezwykłą zdolnością do snucia opowieści. 

To opowiadanie, jakże charakterystyczne dla wcześniejszych próz tej pisarki, tu rozwinęło się na niemal tysiącu stron. I dobrze, bo autorka faktycznie zdawała się od lat skłaniać ku takiej obszernej, nieśpiesznie płynącej narracji, która nawiązywałaby do kanonów dziewiętnastowiecznej powieści. Efekt przechodzi najśmielsze oczekiwania, gdyż Tokarczuk formę tę łączy ze znakomitym przygotowaniem faktograficznym, co daje znakomite rezultaty. Nie można jednak powiedzieć, że jest to proza, która wciąga od pierwszych stron – ta pozbawiona pośpiechu formuła wymusza pewne przestoje i może zniechęcić czytelnika pragnącego wartkiej akcji. Jednak po wczuciu się w rytm, daleki od pośpiechu i pragnienia zaimponowania czytelnikowi niesamowitymi zwrotami akcji, książka ta przedstawia najlepsze, co ma do zaoferowania – znakomitą opowieść, balansującą na granicy fikcji i biografii. Bo jest to znakomita pozycja. Niepokojące jest tylko to, że jedna z pisarek, która potencjalnie mogłaby napisać „wielką, polską prozę współczesną” po raz kolejny oddaje się przeszłości i czasom zapomnianym. Z drugiej strony – czy nasze czasy pozwolą zamknąć się w takiej opowieści? Autorka nie oddaje się tym rozważaniom, lecz pisze o zapomnianym, co wydaje się być nie mniej istotne. Nawet tytuł trąca staropolszczyzną, co należy uznać tu za ciekawy smaczek, podobnie jak przewrotny sposób numeracji stron. Wiele tu niuansów, które rozwijają tę nietuzinkową książkę, a ujęcie ich w jedną, względnie zwartą całość może być problematyczne. 

Ta przepełniona melancholią proza, dotykająca momentu łaski, jakim dla Żydów jest spotkanie z Mesjaszem, nawet tym pozornym, pokazuje z jednej strony głębię rozpaczy ludzi przeżywających opuszczenie, a z drugiej – wciąż mających nadzieję na nadejście tego-który-przyjdzie. To niespotykana umiejętność, której nie można odmówić autorce Ksiąg Jakubowych. Bardzo dobrych Ksiąg Jakubowych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz