Ja
tam Żulczyka lubię. Umie chłopak pisać, tworzy fajną atmosferę
i dla tej atmosfery lubię czytać jego książki. Ostatnio
nawet wydał opowieść o osobliwej nazwie Wzgórze psów.
Więc odezwałem się do kogo trzeba i… no właśnie. Nie
spodziewałem się, że paczka będzie „o wadze 1 kg”, a sama
książka będzie miała prawie 900 stron. Poszalał chłopak. No
więc pomęczyłem się, przeczytałem i nie żałuję.
Zacznę
od końca – zakończenie byłoby naprawdę świetne w każdej
innej książce. W tej – jest trochę słabe. Ale to takie
„słabe” jak w świetnej knajpie po prostu poprawny deser po
epickim głównym daniu. Chociaż wiesz… to zakończenie pasuje.
I jest świetne. Po prostu trochę za bardzo rozmetaforyzowane.
Nie to, żebym takich zabaw nie lubił, ale zostaje trochę za dużo
loose ends.
To,
że autor nie opisał ich do końca, a jedynie zostawił, mówi
sporo. To zakończenie jakoś dojrzewało we mnie od kilku dni, bo
skończyłem czytać już chwilę temu, a im dłużej odwlekam
napisanie recenzji, tym bardziej widzę, dlaczego takie rozwiązanie
mi się podoba.
Fabularnie
też jest ciekawie. Jest Mikołaj Głowacki, bohater po przejściach,
który kiedyś wyjechał ze swojej rodzinnej miejscowości
(nie-miasta Zybork, którego nie powinieneś kojarzyć z dzisiejszymi
Jezioranami). Takiej miejscowości, do której nie chce się wracać
– z nieistniejącym już pegeerem, biedą i złamanymi
ludźmi.
Odciął
się od niej jednym ruchem, bo zaczął szukać akceptacji u
znajomych z elitarnych studiów na Uniwersytecie Warszawskim
i tworzył przerysowane opowieści o rodzinnej
miejscowości. I napisał taką książkę – o księżach
pedofilach, mordowaniu ludzi, gangsterach i narkotykach.
W jednej niewielkiej miejscowości na Warmii. Wywołało to
burzę, jemu dało środki na rozwinięcie uzależnienia od
narkotyków, a jego wydawcy i agentowi – całkiem przyzwoity
zarobek. No i w końcu się odciął od swojej rodzinnej
miejscowości. Na dobre. No prawie.
Wszystko
zaczyna się w trudnym dla Mikołaja i Justyny (jego żony)
momencie. Dziewczyna traci pracę w redakcji i nie mają za
co spłacić kredytu na mieszkanie. Mikołaj jest też pod kreską, a
do tego dowiaduje się, że Justyna niedawno go zdradziła ze swoim
mentorem / znajomym z pracy. Niewesoło innymi słowy.
Wyjeżdżają
Warszawy z nadzieją, że przeczekają kryzys i wyjdą
niebawem na prostą. I lądują jak stasiukowskie śliwki
w gównie, bo okazuje się, że tak jakby jego książka
zekranizowała się sama. Tylko nie w filmie, ale
w rzeczywistości. Zybork stał się strasznym miejscem, a jego
grozę para odkrywa niemal co wieczór.
Poza
tym, że Mikołaj musi sobie jakoś poradzić ze swoją przyszłością
w tym mieście i rodziną, to dochodzi jeszcze tajemniczy
Kalt, okoliczna szara eminencja, który trzyma wszystkich za gardło.
A tych, którzy mu podpadają… przekonuje dosyć zdecydowanie, że
lepiej być z nim w dobrej komitywie. No i zaczynają
ginąć ludzie. I się znajdywać, ale w o wiele gorszym
stanie fizycznym. Często rozkładu.
Jeśli
lubisz spokojne kryminały, które są tylko trochę mroczne, to nie
zabieraj się do Wzgórza psów. Serio. To chyba jedna
z bardziej przepełnionych grozą rzeczy, które ostatnio
przeczytałem. Wszystko tu jest ciemne, tajemnice i szkielety
w szafach tworzą atmosferę strachu, a do tego okazuje się, że
nie da się wskazać jednego winnego. Całość mocno przypomina mi
polskie Twin Peaks – zło nie ma jednej postaci, wchodzi w różnych
ludzi, a widać jedynie jego efekty jego obecności. Ale takie Twin
Peaks bez cebuli i przaśności. Tych tu nie ma (a nawet jeśli
są, to po coś i są super w ramach konwencji). I ta
groza (aaaaaa, jak lubię to słowo – pasuje tu idealnie!) dominuje
tę opowieść. Nie ma tu żadnego zmiłuj. I to mi się bardzo
podoba.
Wątków
w tej książce jest masa, jednak są do ogarnięcia, za co
należy się Żulczykowi solidne high five. Nie komplikuje
niepotrzebnie, a wszystko, nawet totalnie bezsensowna opowieść
o człowieku, który na początku XX wieku zasuwał ledwo żywy
z plecakiem przez granicę w okolicach Zyborka jest tu
potrzebna. I tłumaczy wiele rzeczy, ale dopiero pod koniec (za
co należy się autorowi drugie high five).
To
nie do końca kryminał, albo raczej – to inna jakość kryminału
w Polsce. Na zachodzie mówi się o nowej fali
kryminału. U nas – jeszcze nikt się nie kwapi do takiego
nazywania (czasem mam wrażenie, że tylko ja o tym tłukę, bo
się naczytałem tekstów o książkach z „NYT”
i „Guardiana”). Nie było tego widać dobrze we
wcześniejszych książkach Żulczyka (dopiero to wyszło
w przepisanym Instytucie), ale chodzi o wiedzę. Nie
o żadne ukaranie zbrodniarzy czy winnych. Wiedza – to zmienia
bohaterów i daje im szansę na katharsis. Dla Mikołaja
oznacza to nowy początek. Dla jego rodziny… w dużej mierze
też. Nie ważne, jak do tego dochodzi – wszyscy mogą zacząć od
nowa. I wywalić trupy z szafy (chociaż są już w niej
nowe, ale spojlerować nie będę). Ale to, co dalej, to już
zupełnie inna historia. Takie rozwiązanie bardzo mi się podoba.