Księgi Jakubowe
wydane niemal równocześnie z Wszystkim,co lśni Eleanor Catton, zdają się zwiastować powrót lejących się i
imponujących objętością próz, które nawiązują do wzorców dziewiętnastowiecznej
powieści trzecioosobowej. Nie mogę zaprzeczyć, że czekałem na taką propozycję
Olgi Tokarczuk, która do tej pory oddawała w ręce czytelników krótsze prace,
nierzadko eksperymentalne, jednak sygnalizujące w swojej formie potrzebę
rozłożenia skrzydeł opowieści. Potrzeba ta zdała się szamotać (prawie jak
czarne ptaszysko w Domu dziennym, domu
nocnym), a jej efektem jest ostatnia, i ze wszech miar – epicka, proza Olgi
Tokarczuk – Księgi Jakubowe albo Wielka
podróż. I, jak się okazje, ta podróż jest wielka, nie tylko objętościowo.
Autorka
roztacza na początku opowieści rozległy obraz podolskiej prowincji, gdzie różne
religie przenikają się i żyją ze sobą we względnej zgodzie. Brak stosów i
szeroko pojęta wolność religijna przyczyniły się do rozwoju tolerancji i niezwykłych
form współżycia różnych religii – nie tylko chrześcijańskich. By odtworzyć
klimat intelektualny tamtych czasów przedstawia plebana, intelektualistę, który
czuje się z jednej strony nieco ponad „motłochem”, a zarazem wie, że bez niego
nie mógłby utrzymać swego autorytetu. Ponadto poznajemy kasztelanową,
rozmiłowaną w książkach, która zaczyna pobudzającą ją intelektualnie
korespondencję z plebanem. I wreszcie – samego Jakuba Lejbowicza Franka,
człowieka o niejasnej przeszłości, uwikłanego w opowieści o sobie i świecie,
który głosi synkretyczne idee, wpisujące się w żywe jeszcze na Podolu echa unii
brzeskiej.
Tokarczuk
stworzyła epicką opowieść o Rzeczypospolitej peryferyjnej, która rządziła się
innymi prawami niż jej centrum. Przedstawia niesamowitą mozaikę wyznań, religii
i żywotów, w której miejsce dla siebie znajdują zarówno wierni doktrynie
potrydenckiej jezuici, jak i balansujący na granicy gnostycyzmu i herezji Żyd,
który głosi idee humanistyczne będące wypadkową judaizmu oraz chrześcijaństwa.
Autorka zdaje się opiewać czystość formy i prostotę wiary – nieuregulowany w
swojej pierwotności kult zapoczątkowany przez Franka. Mieszając w tym tyglu
wyznań wychwytuje takie animozje jak ugruntowany przez wypaczenia teologiczne
antysemityzm czy potrzebę ujednolicenia wyznań, które nie do końca pasują do
któregoś z uznawanych (bądź tolerowanych) nurtów religijności. Umiejscowienie początku
akcji w szczególnym miejscu, jakim jest niewątpliwie Podole, i przeniesienie
jej do centrum ówczesnej Rzeczypospolitej, czyli Warszawy, ułatwia autorce
wyciągnięcie na wierzch sporu cywilizacji z naturą, jednak to religia jest tu
najważniejsza.
Jakub
Frank zapoczątkował ruch frankistów, będący na pograniczu judaizmu i
chrześcijaństwa. Ówcześni wyznawcy religii dawidowej mieli w pamięci niedawno
„proklamowanego Mesjasza” – Sabataja Cwi, który porzucił idee mesjanistyczne na
rzecz islamu. Widząc nowego, potencjalnego, zbawcę traktują go początkowo z
dystansem, jednak ci, którzy dają wiarę jego ideom, tworzą legendę, która
przekonuje nawet niedowiarków. Jakub budzi żywe zainteresowanie lokalnych
notabli rzymskokatolickich, którzy widzą we Franku nadzieję na włączenie w
obręb Kościoła nowych dusz. Zgadzało się to z doktryną potrydencką, która
zakładała, poza edukacją i zachowaniem czystości wiary, również „odbicie strat
ilościowych”, które spowodowała reformacja w szeregach wiernych Rzymowi; w te
działania wpisywała się chociażby działalność Piotra Skargi i, będąca pośrednio
jej efektem, unia brzeska. A okazja, by świętować nawrócenie na religię
chrystusową zagubionych wyznawców tego samego Boga nie mogła przejść bez echa.
I te „echa” wychwytuje Tokarczuk, łącząc niezwykłą zdolnością do snucia
opowieści.
To
opowiadanie, jakże charakterystyczne dla wcześniejszych próz tej pisarki, tu
rozwinęło się na niemal tysiącu stron. I dobrze, bo autorka faktycznie zdawała
się od lat skłaniać ku takiej obszernej, nieśpiesznie płynącej narracji, która
nawiązywałaby do kanonów dziewiętnastowiecznej powieści. Efekt przechodzi
najśmielsze oczekiwania, gdyż Tokarczuk formę tę łączy ze znakomitym
przygotowaniem faktograficznym, co daje znakomite rezultaty. Nie można jednak
powiedzieć, że jest to proza, która wciąga od pierwszych stron – ta pozbawiona
pośpiechu formuła wymusza pewne przestoje i może zniechęcić czytelnika
pragnącego wartkiej akcji. Jednak po wczuciu się w rytm, daleki od pośpiechu i
pragnienia zaimponowania czytelnikowi niesamowitymi zwrotami akcji, książka ta
przedstawia najlepsze, co ma do zaoferowania – znakomitą opowieść, balansującą
na granicy fikcji i biografii. Bo jest to znakomita pozycja. Niepokojące jest
tylko to, że jedna z pisarek, która potencjalnie mogłaby napisać „wielką,
polską prozę współczesną” po raz kolejny oddaje się przeszłości i czasom
zapomnianym. Z drugiej strony – czy nasze czasy pozwolą zamknąć się w takiej
opowieści? Autorka nie oddaje się tym rozważaniom, lecz pisze o zapomnianym, co
wydaje się być nie mniej istotne. Nawet tytuł trąca staropolszczyzną, co należy
uznać tu za ciekawy smaczek, podobnie jak przewrotny sposób numeracji stron. Wiele
tu niuansów, które rozwijają tę nietuzinkową książkę, a ujęcie ich w jedną,
względnie zwartą całość może być problematyczne.
Ta
przepełniona melancholią proza, dotykająca momentu łaski, jakim dla Żydów jest
spotkanie z Mesjaszem, nawet tym pozornym, pokazuje z jednej strony głębię
rozpaczy ludzi przeżywających opuszczenie, a z drugiej – wciąż mających
nadzieję na nadejście tego-który-przyjdzie. To niespotykana umiejętność, której
nie można odmówić autorce Ksiąg
Jakubowych. Bardzo dobrych Ksiąg
Jakubowych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz