sobota, 14 grudnia 2013

Ignacy Karpowicz - Ości

Niecności, poprawności i kości. Te sformułowania mają w sobie pewien rdzeń odnoszący się do nowej prozy Karpowicza – ości, cechę charakterystyczną, nadającą znaczenie, ale zarazem, po gombrowiczowsku, upupiającą. Ości też mogą zostawać między zębami i pojawiać się w najmniej spodziewanym momencie. Czy zatem proza ta potrafi zaskoczyć?
Początkowo – tak. Karpowicz przedstawia ciekawą plejadę bohaterów, którzy reprezentują dosyć oryginalny zestaw poglądów nietradycyjnie polskich; stanęliby oni raczej po stronie squatersów niż maszerujących w Marszu niepodległości. Mamy zatem Maję, która ma dosyć swego męża i próbuje ułożyć rozsądnie relację z synem Brunonem (nazwanym prawdopodobnie na cześć kwerfurdzkiego), matką i światem. Jest również Krzyś, pracownik korporacji preferujący przedstawicieli tej samej płci. Mamy wreszcie Ninel Czeczot i jej syna, którzy dziwnym trafem wchodzą w interakcję z Mają. Zrąb fabuły zdaje się ograniczać do relacji między bohaterami, którzy odbijają się od siebie w sposób przypadkowy – poznanie przez Maję interesującego mężczyzny, ciągłe wpadanie na dziwnych ludzi przez Krzysia i inne, dosyć ciekawe wypadki zdają się dziać bez głębszej intencji. Ten chaos jest jednak pociągający – połączony z błyskotliwością opowieści snutej przez narratora Karpowicza wciąga czytelnika w świat ości. Jednak w momencie w którym akcja zaczyna się systematyzować, a autor zaczyna skupiać się na rozwinięciu i pogłębieniu charakterystyk swoich podopiecznych, akcja wyraźnie zwalnia. Po przekroczeniu, niemal magicznej, klauzuli trzechsetnej strony czytelnik może mieć wrażenie, że historia zaczyna być przedłużana na siłę – brakuje tej części polotu pierwszych stron, a ciężar gatunkowy wielu akapitów zdaje się przewyższać siłę autorskiego żartu.
Nie da się bowiem zaprzeczyć, że główną siłą książki jest humor – niejednokrotnie czarny, ale niemal zawsze wywołujący uśmiech; skłaniają po temu sytuacje, dialogi i postacie. Nie bez znaczenia jest ciągła zabawa w definiowanie i redefiniowanie pojęć. Jest to formuła ciekawa, gdyż autor wychodzi od hasła zbliżonego do Słownika Języka Polskiego i daje upust swojej inwencji; wkręty pojawiają się, gdy autor uznaje, że słowo użyte w opowieści może mieć inne znaczenie, niż ma w słowniku; to doprecyzowanie samego słownictwa zdaje się wskazywać na przebudowę znaczeń – zmiana treści, jaką niosą konkretne sytuacje, pozwala na odwołanie się do innych zasobów, co z jednej strony poszerza pole tekstu, a z drugiej – buduje świat na opak, nieco zbliżony do karnawału. Na podobny trop wskazywać może imię Ninel, które jest, ni mniej, ni więcej, anagramem imienia pierwszego wodza rewolucji (który, jak powszechnie wiadomo, niekoniecznie dobrze skończył); imię, które zostało nadane dzięki humorowi ojca bohaterki po pępowinowym, a które wskazywać może na przeinaczenie planów rewolucyjnych. Czy zatem siłą rewolucji tej książki jest jej nie-rewolucyjność?
Każdy z bohaterów jest w pewien sposób wytrącony ze swojego rytmu: Maja traci pracę, jej mąż wyjeżdża na stypendium; kot Ninel umiera, a jej syn powraca niespodzianie do Polski, po kilku latach pracy w Niemczech; Krzyś też jest w szczególnym momencie życiowym, gdyż dopada go kryzys wieku średniego i zostaje porzucony przez swojego partnera. Stwarza to dosyć szczególną okazję do wywracania ładu; w jego wyniku z określeń charakteryzujących bohaterów zostają tylko tytułowe ości. Jest to bardzo ciekawy zabieg, gdyż z tego zaburzonego obrazu wyłaniać się mają faktyczne cechy bohaterów i tak też się dzieje.
Autor w warstwie ideologicznej tej książki sprzeciwia się zwyczajowo pojmowanej polskości i prezentuje świat jej zupełnie przeciwny. Tworząc literacki świat na opak Karpowicz posługuje się kalkami kulturowymi i doprowadza je do bliskiego absurdowi idealizmu. Franek, syn Ninel, jest tak doskonały, że Maja jest aż przerażona, a z kolei jej relacja z synem – patchworkowa do granic możliwości. Z drugiej strony jej matka jest zaślepioną katoliczką, która obraża się na swoją córkę za jej poglądy. W tym tyglu dochodzi do wielu interakcji, które ogołacają rzeczywistość; kojarzyć się to może z Bez dogmatu Sienkiewicza – książką, która wycelowana była przeciw modernistom, lecz została odebrana jako jeden z najlepszych opisów tego pokolenia. Tu może dochodzić do analogicznej sytuacji – Karpowicz opisuje pewną przemianę społeczną i jej reprezentantów, ale może być zarazem odebrany jako krytyk swoich bohaterów i postaw przez nich reprezentowanych. Jest w swojej narracji niezwykle Irvingowski – podobnie jak autor W jednym ciele sięga po argument nietolerowania nietolerancji, czyli szacunku do wszystkiego, co jest z godne z własnym systemem wartości i krytykowania postaw innych, co wystawia go na krytykę. Hermetyzm tej prozy wywoływać może wewnętrzny sprzeciw – mimo jednoznacznego skierowania narracji przeciw skrajnej prawicy autor nie chce wchodzić w żaden dialog, lecz posługuje się, jak już rzeczono, jednowymiarowymi wzorcami, które upupiają. Co gorsza – upupiają również bohaterów, których działania mają być wolne od konwencji, gąb i ości. Programowa otwartość umysłów w pewnym momencie zamyka je na siedem spustów, a jedyną postacią, która przechodzi autentyczną przemianę w książce jest siostra Mai, Faustyna; matka-Polka czwórki wielce niesfornych dzieci, porzucona przez męża, a przyznająca się do poczucia płynności płci. Co ciekawe – tylko tej postaci Karpowicz zdaje się nadawać rys autentyczności; jej zetknięcie się z traumą (pożar mieszkania, porzucenie przez męża, konieczność mieszkania w mieszkaniu siostry) wyzwala w niej myślenie o sobie, czego efektem jest autentyczna przemiana myślenia, jednak nie do końca skanalizowana, co zdaje się autorowi trochę nie w smak, dzięki czemu wątek Faustyny (nie na darmo owo imię użytym jest, nie tylko ze względu na jego faustyczne proweniencje) jest (nawet nie zdaje się być) nienaturalnie ucięty. Cóż – z decyzjami autorskimi się nie dyskutuje.
Gdyby pisać tylko o pierwszej części książki – zachwytom nie byłoby niemal końca. Książka ta ma jednak również części drugą i trzecią; te wypadają dużo słabiej, zwłaszcza na tle rozpoczęcia. Opowieść traci impet, jednak nawet pod koniec ma do zaoferowania coś, co może przyciągnąć – błyskotliwość i plastyczność języka. Mimo rozchodzenia się w szwach, zakończenie jest dopięte, jednak ogołaca ono strukturę formalną opowieści która rzecze, że każda opowieść winna mieć swoje zakończenie. Dużo w niej ironii i humoru, lecz nie zawsze są one strawne. Mimo tego jest pozycja godna uwagi.

wtorek, 10 grudnia 2013

Milan Kundera – Księga śmiechu i zapomnienia

Szokiem było wkroczenie wojsk rosyjskich do Czechosłowacji w 1968 roku. Pamiętna praska wiosna jednoznacznie odsłoniła prawdziwą twarz wielkiego brata ze wschodu, ale szczególnie uderzyła w ojczyznę Milana Kundery; zniszczyła resztki złudzeń. To zderzenie siły militarnej i politycznej z rewolucją dzieci-kwiatów i cieniem nadziei na wolność polityczną, która mogła nadejść, staje się tłem historii.

Księga śmiechu i zapomnienia jest bowiem mocno uwikłana w biografię czeskiego pisarza; jako człowiek związany z opozycją został zmuszony do emigracji w 1975 roku, kiedy to powstała ta proza. Takie podejście zdaje się jednoznacznie tłumaczyć zawartość siedmiu opowiadań, które zostały zebrane w Księdze; trudno bowiem oprzeć się wrażeniu, że autor pisze wciąż o jednej osobie – bohaterze zmuszonym do milczenia, stłamszonym przez system, a zarazem zmuszonym do dokonywania dwuznacznych moralnie wyborów; bohatera brutalnie wykorzenionego, który musi odnaleźć się w nowej rzeczywistości.

Każde opowiadanie przynosi nowy element wskazujący na obawy autora, który nie wie, jak odnajdzie się w nowej rzeczywistości. Bohater, który wyjeżdża na zachód powoli obumiera, ucieka z niego życie, a pozostawienie przez jego partnerkę zapisków i korespondencji w kraju potęguje to uczucie. Wiele w tym wszystkich obaw i utraty zaufania. Pojawia się jednak w tych opowieściach również nadzieja na lepsze jutro; praska wiosna zdaje się być początkiem czegoś strasznego, jednak zdaje się być też pozytywnym elementem – sugeruje, że gorzej być nie może, że czołgi w centrum stolicy mogą być zwiastunem odwilży. Odwilży, której jednak bohaterowie Kundery mogą nie doczekać; są zagubieni w świecie inwigilacji i ciągłego zagrożenia degradacją społeczną. Wydarzenie to zdaje się być czymś, co jest melancholijnym spotkaniem z łaską, o którym pisze Marek Bieńczyk; jest to spotkanie ze zjawiskiem pozwalającym się na odbicie od dna, bądź konstruującym owo dno.

Coś, czego doświadczył sam autor, czyli wyjście z łask, opisane w późniejszej Nieznośnej lekkości bytu, tu jest jedynie wspomniane – w rozważaniach o kolejnych, nieprzybliżonych czytelnikowi konkretnie znajomych, dla których pozbawienie pracy intelektualnej jest jednoznaczne ze śmiercią, gdyż nie posiadają oni ani umiejętności ani predyspozycji do pracy innej niż umysłowa, podczas gdy władza, widząc w nich szkodników, wysyła ich z dala od centrów akademickich i zmusza do pracy fizycznej.

Poza ciągłym niemal krzykiem o wolność myślenia i bycia obecna jest tu ciekawa analiza środowisk poetyckiego, będąca jakby odpowiedzią na zjawiska widziane przez autora w światku francuskim, który w latach siedemdziesiątych kipiał od postmodernizmu i dekonstrukcji. Ich echa widoczne są w sformułowaniach dotyczących nadmiaru słów i utraty ich znaczenia; nadmiaru poetów i niedomiaru słuchaczy oraz fantazmatyczności postaci miłośnika poezji jako niedoścignionego wzoru. To opuszczenie poety (pisarza) w świecie powszechności tub nagłaśniających jego głos staje się dla Kundery po trosze szokiem, jednak motywującym pozytywnie (czego dowodem są dalsze jego książki), nawet pomimo pozostawienia swoich bohaterów w chocholim tańcu wzajemnej adoracji. Uderzając z kolei w struny erotyki Kundera zdaje się stawiać dosyć oryginalny przytyk lub, jak kto woli, zanętę, która jest ornamentem; ważnym, lecz tylko ornamentem. Jest ona krzykiem wolności, być może też zachwytem z czasów rewolucji światopoglądowej, obecnej niemal w całym, cywilizowanym świecie; zarazem pozwala to na przemycenie pewnych treści wyrażanych w międzyczasie, pomiędzy słowami o erotyce i zbliżeniach. Zachwyt młodego poety niekoniecznie już najmłodszą kobietą z prowincji wskazuje jednoznacznie na różnice w aspiracjach i rozumieniu języka. Pojawia się dzięki temu oryginalna dialektyka, która stawia te same sformułowania w nowym świetle, przez co nabierają one nowych znaczeń. Właśnie takie stanu zdawał się doświadczać Kundera we Francji; ta przemiana jest udokumentowana jednoznacznie w tej książce.

Księga śmiechu i zapomnienia nie jest prozą łatwą, jest jednak niebywale ciekawym i poruszającym dokumentem epoki. Oddaje stan ducha współczesnych, uderza zarazem aktualnością treści będących poza horyzontem dosłowności. Jej autobiografizm, mimo iż zawoalowany, pozwala zrozumieć szok poznawczy, jaki przeżył autor. Śmiech wydaje się tu być przez łzy, lecz zapomnienie nie nadchodzi; pozostawiony kraj jest ościeniem, który zmusza do literackiego zaklinania. Zaklinania, które nie dokonało się do dziś, bo jak inaczej tłumaczyć niechęć autora do przekładania jego, napisanych po francusku tekstów, na czeski?