wtorek, 8 maja 2012

Andrzej Stasiuk - Grochów



Od kiedy cywilizacja zaczęła męczyć seriami komunikatów pojawili się ludzie, którzy uciekają od niej jak tylko mogą najdalej. Takim pisarzem jest Andrzej Stasiuk – ciągle na obrzeżach, daleko od konwencji, formy i stereotypu myślenia. Tym razem jednak nie skupia się on na podróżach poza Europę, ale poza życie. Grochów to zbiorek czterech swoistych epitafiów ku czci bliskich mu.
Ze Stasiukowskim zacięciem odkrywamy historię babci autora – prostej kobiety z Podlasia, która po prostu umarła. Potem poznajemy historię zapiekłego komunisty antyklerykała, który walczył ze swoją słabością po wylewie aż do końca. Kolejna opowieść to wspomnienie po najstarszej suce autora, która przeżywszy ponad piętnaście lat również wyzionęła ducha. Najobszerniejszy tekst – tytułowy Grochów – jest jednak poświęcony pamięci innego, bliskiego autorowi homo viatora – Olka.
Te cztery historie jako żywo przypominają Ostatnie historie Tokarczuk. Są jednak bardziej osobiste, podmiotowe i, na tyle, na ile to możliwe, szczere. Można powiedzieć że opowieści te przytłaczają. Wspomnienia, jakie klarują się w głowie autora często zaskakują swoją konstrukcją – pojawiają się często elementy najmniej oczywiste, podkreślane są kwestie ważne dla niego, niekoniecznie rzutujące mocno na całą postać, często całkiem pomijane, ale tworzące rys. Najmocniej zapamiętuje babkę (trochę jak pramatkę) jako osobę, która widziała duchy i nie robiła z tego powodu żadnej sensacji. Po prostu traktowała je jak coś normalnego. Takie konstruowanie postaci nie aspiruje nawet do jakiejkolwiek bezstronności. O ile Stasiuk w swoich wcześniejszych książkach był szalenie osobisty i nietuzinkowy w opisie świata w około siebie, to tu staje się on czułym wspominającym, który zwraca uwagę na rzeczy pozornie drugorzędne, jednak konstytuujące. Zabieg ten podkreśla bliskość z opisywanymi bohaterami (postać, mimo sympatii dla zwierząt, nie jest tu adekwatnym rzeczownikem), ale i pozostaje w kręgu subiektywizmu, jakże charakterystycznego dla tego wołowskiego pisarza.
Starając się być obserwatorem i towarzyszem przechodzenia z tego świata do świata literatury swoich bliskich dokonuje on rozrachunku z przeszłością stosując momentami metody terapeutyczne (rozpamiętywanie dobrych rzeczy, skupianie się na drobnych, ale konstytutywnych kwestiach), które ułatwić mają utratę fizycznej sfery bliskich. To przejście do świata literatury dokonuje się szalenie skutecznie – nazwisko i renoma robią wszak swoje, a opis ledwo żyjącego, starego nicponia, który z przekorną i złośliwą radością palił papierosa w sali szpitalnej mocno wbija się w pamięć. Takie smaczki z życiorysu ciekawie nakreślają sylwetki postaci opisanych w tej książeczce.
Pojawia się w tych historiach ciągłe echo młodości, jakiegoś raju utraconego, ale i swoista tęsknota za młodzieńczym spojrzeniem na czasy słusznie minione. PRL w perspektywie Stasiukowskiej nie jest czasem w którym za dezercję wylądował on w więzieniu (epizod ten doczekał się fragmentarycznego uwiecznienia w Murach Hebronu), ale przestrzenią (a jakże, jego językiem mówiąc), w której młodość miała smak chleba kupionego gdzieś w sklepiku na końcu świata i zapitego po społu z kumplem butelką wina. Najlepiej gdzieś z dala od cywilizacji, w dziczy, która okazywała się być bardziej swojska dla autora Opowieści galicyjskich niż grochowskie mieszkanie, w którym się wychował. Ten sposób tworzenia narracji stwarza wrażenie silnej więzi, jaka łączyła autora ze swoimi bohaterami. Żyjącymi teraz literacko. Tylko literacko. A co ważne – coraz bardziej światomie-otwarcie-literacko; Stasiuk w tej książce jakby przestawał pozować na bożego prostaczka nieznającego teorii literackich i filozofii, a jedynie czującego literaturę siłą naturalną – tu pojawiają się nazwiska badaczy, zabawa formułami i kontekstami; to taki Stasiukowski comming-out na marginesie.
Wspomniane dążenie do jakiejś nieokiełznanej niemal niczym dzikości pozwala tłumaczyć obecność epitafium ku pamięci najstarszej suki autora. Jako matka (ach – pramatka!) niemal wszystkich psów, jakie miał, dokończyła swojego żywota spokojnie, ale dawała się porwać swobodzie wolności, z której musiał ją ratować niejednokrotnie autor. Jak stwierdzał – zwierzęta te nie wiedziały co zrobić z tą swobodą, gubiły się w niej; dopiero coś, co je pozbawiało swobody (człowiek, samochód, miska ciepłego jedzenia i miejsce za piecem) ratowało je z tego stanu zawieszenia. Ciekawym być może to, na ile te postaci wpływają na podmiotowość autorską – na ile ta wolność, której nauczyć się mógł od swojej suki jest w nim, a na ile jest ograniczana przez cywilizację właśnie. Na ile szelmostwo i ironia jednego ze swoich przyjaciół nauczyły go dystansu do swoich korzeni, jak to pokazał w trzecim rozdziale Dziennika pisanego później. Jak na jego postrzeganie świata wpłynęło to, że jego babka traktowała sferę duchów jako coś oczywistego? I, przede wszystkim, czy mrugające światła dużego fiata na torze testowym dawały mu nadzieję, czy były tylko marzeniem nastolatka o wolności, prędkości i Domu wschodzącego słońca? Na te pytania nie jest jednak udzielana odpowiedź. Wszystko jest tu skupione na relacjonowaniu, jednak każda z tych cech w jakiś sposób budzi podejrzliwość – na ile tu jest Stasiuk, a na ile te cechy posiadali inni ludzie. To trudno stwierdzić.
Tych czworo bohaterów Stasiuka wpłynęło na jego życie – dając przykład, ale i popychając ku jakimś decyzjom – niemal jak u Różewicza – wpływają oni na postać polskiego włóczęgi. Książeczka potwierdza tezę Czaplińskiego o konieczności przypominania czytelnikom o swojej obecności – książka ma niecałych sto stron i nie jest jednolitą narracją. Jej objętość budzi delikatny niesmak, ale kompensuje go w końcu nie udający nikogo innego Stasiuk-rozpamiętywacz. Taki Stasiuk mnie przekonuje, nie udaje kogoś, kim nie jest, ale przenosi swoje niedopowiedzenia na inny poziom. Na jaki? Tego nie wiem. Trzymając się Różewicza – każdy tekst sztuki jest do indywidualnego odbioru. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz