czwartek, 26 stycznia 2012

Marek Bieńczyk – Melancholia. O tych, co nigdy nie zaznają straty.



Eseistyka jest sztuką uprawianą od czasów, gdy żył jej ojciec – Montaigne. Od jego śmierci zarazem ewoluowała i pozostała w miejscu; jej zmiana polegała na rozszerzeniu tematyki i pomnożeniu narzędzi pracy – stałość opiera się na podobnej metodzie pracy – obracaniu problemu i przyglądaniu się mu z wielu stron. Właśnie taką, nowoczesną formę, ma eseistyczna książka Marka Bieńczyka, której trzecią reedycję niedługo wyda Świat Książki.
Marek Bieńczyk zasłyną jako tłumacz dzieł Milana Kundery, a jego późny debiut literacki miał miejsce na początku lat 90. minionego stulecia (esej o Zygmuncie Krasińskim – Czarny człowiek). Swój kunszt i znajomość dwoistości znaczeń przeniósł również na swoje teksty – wielokrotnie obraca samo słowo melancholia i bada jego zachowanie w różnych systemach językowych (począwszy od greki a na angielskim skończywszy).
Czytelnik jest oprowadzany przez narratora (tu – w domyśle – Bieńczyka) po świecie melancholii; narratora, który prowadzi niemal jak Wergili Dantego po zaświatach – z gawędą, historią i światłem. Tym ostatnim jest tu wiedza – to dzięki niej istota zadumy i tęsknoty staje się bliższa.
Opowieść z ogromną swobodą przechodzi od zarania dziejów zagadnienia, w których autor dopatruje się podwalin filozofii, ku współczesności, by po chwili powrócić do wieków średnich lub końca XIX wieku – wszystko po to, by przedstawić lepiej podjęty element opisu tytułowej melancholii. Właśnie to sprawne, niemal instrumentalne użycie faktów historycznych w połączeniu z podobnym wykorzystywaniem rozmaitych metod badawczych sprawia, że ten zbiór eseistyczny jest niezwykle współczesny i, tu należy użyć tego terminu, postmodernistyczny. Autor jest wolny w swoim kreowaniu rzeczywistości literackiej i nie obawia się po tę wolność sięgnąć. Ta swoboda sprawia, że obok Freuda i Foucaulta pojawia się esej o winie (!), które okazuje się być lekiem na melancholię.
Czytając tę książeczkę (140 stron) trudno oprzeć się wrażeniu jej bliskości z Fragmentami dyskursu miłosnego Rolanda Barthesa – obaj autorzy używają podobnych metod opisu, zwracają się do czytelnika w podobny sposób i dochodzą do podobnych wniosków (w momencie, gdy pojawia się kwestia braku i tęsknoty w opisie melancholii jedynym dopowiedzeniem, jakiego moim zdaniem zabrakło, jest barthesowska kategoria tęsknoty jako cechy, która ma w sobie coś kobiecego). Tu należy też zauważyć, że mimo niemal oczywistych punktów wspólnych, nazwisko francuskiego myśliciela nie pojawia się w bibliografii książki.
Trudno jest pisać krytycznie o tekście, który wzbudził zachwyt. Niemniej Melancholia Bieńczyka może mieć jedną wadę – zbytnią komplikację wywodu grożącą niezrozumieniem przez czytelnika. Swoboda, z jaką autor operuje wątkami i motywami robi wrażenie na odbiorcy – ich pochodzenie nie zawsze jest jasne, przez co niewprawiony czytelnik może być poszkodowany. Brak przypisów również nie ułatwia wychwytywania ukrytych znaczeń w tekście. Warto wspomnieć, że podobny zabieg był stosowany przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego (również tłumacza tekstów francuskich), jednak na mniejszą skalę. Tu – staje się to smaczkiem, który nie wszystkim musi być w smak.
Melancholia Marka Bieńczyka jest świetną książką eseistyczną – opowieścią o dziwnym stanie zawieszenia między myślą a tęsknotą. Z jednej strony – może stać się ciekawym uzupełnieniem kina van Tiera, z drugiej – jest to zbiór bardzo dobrych, współczesnych esejów do których warto wracać. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz