środa, 28 grudnia 2011

Michał Witkowski - Drwal




Jakiś czas temu Michał Witkowski został poproszony o zmierzenie się z formą kryminału. I, podobnie jak Olga Tokarczuk, wypuścił na rynek książkę reklamowaną jako kryminał. Która... tym kryminałem się nie wydaje. Przynajmniej do połowy.
Książka jest bardzo w stylu Witkowskiego – podobnie jak w Lubiewie autor staje się bohaterem, a bohater – autorem. Pierwszoosobowa narracja, pełna autokreacji i dandyzmu, przeplatana z narzekaniem przeciętnego Polaka tworzy ciekawą opowieść dla pierwszych kilkudziesięciu stron książki. Język w dalszej jej części się nie zmienia, jednak czytając, można łatwo wsiąknąć w to, jak pisze Witkowski.
Więc witani jesteśmy przez autora-bohatera (bo bohater to Michał Witkowski, hipochondryk, znany piewca urody pomorza szczecińskiego, co udowodnił w osławionym Lubiewie), który jedzie (w listopadową noc) odwiedzić poznanego przez Internet luja. Mimo tego, że jedzie do Międzyzdrojów, nie liczy na promyki słońca – zimowa noc nastaje szybko, a podróż spędza on w wagonie Warsu. Po większych i mniejszych perturbacjach trafia w końcu do niewielkiego domku w lesie, gdzie zaczyna toczyć się akcja. Jaka?
To jest o wiele trudniejsze do określenia. Akcja kryminalna przez większość czasu nie ma miejsca. Nie ma trupa, nie ma zwłok. Jest za to dwóch lujów, którzy ciekawie obracają się w oku eterycznej postaci bohatera. Przez większość czasu przebija się w opowieści jego hipochondria, pociąg do leków psychotropowych i wewnętrzne komentowanie postępowania napotykanych ludzi. Do tego pojawiają się jakieś szkice powieści związanej z Holocaustem, ogromna ilość ironii wobec polskiego rynku wydawniczego oraz liczne ubolewania na zachłanność młodego luja.
Mimo tej niespójności książka wciąga. Język, który początkowo razi, po lekturze iluś stron staje się zabawny, a przechwałki rodem z pierwszej klasy podstawówki – stają się niebanalnym urozmaiceniem fabuły.
Dlaczego zatem książka jest określana jako kryminał? Otóż – jest trup. A raczej – był trup, tylko jego pojawienie się nie jest do końca jasne. Do tego jest to trup wisielca, a, co gorsza, kobiety, więc nieszczęście gwarantowane. A jakie? Tego powiedzieć nie mogę, bo autor przez niemal połowę historii wodzi czytelnika za nos, podrzuca mu fałszywe wątki (na przykład postać norweskiego typa spod ciemnej gwiazdy, który pała nienawiścią do Cyganów), które wnoszą wprawdzie coś do intrygi, jednak są to podpuchy. Prawdziwy morderca gdzieś krąży w książce. Dlatego – zalecam uważną lekturę; wiele wątków, pozornie ze sobą niezwiązanych, nagle staje się oczywistych. Do tego mogę dodać, że klimat absurdalności scen rysowanych w powieści nie odbiega niemal niczym od lepszych odcinków Bennego Hilla
Witkowski jest dosyć transparentnym literacko autorem, więc większość jego książek łączy niemal skrajny dandyzm, dokładną obserwację ludzkich nawyków i dziwne zakończenie. O ile w Lubiewie opowieść przeradza się w swoisty lujowski dekameron, to tutaj – jest to opowieść od początku do końca przeprowadzona w pierwszej osobie, z mocnym naciskiem na postać narratora/autora (jak we wspomnianej Barbarze Radziwiłłównie z Jaworzna-Szczakowej [sic]). Poza tym – sposób, w jaki napisania jest książka jest o tyle charakterystyczny, że pomylenie z jakimkolwiek innym autorem wydaje się być niemal niemożliwe; chociażby ogromna ilość elementów autokreacyjnych pozwala na jednoznaczną identyfikację prozaika. Nawet zbliżona stylowo, autokreacyjna powieść Jasia Kapeli (Stosunek seksualny nie istnieje) nie daje się pomylić z Witkowskim.
Czy Drwal jest kryminałem? To pytanie zadałem sobie po zakończeniu lektury, i stwierdziłem, że można określić tę powieść tym mianem. Jest trup, wprawdzie nie na początku, ale kto mówi, że wszyscy muszą iść za przykładem Hitchcocka? Czy wbita siekiera z okładki książki jest związana z trupem? Nie powiem, ale wiem tylko jedno – gdzie jest siekiera, tam poleje się krew. I tu, o dziwo, krew się leje, jednak wspomniana wisielica nie miała jej utoczonej. A komu jej utoczono? Tego możecie się dowiedzieć z książki.

środa, 14 grudnia 2011

Charles Bukowski – Fragmenty winem poplamionego notatnika



Modnym w ostatnim czasie wydaje się być wydawanie nieznanych do tej pory tekstów uznanych pisarzy. Widać to chociażby na przykładzie Orwela i czy Capote’a, których to teksty wyciągnięto z szuflady (bądź z pudełka) i pokazano światu. Taki proceder jest o tyle ciekawy, o ile rzuca nowe światło na autora lub przedstawia go z innej strony. Najczęściej wybory tekstów drugich okazują się być trafne, więc pozwala to na lepszy opis autora.
Bukowski kojarzony jest z obscenicznymi, częściowo autobiograficznymi opowiastkami o zblazowanym pisarzu, który za pomocą wdzięków niewiast różnego stanu i alkoholi różnego rodzaju próbuje jakoś zapełnić wewnętrzną pustkę. Nie da się zaprzeczyć – takie twierdzenie ma w sobie sporo prawdy. Jednak gdybyśmy spojrzeli na tego amerykańskiego pisarza inaczej niż z perspektywy pokolenia dekadentów połowy wieku, zauważylibyśmy niesamowicie cynicznego obserwatora świata, który nie żałuje nikomu ani niczemu. I właśnie takiego Bukowskiego serwuje czytelnikowi niedawno wydany zbiór tekstów pod szyldem Fragmentów winem poplamionego notatnika.
Po kilku opowiadaniach o mniej lub bardziej zblazowanym charakterze, w zbiorku pojawiają się świetne teksty krytyczne. Okraszone raczej przaśnym żartem tworzą w oku autora otoczkę cynika opowiadającego o literaturze ze szklaną szkockiej w ręku. Luźne rozważania na temat istoty literatury, postaci literata i stereotypów dotyczących ludzi pióra stają się motorem napędowych dumań swoistego pesymisty, jakim jednak pozostaje w tym zbiorze Bukowski. Dystans do mu współczesnych autorytetów pisarskich, niechęć wobec akademickości krytyki literackiej oraz oryginalne wróżenie przyszłości współczesnym autorowi pogłębia wrażenie kuluarowości, do jakiej wprowadza czytelnika amerykański prozaik.
Pomimo obecnych w zbiorze licznych tekstów mówiących o literaturze, pojawiają się też tu teksty na wskroś literackie. Opowieści prowadzone z perspektywy głównego bohatera są opowieściami o człowieku nieumiejącym znaleźć ani zrozumienia u innych ani swojego miejsca w życiu. Odnieść można wrażenie że Bukowski wciąż opowiada o tej samej postaci; spoglądając na nią z różnych stron i wypróbowując jej reakcje w różnych sytuacjach – czy to spotkania kółka młodych wierszokletów czy obiadu, na który został zaproszony przez córkę właścicielki odnajmowanego mieszkania – ukazuje bogactwo przeżyć, jakie może dostarczyć czytelnikowi literatura. Takie próbowanie się z materią tekstu daje wrażenie swoistej polifonii. Mimo tego wrażenia każda scena jest stworzona z dystansem do samego pisania. Trudno się dziwić, że postacie kreowane przez Bukowskiego zainspirowały scenarzystów Californication – pisarz-dandys będący psem na kobiety jest niezwykle wdzięcznym materiałem opisu.
Krótkość opowieści i szkiców krytycznoliterackich nadaje Fragmentom niepowtarzalnego uroku. Każdy z krótkich tekstów jest miniaturowym dziełem sztuki, które mimo iż cyniczne i dalekie od ugładzonego światka akademickiej literatury, fantastycznie wpisuje się w świat postmodernistycznego dekadentyzmu i poszukiwania własnej tożsamości twórczej. Dla fanów dobrej i wyrazistej literatury – pozycja obowiązkowa.

czwartek, 8 grudnia 2011

Jean Hatzfeld - Strategia antylop




W ciągu ostatnich kilku dekad reportaż przeszedł ewolucję. Od tekstu umieszczanego w kolumnie regularni wydawanego pisma przeszedł do formy drukowanej w nakładzie książkowym. Początkowo jako formy zbioru (jak to miało miejsce w przypadku Anny Apelbaum i jej cyklu reportaży poświęconych polityce wschodniej), z czasem jako oddzielne książki zawierające opis jednego problemu. Dziennikarze od początku zmagali się też z podstawowym problemem - z objętością tekstu, a raczej brakiem miejsca na rozwinięcie zagadnienia w sposób nie niosący szkody treści. O ile na kilkunastu stronach można opisać jakiś problem, to jedna kolumna w gazecie może okazać się nagle zbyt krzywdzącą dla ogromu pracy włożonej w zbieranie materiałów do napisania tekstu i grozić niewystarczającą prezentacją problemu. Z kolei pojawienie się tekstów reportażowych na rynku wydawnictw książkowych zaowocowało lepszym opracowaniem tematu, ale też wejściem w realia działania rynku wydawniczego.
O tym, jak ważnym okazał się proces przechodzenia reportaży do książek świadczyć może przyznawana od kilku lat nagroda imienia Kapuścińskiego dla najlepszego reportażu książkowego. Nagrodę, którą otrzymała w ubiegłym roku książka Jeana Hatzfelda Strategia antylop wydana nakładem wydawnictwa Czarne.
Jest to opowieść o ludobójstwie w Rwandzie w 1994 roku. Autor prowadzi bardzo konsekwentną narrację i opisuje kolejno wydarzenia tamtego krwawego roku. Opowieść zaczyna się jeszcze na długo przez feralną katastrofą lotniczą (zginął w niej prezydent z plemienia Hutu, dotychczas uciskanego przez Tutsich); autor nakreśla problematykę tego kraju, wspomina o zależnościach międzyplemiennych (Hutu specjalizują się w rolnictwie; Tutsi – w hodowli bydła), jak i wpływu białego człowieka (Rwanda była kolonią francuską) na relacje między mieszkańcami.
Reportaż jest niesamowicie autentyczny - autor oddaje głos ludziom, którzy przeżyli masakrę. Nie zadaje pytań, po prostu słucha. Sam wspomina w połowie książki, że przekonać Rwandyjczyka by mówił jest trudno, bo pojawiają się w tym kraju biali, którzy liczą na to, że za pieniądze każdy będzie mówił to, o co się go poprosi. Pewnie dlatego te opowieści są tak jasne i dosadne. Nie ma tu żadnej kreacji postaci, wszystko jest jakby spisane z nagrań dyktafonowych i jedynie ugładzone na potrzeby książki.
Hatzfeld oddaje głos nie tylko ocalałym (a było ich niewielu), ale również rozmawia z sprawcami rzezi. To oni mówią o tym, jak się czują po masakrze, czy prześladują ich jakieś wyrzuty sumienia i czy myśleli cokolwiek, gdy ścinali swoje bezbronne ofiary maczetami.
Jednak reportaż nie składa się jedynie z bezkrytycznych wypowiedzi mieszkańców postapokaliptycznej Rwandy. Hatzfeld przedstawia w oparciu o słowa swoich rozmówców ciekawe stadium psychologii tłumu i eksplozji tłumionej nienawiści. Mówi też o zależnościach, jakie wytworzyły się po rzezi między sprawcami i poszkodowanymi. Sam relacjonuje i dopowiada informacje, o których nie wspominają albo nie wiedzą jego rozmówcy. Mimo tego - najważniejszych rzeczy dowiadujemy się z fragmentów przytaczanych wspomnień. Sam proces godzenia się ocalałych z wypuszczonymi z więzień mordercami został opisany bardzo dokładnie – paradoksalna polityka przebaczenia, w którą pompowane są ogromne sumy okazuje się złudą, której jednak nikt nie chce rozwiewać.
Opisana w książce jest też reakcja, a raczej brak reakcji, świata Zachodu na ludobójstwo w Rwandzie. Całkowitym milczeniem było okraszane pierwszych sto dni rzezi. Dopiero po tym, na terenie, na którym dochodziło do zbrodni pojawiły się wojska ONZ.
Strategia antylop jest książką wstrząsającą. Dosadność opisów i ich bezpośredniość uderzają każdego czytelnika, który ma w sobie chociaż krztę empatii. Opis świata, w którym zapanowało zło uderza swoją dokładnością i impasem. Jest to książka dla ludzi o mocnych nerwach, gdyż opisane w niej sceny są bliskie temu, bo bohater Dantego zobaczył w najniższych kręgach piekła. Mimo tego polecam lekturę – podobnie jak wojna w dawnej Jugosławii została przemilczana, tak samo ludobójstwo w Rwandzie nie odbiło się szerszym echem na świecie. Dopiero ostatnio wydane teksty Hatzfelda i Bessona zaczynają wyciągać z zapomnienia to, co stało się na Czarnym Lądzie bez jakiejkolwiek interwencji świata; rzekomo, cywilizowanego i wojującego o pokój i godność ludzką Zachodu. Wszak on miał już swój Shoah. Pamięć okazuje się widać krótka, jak podpowiada Hatzfeld.