czwartek, 15 czerwca 2017

Jakub Żulczyk – Wzgórze psów

Ja tam Żulczyka lubię. Umie chłopak pisać, tworzy fajną atmosferę i dla tej atmosfery lubię czytać jego książki. Ostatnio nawet wydał opowieść o osobliwej nazwie Wzgórze psów. Więc odezwałem się do kogo trzeba i… no właśnie. Nie spodziewałem się, że paczka będzie „o wadze 1 kg”, a sama książka będzie miała prawie 900 stron. Poszalał chłopak. No więc pomęczyłem się, przeczytałem i nie żałuję.

Zacznę od końca – zakończenie byłoby naprawdę świetne w każdej innej książce. W tej – jest trochę słabe. Ale to takie „słabe” jak w świetnej knajpie po prostu poprawny deser po epickim głównym daniu. Chociaż wiesz… to zakończenie pasuje. I jest świetne. Po prostu trochę za bardzo rozmetaforyzowane. Nie to, żebym takich zabaw nie lubił, ale zostaje trochę za dużo loose ends.

To, że autor nie opisał ich do końca, a jedynie zostawił, mówi sporo. To zakończenie jakoś dojrzewało we mnie od kilku dni, bo skończyłem czytać już chwilę temu, a im dłużej odwlekam napisanie recenzji, tym bardziej widzę, dlaczego takie rozwiązanie mi się podoba.
Fabularnie też jest ciekawie. Jest Mikołaj Głowacki, bohater po przejściach, który kiedyś wyjechał ze swojej rodzinnej miejscowości (nie-miasta Zybork, którego nie powinieneś kojarzyć z dzisiejszymi Jezioranami). Takiej miejscowości, do której nie chce się wracać – z nieistniejącym już pegeerem, biedą i złamanymi ludźmi.

Odciął się od niej jednym ruchem, bo zaczął szukać akceptacji u znajomych z elitarnych studiów na Uniwersytecie Warszawskim i tworzył przerysowane opowieści o rodzinnej miejscowości. I napisał taką książkę – o księżach pedofilach, mordowaniu ludzi, gangsterach i narkotykach. W jednej niewielkiej miejscowości na Warmii. Wywołało to burzę, jemu dało środki na rozwinięcie uzależnienia od narkotyków, a jego wydawcy i agentowi – całkiem przyzwoity zarobek. No i w końcu się odciął od swojej rodzinnej miejscowości. Na dobre. No prawie.

Wszystko zaczyna się w trudnym dla Mikołaja i Justyny (jego żony) momencie. Dziewczyna traci pracę w redakcji i nie mają za co spłacić kredytu na mieszkanie. Mikołaj jest też pod kreską, a do tego dowiaduje się, że Justyna niedawno go zdradziła ze swoim mentorem / znajomym z pracy. Niewesoło innymi słowy.

Wyjeżdżają Warszawy z nadzieją, że przeczekają kryzys i wyjdą niebawem na prostą. I lądują jak stasiukowskie śliwki w gównie, bo okazuje się, że tak jakby jego książka zekranizowała się sama. Tylko nie w filmie, ale w rzeczywistości. Zybork stał się strasznym miejscem, a jego grozę para odkrywa niemal co wieczór.

Poza tym, że Mikołaj musi sobie jakoś poradzić ze swoją przyszłością w tym mieście i rodziną, to dochodzi jeszcze tajemniczy Kalt, okoliczna szara eminencja, który trzyma wszystkich za gardło. A tych, którzy mu podpadają… przekonuje dosyć zdecydowanie, że lepiej być z nim w dobrej komitywie. No i zaczynają ginąć ludzie. I się znajdywać, ale w o wiele gorszym stanie fizycznym. Często rozkładu.

Jeśli lubisz spokojne kryminały, które są tylko trochę mroczne, to nie zabieraj się do Wzgórza psów. Serio. To chyba jedna z bardziej przepełnionych grozą rzeczy, które ostatnio przeczytałem. Wszystko tu jest ciemne, tajemnice i szkielety w szafach tworzą atmosferę strachu, a do tego okazuje się, że nie da się wskazać jednego winnego. Całość mocno przypomina mi polskie Twin Peaks – zło nie ma jednej postaci, wchodzi w różnych ludzi, a widać jedynie jego efekty jego obecności. Ale takie Twin Peaks bez cebuli i przaśności. Tych tu nie ma (a nawet jeśli są, to po coś i są super w ramach konwencji). I ta groza (aaaaaa, jak lubię to słowo – pasuje tu idealnie!) dominuje tę opowieść. Nie ma tu żadnego zmiłuj. I to mi się bardzo podoba.

Wątków w tej książce jest masa, jednak są do ogarnięcia, za co należy się Żulczykowi solidne high five. Nie komplikuje niepotrzebnie, a wszystko, nawet totalnie bezsensowna opowieść o człowieku, który na początku XX wieku zasuwał ledwo żywy z plecakiem przez granicę w okolicach Zyborka jest tu potrzebna. I tłumaczy wiele rzeczy, ale dopiero pod koniec (za co należy się autorowi drugie high five).

To nie do końca kryminał, albo raczej – to inna jakość kryminału w Polsce. Na zachodzie mówi się o nowej fali kryminału. U nas – jeszcze nikt się nie kwapi do takiego nazywania (czasem mam wrażenie, że tylko ja o tym tłukę, bo się naczytałem tekstów o książkach z „NYT” i „Guardiana”). Nie było tego widać dobrze we wcześniejszych książkach Żulczyka (dopiero to wyszło w przepisanym Instytucie), ale chodzi o wiedzę. Nie o żadne ukaranie zbrodniarzy czy winnych. Wiedza – to zmienia bohaterów i daje im szansę na katharsis. Dla Mikołaja oznacza to nowy początek. Dla jego rodziny… w dużej mierze też. Nie ważne, jak do tego dochodzi – wszyscy mogą zacząć od nowa. I wywalić trupy z szafy (chociaż są już w niej nowe, ale spojlerować nie będę). Ale to, co dalej, to już zupełnie inna historia. Takie rozwiązanie bardzo mi się podoba.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz