wtorek, 16 maja 2017

Morten A. Strøksnes – Księga morza, czyli jak złowić rekina giganta z małego pontonu na wielkim oceanie o każdej porze roku

Długi tytuł, nie sądzisz? Chociaż nie przebije Ksiąg Jakubowych Olgi Tokarczuk ani większości książek z okresu renesansu, to i tak – jest długi. Powiedzmy, że to będzie Księga morza. Może (he, he) kojarzysz Moby Dicka. To taka wesoła opowieść o nieco zafiksowanym na złowieniu wieloryba kapitanie statku. Ale nie do końca. Przy okazji to też naprawdę ciekawa opowieść o florze i faunie mórz i oceanów. Księga morza to trochę taki Moby Dick, ale skala połowu jest mniejsza (nikt już nie poluje na wieloryby, ale raczej marzy się bohaterom rekin). No i „okręt” też raczej do okazałych nie należy. Ale kto by się tym przejmował, skoro to tak ładnie napisane?!

Nie wiem czemu, ale tej historii nie traktowałem poważnie. Śmieszyło mnie trochę to zestawienie: dorwij na wędę prawie tonowego rekina z sześciometrowego pontonu. Nie bawi Cię to? No cóż. Mnie bardzo. Więc dwóch kolegów wpada na taki pomysł. I planują wprowadzić go w życie. Ale to nie książka o tym. 

O, chyba zdobyłem czyjąś uwagę. Tak – dwaj przyjaciele stwierdzają, że pójdą na ryby. Ale przy okazji w tej książce dostaniesz naprawdę piękny opis morskich toni, uroczy wstęp do ichtiologii (czyli nauki o rybach) i naprawdę relaksującą opowieść o norweskich fiordach. Dobrze się to czytało i muszę przyznać, że dobrze mi się podobało. 

W praktyce fabułę mogę streścić w jednym zdaniu: dwóch facetów postanawia złapać rekina z małej łódki, kombinują jak to zrobić, zarzucają haczyk. Tyle w temacie. Resztę uzupełniają naprawdę fajnie podane informacje z książek o morzu i norweskich fiordach. Nie ukrywam, że czuję klimat, bo też wędkowałem kiedyś w tej okolicy i… był ogień. Kiedy czytałem Księgę morza powracały naprawdę fajne wspomnienia z wakacji, podczas których fiordy jadły mi z ręki. 




Chyba stąd ten tytuł: Księga morza. To książka o bezkresnych toniach, często najgłębszych. Jeśli chcesz sypnąć czasem błyskotliwą ciekawostką przy znajomych – masz dobrą skarbnicę. Najfajniejsza jest tu bezpretensjonalność. Nie ma udawania, że to coś innego, niż lekka opowieść o spełnieniu pewnego marzenia, ale w gruncie rzeczy chodzi o miłość do morza i wędkowania. 

Książka wciągnąłem „na raz” i trochę odradzam takie czytanie. Dużo tu smaczków, bo jest i pięknie przetłumaczona, i pięknie napisana. Możesz ją podrzucić jakiemuś wędkarzowi: doceni i się wkurzy (że też by chciał tak). Ktoś ciekawy świata też doceni. No i Ty – jeśli nie lubisz siedzieć z wędą w ręku lub jakoś Cię nie pociąga morze, to na pewno znajdziesz tu przyjemną do przeczytania rzecz.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz