niedziela, 26 marca 2017

Ove Løgmansbø – Połów / Prom


Będzie złośliwie, chociaż niekoniecznie krótko. Jakiś czas temu przeczytałem Enklawę Ove Løgmansbø. I chociaż książka nie była wybitna, to można powiedzieć, że nie było też najgorzej. W sumie to było całkiem nieźle. Chociaż zakończenie okazało się kapciem, to początek mocno trzymał. Trochę atmosfery Twin Peaks i tak dalej. Ogółem – nie wspominam tej książki szczególnie źle. 


Ostatnio okazało się, że Løgmansbø to tak naprawdę Remigiusz Mróz. Wzruszyłem ramionami, bo to żadne zaskoczenie, że jakiś znany pisarz pisze coś innego pod pseudonimem (zwłaszcza, że Enklawa, Połów i Prom to seria). A jako że miałem drugą i trzecią część serii na stosie „do przeczytania” (czy raczej: hałdzie), to stwierdziłem, że miło by było coś tak, jakby to powiedzieć, lżej. Więc przeczytałem dwie książki w ciągu kilku dni. I muszę stwierdzić: nie jest dobrze. I żadne radio nie uratuje tego stanu

Jak się domyślasz – głównym bohaterem jest Hal Olsen, który sobie nagrabił w pierwszej części. W drugiej siedzi w więzieniu, ale pod koniec wychodzi. W trzeciej… eh, w trzeciej dalej sobie grabi, a na końcu ginie. A, przepraszam: SPOJLER ALERT. Chociaż serio, nic nie tracisz na tym spojlerze, bo zakończenie tej serii mogło być tylko jedno. 

Połów, czyli druga część, to poszukiwanie prawdy o czaszce, które Farerzy znajdują w zwłokach jednego z grindwali podczas corocznego polowania. Do sprawy zostaje oddelegowana Katrine Ellegaard, bo zna teren i ludzi, a przy okazji jest doświadczoną śledczą. Do tego na przypadkowych badaniach wychodzi, że ma złośliwego raka piersi. 

W międzyczasie wraca temat Hala, który odsiaduje wyrok za morderstwo, ale próbuje wyjść zza krat. W gruncie rzeczy ta książka miała opowiadać o zapomnianych zbrodniach w małych społecznościach. Opowiedziała, co miała powiedzieć, ale w praktyce rozwaliła całkiem akceptowalne zakończenie poprzedniej części. I nie dała nic w zamian. To mnie tylko nieco wkurzyło, ale – kontynuujmy.

Trzecia część, czyli Prom, to już jazda bez trzymanki na monocyklu po lewym pasie autostrady. Z doniczką na głowie. U wybrzeża Wysp Owczych zostaje porwany prom (wiem, nie domyśliłbym się) i istnieją spore szanse, że terroryści mają na nim materiały radioaktywne. Żądają oddzielenia Wysp od Danii. Pech chce, że akurat na pokładzie jest Katrine Ellegaard, która rzuciła pracę w duńskiej policji i chce zacząć nowe życie z Halem. Gdy terroryści zatapiają prom okazuje się, że uciekli z niego i porwali Katerine. No i szantażują jej partnera. Kończy się to źle – zarówno dla Hala, jak i dla całej książki. Właśnie przez tą książkę będę złośliwy.

Ale po kolei. 

W Enklawie Hal trafia do więzienia za morderstwo koleżanki swojej córki. I jako całość tamta książka, że tak to ujmę ładnie: żre. Ale w Połowie okazuje się, że niekoniecznie to musiał być Hal, a jego prawniczka dowodzi, że doszło do spisku nastolatek i że to nie on jest winny. Gdybym był Frarerem i usłyszał takie wyjaśnienie, to zadałbym trudne pytanie: no to kto zabił. W końcu to mała społeczność, więc wszyscy się jakoś kojarzą, a morderstwo zaburzyło z pewnością jej mir. Hal zostaje tylko uznany winnym ukrycia ciała, jednak dotychczasowa odsiadka zostaje uznana za odpowiednią karę. 

Ale mordercy jak nie było, tak nie ma. Już zupełnie pomijam wątek kryminalny Połowu – temat fajny, chociaż rozwija się całkiem ciekawie do połowy książki, żeby pod koniec po prostu ciągnąć się na zasadzie „byleby do końca”. Jakoś nie przekonuje mnie docieranie do prawdy, jakie pokazano w tej opowieści. Z resztą – „prawda” okazuje się ani trochę nie ekscytująca. Czy nie dla takiego delikatnego dreszczyku czyta się kryminały? 

Do tego nie zawsze pasuje mi rozlokowanie w czasie. Ogólnie – po przeczytaniu tych książek „trochę jednym tchem” odnoszę wrażenie, jakby były sklecone naprędce: jest pomysł, jakoś do końca. To paskudne wrażenie, bo początki tych trzech książek Mroza są naprawdę fajne (jako osobne twory), ale końcówki… nope. 

Wreszcie: Prom. Tu to już jest pojechane, a ilość loose ends przekracza tolerancję (moją). Przede wszystkim: terroryści żądają opuszczenia Wysp Owczych przez wszystkich Duńczyków – drogą wodną, żeby widać było ich exodus. W tej ławicy płynie Hal, jednak odrywa się od niej i zmierza w kierunku promu. Chce uwolnić Katerine. Rycerz na białym koniu po przecenie? Pewnie tak, ale rycerz mocno błędny, a okazuje się też, że koń niekoniecznie żwawy. 

Jak się domyślasz, napastniczy nie chcą mieć gości. Gdy niesforny bohater sobie uświadamia, że nie ma szans jej odbić sam i zawraca, porywacze wysadzają prom. Jakby nie patrzeć – to, że ginie kilkaset osób jest zasługą Hala. Nie ma o tym w książce ani słowa. Nikt nie ma do niego pretensji. Już to wywołało u mnie zażenowane zdziwienie, ale stwierdziłem, że jak ktoś tu marnuje mój czas, to wypadałoby powiedzieć, dlaczego czuję, że ktoś go zmarnował. 

No i są materiały radioaktywne na promie. Najpierw jest stopniowe budowanie napięcia wokół nich, bo skądś się musiały wziąć. Że są, skąd są, po co są. A potem co? No właśnie: nic. Tonie prom, nie ma skażenia. A gdzie podobno podprowadzone materiały radioaktywne? No gdzie? O tym też jakoś nie ma w książce za wiele.

Do tego ciągłe kręcenie się Hala w okolicy policji – duńskiej i frarerskiej. Technicznie: człowiek podejrzany o morderstwo, nawet (podobno) zasłużony dla społeczności, a do tego uznany za winnego ukrycia ciała zamordowanej dziewczyny nie powinien być blisko organów prewencji. Nigdzie, nigdy. A na pewno – nie bez potrzeby. Tu – jest obok cały czas.

I nikt mnie nie przekona, że „współpraca” Hala z policją w Promie to „poważna potrzeba”. To utrudnianie śledztwa i osobista wendetta w czasie stanu wyjątkowego. To, co wyczynia w tej książce bohater przy pierwszym kontakcie z policją sprawiłoby, że wylądowałby skuty na tylnym siedzeniu radiowozu. Ale tak nie jest. Chyba tylko po to, żeby w końcu zginął. Niby ratuje sytuację, ale tylko połowicznie. Ale, eh. Szkoda gadać. 

No i wszechobecne ekspozycje. Nie cierpię ekspozycji. Były fajne, gdy kończyła nimi swoje książki Agatha Christie. Ale to było… pół wieku temu. Ponad. Da się inaczej, ale nie tu. Pół biedy, jeśli historia się w tych ekspozycjach składa z tego, co czytelnik odkrył częściowo. Pod koniec Połowu miałem wrażenie, że wszystko jest w tej książce od nowa, bo ekspozycja.
Zakończenie, jakie funduje Prom to po prostu kpina. Przemyt narkotyków o wartości 70 milionów koron? Niby sumka spora, ale to raptem 36 milionów złotych i 9 milionów Euro. Żeby ją ukryć ginie kilkaset osób. Jeśli przychodzi Ci namyśl „strzelanie z muchy do komara”, to myślimy podobnie. Tak bezsensownego zakończenia kryminału dawno nie widziałem. Wreszcie – jak zgarnąć „dwa samochody narkotyków” (ciekawa miara) z promu, który zatonął w kilkanaście minut? Nie, nie znajdziesz na to pytanie odpowiedzi. Sensownej, bo tylko takie się liczą. 

Do tego postaci są równie głębokie jak kałuża po mżawce, przewidywalne do granic możliwości. Ich rozterki moralne opierają się na zasadzie „hm… może nie, może tak, ale będzie tak, że Hal na górze”. No ja przepraszam bardzo, ale co to ma być. Do tego Frarerowie wyglądają tu jak banda uparciuchów, którzy są tylko uparci, tylko chlają i tylko się obijają. 

Nie wiem, jak jest w rzeczywistości, ale coś mi się wydaje, że ktoś może poczuć się obrażony tą serią książek. Czasem miałem wrażenie, że chronologia nie siedzi (onkologiem nie jestem, ale rokowania „jest pani zdrowa” po kilku miesiącach terapii sugerują raczej, że lepiej zmienić lekarza), logika kuleje lub leży (samotne pomykanie poszukiwanego zbiega po falach morskich przez dwa dni – w dobie GPS-ów i innych ustrojstw?), a całość – a zwłaszcza „drugie i trzecie akty” tych dwóch książek – były pisane na szybko. 

Powiem tak: omijajcie Prom i Połów Ove Løgmansbø z daleka. Nie traćcie na nie czasu. Znajdziecie po polsku setki lepiej napisanych kryminałów i nie mówię tu tylko o tych uznanych i najlepszych. Enklawa na ich tle błyszczy jak diament, chociaż niekoniecznie mi się podobała. Żeby było śmieszniej – im bardziej o tym myślę, tym mocniej jestem przekonany, że to była nawet niegłupia książka. Potem się łapię na tym, że… tę „niegłupiość” ktoś po prostu skaszanił. Przykro, bo Remigiusz Mróz uchodzi za jednego z ciekawszych polskich pisarzy kryminałów. Ale to, co się odjaniepawla na kartach sagi z Wysp Owczych po prostu przekracza moje pojęcie. I to wcale nie jest komplement.

czwartek, 23 marca 2017

Richard Flanagan – Pragnienie



Krótka książka o ludziach. Świetnie napisana, świetnie przetłumaczona. Naprawdę dobra. W sumie tu mogę zwinąć manatki, bo reszta to bezcelowe rozwodzenie się nad tematem. A, zapomniałbym – chodzi o Pragnienie Richarda Flanagana. I tak, to świetna proza.

Historia dzieje się w XIX wieku i jest oparta na faktach. Z jednej strony to ciekawy obraz pisarza stworzony przez innego pisarza, bo pojawia się tu stary Charles Dickens. Z drugiej jest kolonializm w najgorszej postaci i próba „ucywilizowania dzikusów” na przykładzie Aborygenki Mathinny. Tu widać wyraźnie, że Flanagan wziął na warsztat temat jeden z trudnych tematów tożsamości Australii: zagładę Aborygenów. I do tego się nie patyczkuje.

Te historie pojawiają się w książce na zmianę, jednak żadnej nie brakuje niesamowitej „szorstkiej” wrażliwości, którą widać wyraźnie w Ścieżkach północy. Flanagan tworzy swoich bohaterów z krwi i kości, a przy tym nie boi się pokazywać ich pobudek i trudnych wyborów. Zmęczony Dickens zakochuje się w o wiele młodszej kobiecie, bo czuje śmierć swojego małżeństwa i fasadowość tego wszystkiego. Mathinna nie potrafi się dostosować do narzuconego ładu, bo to przeczy temu, kim ona jest. Oboje stają w obliczu władzy, która przeczy swoim ideałom. Czują, że nie pasują. Pisarz wie, co się stanie, gdy podejmie taką, a nie inną decyzję. Dziewczyna – trochę intuicyjnie – wyczuwa, że zostanie odrzucona, jeśli nie przestanie być sobą; że pozostanie „dzikuską”. 

Pragnienie to opowieść o braku zrozumienia: prawdziwych pragnień i ideałów. Kolonializm przeczył głoszonemu chrześcijaństwu, mieszczaństwo – szacunkowi do innych. Chociaż te dwie historie dzieją się po dwóch stronach globu, to pozostają w gruncie rzeczy takie same (nawet jeśli kończą się inaczej). Uwielbiam u Flanagana to, że nie boi się dowalić do pieca i dać czytelnikowi do myślenia, a zarazem pokazać, jak bardzo powierzchowne mogą jego być oceny. Już samo to jest ogromną wartością tych historii. A jest tego o wiele więcej: doskonała (serio) kompozycja, spójność, język (ja przepraszam bardzo, ale czego można się spodziewać po książce, którą przełożył Maciej Świerkocki) i ogólne wrażenie estetyczne, które sprawi, że gdy skończysz tę książkę stwierdzisz jedno: osz kurka, dobre. 

Powiem tylko tyle – ja tak mruknąłem po ostatniej stronie. Mam nadzieję, że wydasz podobny pomruk.

niedziela, 12 marca 2017

Katarzyna Gondek – Otolit



Delikatna archeologia, którą każdy co jakiś czas uprawia, jest niegłupia. Czasem człowiek sobie uświadamia „ej, ale chciałem to przeczytać”, a od daty premiery minęło już trochę czasu. Tak miałem z Otolitem Katarzyny Gondek. Słyszałem trochę dobrego, ale… życie, więc przeczytałem dopiero teraz. No i nie powiem nic złego. Chyba ;). 

Główna bohaterka – Ola – dowiaduje się, że jej matka zaginęła. Znikła i jej nie ma, a do tego organy prewencji chcą, żeby wróciła do rodzinnego miasta. Robi niechętnie, a im dłużej tam przebywa, tym bardziej widzi, że ze zniknięciem jej matki wiąże się coś więcej niż to, że nikt jej nie widział od jakiegoś czasu. Tu można zostawić „plot”, bo cała reszta dzieje się niekoniecznie w fabule tej książki. 

Może czytałeś Sny i kamienie Magdaleny Tuli albo Niewidzialne miasta Italo Calvino? Tak trochę na skróty – atmosfera Otolitu czerpie pełnymi garściami z takich książek. Akcja dzieje się w miejscu z niekoniecznie dobrego snu. Zawroty głowy, poczucie klaustrofobii i dziwny letarg pogłębia się z każdym krokiem. Bohaterka zrzuca to na początku na zmianę ciśnienia, bo Miasto (pisane od dużej litery), z którego pochodzi, jest położone dosyć wysoko. Jednak okazuje się, że powracają jej dawne dolegliwości, które znikły jak ręką odjął, gdy tylko wyjechała. Kiedy wraca – wszystko zaczyna się od nowa. 
 
Powiem tak: podoba mi się ta książka. Jest senna i udaje jej się utrzymać na pograniczu snu i kryminału. Do tego sposób, w jaki pokazany jest powrót do porzuconego Miasta jest naprawdę przekonujący. Nie ukrywam, że kupuje mnie ta opowieść, bo pokazana jest bardzo ładnie różnica perspektyw Oli „w Mieście” i „poza nim”. Serio, to takie podejście do ludzi, którzy porzucili swoje miejsce urodzenia rzadko pojawia się w polskiej literaturze. Już tylko to powinno Cię przekonać, a tego dobrego jest o wiele więcej: podtekst szkód górniczych, nieporadność ludzi, zaburzenie kompasu moralnego w Mieście czy wreszcie sama postać matki. Naprawdę – na prawie dwustu stronach udało się upchnąć masę rzeczy, a do tego zrobić to świetnie. 

Jasne, można tę książkę spłycić i powiedzieć, że „e… otolit to taka mała część w uchu, odpowiedzialna za równowagę i generalnie tu chodzi o równowagę bohaterki”. Można. Można się przyczepić do końcówki – jasne, można. Ale wtedy wszystko, o czym wspomniałem byłoby sprowadzone do marnej dekoracji. Mi takie coś nie pasuje, więc mocno się trzymam swojego. No i w gruncie rzeczy – polecam moje podejście do tej książki. Bo to serio fajna literacko rzecz.

czwartek, 9 marca 2017

John Irving – Czwarta ręka

Dobra odtrutka na zmęczenie wkurzającą polską literaturą? Wygląda na to, że lekka proza zza Atlantyku sprawdzi się doskonale. Trochę przez przypadek wpadła mi w ręce drugie wydanie książki Johna Irvinga i ani trochę tego nie żałuję. Czwarta ręka to lekka i przyjemna historia o ludziach, a do tego opisana ze sporą dozą humoru. Chociaż ani to nic nowego, ani nic szczególnie wybitego, to miło przeczytać taką prozę. W praktyce – dobrą. 

Ta opowieść to w praktyce trzy historie ludzi, którzy spotkali się dzięki nieprzyjemnemu wypadkowi. Prezenter telewizyjny traci lewą dłoń – staje za blisko klatki z głodnymi lwami i jeden z kociaków postanawia przyspieszyć obiad. Dziennikach jest w szoku, ale w mgnieniu oka staje się sławny, bo… wszystko jest na wizji. Wzbudza też zainteresowanie transplantologa, który planuje pionierski przeszczep dłoni i widzi w prezenterze kandydata na pierwszego człowieka, który odzyskał rękę. Sława pomaga i po jakimś czasie od urazu lekarz spotyka się z pacjentem. Zdarza się kolejny wypadek i ginie mężczyzna, a dziennikarza czeka przeszczep. Jest tylko jeden warunek: musi przypaść do gustu świeżej wdowie. W dosyć osobliwy sposób. Ma stać się ojcem jej wyczekanego dziecka, które – oficjalnie – będzie dzieckiem jej zmarłego męża. I zaczyna się zabawa. 

Czwarta ręka to bardzo przyjemna historia. Jest w niej dużo o upadku mediów, o relacjach między ludźmi, późnym dojrzewaniu do bycia rodzicem i niedojrzewaniu do tego niemal wcale. To wszystko jest opowiedziane bardzo błyskotliwie i z humorem. Nie ukrywam, że spora część żartów sytuacyjnych potrafi rozbawić nawet maruderów ;). Autor wykorzystuje potencjał nawet najbardziej tragicznych sytuacji, żeby pokazać jaśniejsze strony życia. To naprawdę pozytywne podejście udziela się czytelnikowi. I wciąga. Chociaż – jak to u Irvinga – jest trochę cielesności, to jest ona naturalna ani nie razi. Na pewno pomaga temu bezpretensjonalny styl i całkiem niezłe tłumaczenie. Serio – to taka przyjemna historia, po której na ustach zostaje uśmiech.