czwartek, 27 kwietnia 2017

Margaret Atwood – Oryks i Derkacz / Rok Potopu



Do niedawna książkowe dystopie widywałem na ekranie. Jest ich tyle, że jeśli wymieniłbym trzy, które kojarzę najlepiej, to przyszedłby ktoś i powiedział, że „aaaaaale jeszcze to!”. Więc nie wymieniam. Książkowe historie o tym, jak może się skończyć znany nam świat do tej pory omijałem łagodnym łukiem. Wpadłem wprawdzie po drodze na Historię pszczół, ale to był raczej przypadek (słyszałem, że niezłe; było spoko). 

Potem przeszedłem przez podziemia moskiewskiego metra z trylogią Metro 2033, przerzuciłem kilka polskich pozycji nawiązujących do tego uniwersum i jakoś nie wracałem do tematu. I wtedy dostałem maila od Prószyńskiego, że są takie dwie spoko książki. Przyznam się – przekonało mnie nazwisko autorki. Margaret Atwood ma bardzo dobrą renomę (i sporo nagród na koncie), więc… stwierdziłem, że spróbuję. I nie żałuję. Oryks i Derkacz oraz Rok Potopu to dobre literacko rzeczy, które zapewnią niezłe ciary na plecach. I spory asumpt do myślenia. Ale po kolei. 

Obie książki podrzucą Ci historię o tym, jak świat poszedł w diabły. Ten, który znamy, i ten, który dopiero (może) będzie. Generalnie w nieco bardziej odległej przyszłości ludzie żyją w jeszcze bardziej rozwarstwionym społeczeństwie. Światem rządzą korporacje, w szczególności Ameryką. 

Inżynieria genetyczna zaszła naprawdę daleko, a jedyną rzeczą, jaką trzeba ogarnąć wydaje się problem śmierci. A raczej jej uniknięcia. Bo ani problemem głodu, ani kwestią wyniszczenia planety nikt już się za bardzo nie przejmuje. Są w końcu tabletki na lepsze życie. 

W tym sosie pływa kilkoro bohaterów, których poznajemy na początku Oryksa i Derkacza. Jest zwłaszcza Jimmy, syn specjalisty z jednej z dużych korporacji. Nie rozumie czemu jego matka odchodzi od nich, ale przeczuwa, że ma to jakiś związek z eksperymentami genetycznymi, które prowadzi jego ojciec. W tej nieświadomości dorasta i ląduje po kilkunastu latach w agencji reklamowej. Jego zdolności nie pokrywają się z tym, czego oczekuje od niego świat, ale jest niezły w słowa. Nie widzi za bardzo nic poza korpoświatem.
W międzyczasie poznaje zafiksowanego geniusza, nazywającego siebie Derkaczem, który czuje, że może odmienić świat. To z nim i w jego cieniu w praktyce dorasta. W tej części poznasz zarys tego naprawdę ciekawego uniwersum, a historia w Oryksie i Derkaczu jest w praktyce jedną wielką retrospektywą i „nadgania” dopiero pod koniec książki. Koniec akcji to wybuch epidemii i zagłada ludzkości. Najgorsze jest to, że po wprowadzeniu możesz mieć wrażenie, że… to jedyne możliwe zakończenie. I że w sumie dobrze się stało, że to wszystko pieprznęło. 

Rok Potopu to zupełnie inne podejście do uniwersum. Od początku będziesz towarzyszyć na zmianę Toby i Amandzie. I reszcie Bożych Ogrodników, czyli członkom ekologicznej sekty, która stara się znaleźć swoje miejsce w skażonym i szalonym świecie. Początkowo wydaje się to wszystko zupełnie oderwane od pierwszej części. Ale im bardziej wchodzisz w ten świat, tym lepiej widać, że druga część to w praktyce „drugie płuco” tej opowieści, a bohaterki już się wcześniej pojawiły w Oryksie. Chociaż czytałem te dwie rzeczy po sobie, to zorientowałem się dopiero po jakimś czasie. Może jestem gapą, ale Atwood bardzo zgrabnie skleiła jedno z drugim. 

Wszystko w Roku Potopu pędzi ku zagładzie, która faktycznie następuje. I, podobnie jak wcześniej, masz wrażenie, że dobrze się stało. Uniwersum się tu rozszerza o kolejne detale i lepiej zrozumiesz, jak jest zbudowane. Jest tu więcej plebsooplii (czyli takich dystopijnych faweli; Oryks to o wiele „czystsza” opowieść o człowieku ze świata korporacyjnego, czyli lepszego), więcej brudu, bez porównania więcej warstw. To wszystko tworzy naprawdę dobrą podstawę do pociągnięcia właściwej historii. 

Czyli… trzeciej części. Żeby nie było – piszę o tym dublecie, ale bez trzeciej książki (na wyjść 17 maja) w serii. Długi ten wstęp, ale chciałem nakreślić mniej więcej o co w tej historii chodzi. A i tak zrobiłem to mocno po łebkach. Bez tego trudno napisać coś więcej. Więc po kolei. 

Opowieść ładnie się zazębia i storytelling jest naprawdę dobry. Czytało mi się to początkowo trudno, bo denerwował mnie strasznie kanciasty język. Okazuje się, że to wina Zysku i Spółki, które wydało tę książkę kilka lat temu i skaszaniło (hm… nie pierwszy raz) tłumaczenie. Szkoda, bo reszta tej książki się klei, ale niektóre rozwiązania translatorskie wołają o pomstę do nieba. Druga część jest nieco uładzona, ale sam tłumacz w posłowiu marudzi, że ktoś mu robotę zepsuł. Przybijam piątkę, bo to prawda. 

Ładnie się łączą obie te książki i dopiero po ich przeczytaniu w duecie mniej więcej wiadomo, o co w tym uniwersum chodzi. I składa się to na obraz, który – jeśli uzupełnisz książkami Naomi Klein i Głodem Martina Caparrosa – da mocno po głowie. I to jest naprawdę mocna strona tej książki: daje do myślenia. Czasem Atwood moralizuje w zbyt oczywisty sposób, ale wydaje mi się, że zalety (opowieść, jej spójność i wzajemne uzupełnianie się kolejnych książek – plus bohaterzy) przeważają nad pewną dozą oczywistości. Przymykam na to oko.

Do tego bohaterzy. Są całością, zwłaszcza po Roku Potopu. Jest ich zarazem wielu i niewielu. Część z nich się przewija, kilku pozostaje. Strasznie podoba mi się budowanie trójki z Oryksa – od historii małego Jimmiego (lub Yeti / Głuptaka), przez Derkacza, aż po postać Oryks. Zwłaszcza ona pokazuje brud, który wychodzi w tym książkowym świecie dopiero przy okazji przygód Toby. Podoba mi się to. 

W zasadzie jeśli ktoś nie przeczyta drugiej części nie powinien oceniać pierwszej. Dopiero w niej widać naprawdę dobrze zaplanowaną fabularnie konstrukcję, czego nie można powiedzieć o większości dystopii. Jak tak sobie przypominam Oryksa, to chwilami miałem wrażenie, że brakuje jakichś bardzo drobnych elementów w fabule, które zdjęłyby „filtr” z całości obrazu. Ten filtr zdejmuje Rok Potopu. Dopiero wtedy widać cały brud.

Jak w każdej literaturze gatunkowej, jest tu sporo oczywistości, które mogą razić. No ale nie oszukujmy się – to literatura popularna. Zgodnie z tym, jak się ją traktuje, o dobrej dystopii można mówić wtedy, gdy: dobrze się czyta, elementy do siebie pasują, jest wyraźny świat, kalki fabularne (czyli takie klocki) są pomysłowo połączone. Wygląda na to, że ktoś tu to zrobił i jest to Margaret Atwood. Jest jeszcze jedna rzecz w literaturze popularnej, która czasem wkurza, ale bez niej się nie obędzie – jest jakaś „moralna” wizja świata, a czasem moralizatorstwo. I tu to się pojawia, chociaż muszę przyznać, że to kupuję. Zwłaszcza te wątki związane z ingerencją w świat. 

Ten duet książkowy od Margaret Atwood to naprawdę dobry zapychacz czasu. Jeśli przebijesz się przez początek, a lubisz takie pokręcone i pesymistyczne wizje przyszłości, to potem będzie tylko lepiej. Nie zawiodłem się, chociaż na co dzień czytam inne rzeczy. Ale – uwaga. Jeśli lubisz burgery (nie wegeburgery i ogółem, jeśli nie jesteś jakoś w kierunku wege), a chcesz przeczytać tę książkę, to możesz się trochę zrazić do jedzenia mięsa. Taki detal. Nie zmienia to faktu, że czekam na trzecią część ;).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz