Oglądałeś Full
Metal Jacket? A Czas apokalipsy lub jakikolwiek inny film o wojnie w Wietnamie?
Hm… na pewno trafiłeś kiedyś na cokolwiek, co opowiadało o tym konflikcie.
Niedawno w Polsce ukazała się książka, którą współcześni (pierwsze wydanie
to koniec lat 70. ubiegłego wieku) uznali za bardzo ważną. I boleśnie
trafną. Chodzi o pisane jako opowieści reportaże Michaela Herra. Mocne,
bolesne i znakomite. Jeśli tyle Ci wystarczy, to dodam tylko (tl;dr) –
warto.
Może
przesadziłem z tym „reportażem”. Bo… coś w tym jest. To raczej opowieść,
w której widać rękę dziennikarza i serce zwykłego człowieka. Jakbyś
na to nie spojrzał – to coś bardzo rzadkiego, jednak odnoszę wrażenie, że wielu
reporterów wojennych tak pisze. Ale nie chodzi tu o „e… wszyscy tak piszo”,
tylko o nowe spojrzenie po zobaczeniu tego, co nie mieści się w głowie.
Zwłaszcza cywila.
Herr
wspomina o niektórych kolegach, którzy przesiadywali w zaimprowizowanych
„centrach prasowych”, a zdawali relację z niemal wszystkich ważnych konfliktów
od 1941 roku (czyli od wojny na Pacyfiku). Nie boi się pokazać ich jako
starców, ale – doświadczonych starców, którzy niekoniecznie chcieli się
wychylać, bo nie czuli już wojennego vibe’u
(czyli… można powiedzieć, że „dygu”), a w Wietnamie pojawili się z
prostego powodu: jest wojna, ktoś musi pisać. A ich wydawców niekoniecznie interesowały
wieści prosto z pola bitwy. Takim starym wygom wystarczyły oficjalne raporty
i to, co usłyszeli w kantynach przy kolejnej szkockiej lub skręcie.
Na szczęście (lub – nieszczęście) Herr – wtedy przed trzydziestką – nie zadowolił
się czymś takim.
Pisze
o wojnie widzianej na własne oczy i to w jej najgorszym okresie
(czyli po eskalacji Kennedy’ego). W sumie to powinno wystarczyć, zwłaszcza
jeśli mniej więcej rozumiesz co się wtedy tam działo. Napalm, wszechogarniające
przerażenie, zasadzki, groźny szczekot broni, śmierć (bardzo często okrutna,
ale i oswojona) – Herr widzi to na każdym kroku. Rozmawia z chłopakami,
którzy jeszcze nie mogą legalnie kupić w Stanach alkoholu, ale już zabijają.
Nawet nie mogą: muszą. Inaczej sami zginą. Dostrzega ich otępienie (to najlepszy
odpowiednik angielskiego numbness): wojną,
alkoholem i śmiercią. Kolejność jest dowolna, chociaż efekt pozostaje ten
sam.
Pisze
sugestywnie i mocno. Idzie z tymi chłopakami do walki, kiedy trzeba staje
się jednym z nich i… nim pozostaje. Poznaje tych ludzi, widzi jak złamała ich
wojna. Gdy dowiaduje się o ich śmierci – cierpi jak towarzysz broni. Opowiada
o dziennikarzach, którzy tam zginęli – na nich wszystkich czekała tylko
notka w gazecie i łzy najbliższych. To wszystko (i o wiele
więcej) w połączeniu z niewątpliwym talentem sprawiło, że powstały Depesze. Chociaż wyszły w okresie
krytyki wojny wietnamskiej, to były naprawdę mocnym głosem, który pokazał, co
przeszli młodzi ludzie, którzy wrócili żywi ze swojej tury. I co
przechodzą wciąż. Jeśli widziałeś jakieś filmy o wojnie wietnamskiej, to
pewnie też trafiłeś na to, co pisał Herr. Współtworzył scenariusze dwóch
wspomnianych obrazów (Full Metal Jacket
i Czas apokalipsy), a czytając Depesze
natkniesz się na wiele pierwowzorów postaci z nich (pamiętasz żołnierza z
granatnikiem z FMJ? Tak, ktoś taki
walczył w Wietnamie).
Nie
szukaj w tej książce rozrywki. To mocna rzecz. A zarazem tak dobra
literacko, że nie da się koło niej przejść obojętnie. Znajdziesz w niej
masę kontekstów i smaczków, jak chociażby dziwną „antologię” napisów na
kamizelkach przeciwodłamkowych czy hełmach (której poświęca naprawdę dużo
miejsca) czy opis niesnasek między piechotą morską a armią. Tak tę wojnę mógł
opisać tylko świadek.
Foto: http://thecovertletter.com/2012/05/memorial-day-allen-eberly-groshong/vietnam-war-u-s-marine-quote/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz