wtorek, 24 stycznia 2017

Konrad Szołajewski - Wisłocka, czyli jak to ze „Sztuką kochania” było



Lubię książki biograficzne. Mam do nich jakąś słabość. Zwłaszcza, gdy ktoś miał naprawdę ciekawe życie. A jak jeszcze ktoś to ładnie obłoży opowieścią, to już zupełnie nie mogę się oderwać. Tak po prostu, jako czytelnik. Tak mam. Jednak mam kłopot z przedobrzonymi biografiami. Może są zbyt uładzone (jak w Zielonym Konstantym Kiry Gałczyńskiej), może po prostu tak podkręcone, że widać gołym okiem, gdzie są „doklejki”. Chwilami miałem tak z książką Konrada Szołajskiego Wisłocka, czyli jak to ze „Sztuką kochania” było. Jasne, autor się tłumaczy, że takie prawo prozy i opowieści, ale… właśnie. To trochę zbyt mocno widać. Co nie zmienia faktu, że jeśli przymkniesz na to oko, to dostaniesz to zgrabnie napisaną historię z delikatnie nagiętymi faktami i naprawdę nieodpartym urokiem. 

Michalina Wisłocka znowu wraca na usta wielu. Niekoniecznie za sprawą tej książki, ale raczej dzięki dobrze ocenianemu filmowi biograficznemu o „naczelnej gorszycielce PRL-u”. Budzi to różne (zabawne) demony, ale o tym za chwilę. Ta ginekolożka i seksuolożka w latach 70. jako pierwsza otwarcie pisała o seksie w Polsce. Niby nic nadzwyczajnego, bo o kilka długości wyprzedził ją chociażby Alfred Kinsey (ten od raportu pokazującego amerykańską seksualność). Ale nie w kraju, jakim była wtedy PRL. W nim wszystko miało być grzecznie, cicho i bez wygłupów. Innymi słowy – prokreacja pełną gęba. Do tego mało kto umiał mówić o seksie inaczej niż naukowo lub wulgarnie. I pojawiła się taka zacietrzewiona ginekolożka, która nie owijała w bawełnę, a do tego miała poczucie misji. Nie każdemu to się podobało.

Z takiego (całkiem słusznego i… płodnego) założenia wyszedł Szołajski. Opisał historię Wisłockiej od złożenia pierwszej wersji Sztuki kochania w Iskrach (w latach 70. to wydawnictwo było gigantem na rynku wydawniczym) do ukazania się ostatecznej, ocenzurowanej, choć zaakceptowanej milcząco przez władze wersji. Ta historia wydawnicza sama w sobie jest ciekawa, jednak autor postanowił ją podkręcić. Dodał ówczesne MSW i walkę o „interes publiczny” niektórych członków KC. Dużo nie było trzeba, a sama książka nabrała nie lada pikanterii. Chociaż… czuć, że gdzieniegdzie to nie pikantne chili, ale czerwona posypka z paczki. 

Wisłocką widać tu na wskroś. Przynajmniej Wisłocką-bohaterkę. Miesiące poświęcone na walkę z cenzurą pokazują jej całą dotychczasową biografię. I jest ona ciekawa. Z zacietrzewionej „pensjonarki”, która swoje pierwsze kontakty seksualne wspomina traumatycznie (jak wiele kobiet – nie oszukujmy się; i tak, jestem facetem i tak, czytałem Sztukę kochania), staje się najpierw upartą studentką, a po latach – dzięki odkryciu swojej seksualności po spotkaniu pewnego prostego mężczyzny na wczasach – świadomą bojowniczką o równouprawnienie kobiet. Realne równouprawnienie, nie tylko na traktorach, ale też w łóżku. Oczywiście – przysłowiowym i dosłownym. No i ma oponentów. Szołajski tworzy na te potrzeby porucznika MSW. Pierwszą wersję Sztuki kochania niektórzy członkowie partii uznają za gorszącą, więc postacią, która w książce rzucać kłody pod nogi staje się nasz porucznik. To właśnie ta posypka z paczki. 

Od początku czuć, że coś nie gra. No ale w końcu jakoś trzeba opowiedzieć o Wisłockiej tak, żeby historia się zazębiała. W tej roli młody oficer z prowincji sprawdza się świetnie. Ale tylko w tej. Chce być polskim Sherlockiem Holmsem, pali wymyślną fajkę i amerykański tytoń. Generalnie już to mogłoby mu poważnie utrudnić awans oficerski. Chwilami jego śledztwo aż za bardzo przypomina łopatologiczną ekspozycję. Nie wiem jak Ty, ale łopatologia w książkach nie budzi mojej sympatii. Łopata sprawdza się lepiej w innych zastosowaniach. I filmach Marvela ;). A na koniec porucznik staje się takim „nawróconym esbekiem”, jak ten z filmu Karol – człowiek, który został papieżem, i przestaje bruździć Wisłockiej. E… co? 

Będę kończył się czepiać, chociaż chwilami jest trochę zbyt absurdalnie (zwłaszcza pod koniec… jeśli przeczytasz, to zrozumiesz, o co chodzi). Lubię wesołe wstawki, ale wkurza mnie, gdy na przykład dwulicowość postaci pokazywana jest w książkach dosłownie. Zwłaszcza, gdy pozostałe rysy postaci są jakby głębsze i ciekawsze (być może dlatego, że prawdziwe). Nie zmienia to jednego – to naprawdę fajna książka. Zwłaszcza, że pokazuje istotną rzecz: PRL nie był wcale taki świętoszkowaty i konserwatywny, jak wielu chciało go widzieć (i/lub widzi do dziś). I nie chodzi tu wcale o osobliwe kółko graniaste, na bokach którego przestępowali z nogi na nogę konserwatywni księża, konserwatywni i postępowi oficjele państwowi, zwykli obywatele, dewocyjne matrony i ciekawi seksu nastolatkowie.
Pojawienie się Wisłockiej dziś obudziło pewne zabawne demony. Dlaczego zabawne? Bo pytają „po co nam ta patriarchalna, konserwatywna, niepostępowa Wisłocka i jej poglądy skoro mamy Lacana, Foucaulta czy Butler”? Nie zadają sobie pytania o to, co przeciętny Kowalski (drodzy Kowalscy – pozdrawiam serdecznie!) wie o seksie. Głupie, nie? Dobra, nie głupie. Śmieszne. Rozumiem, o co im chodzi, bo też czytałem tych autorów na studiach (żeby nie było, skończyłem polonistykę, chociaż czasem nie widać), ale… ile osób rozumie, na czym polega orgazm? Związki między głową a seksem? Emocje i ich wpływ na seksualność? No? 

O tym pisze ta „konserwatywna i patriarchalna” Wisłocka. I chociaż sprzedano ponad siedem milionów Sztuki kochania, to jakoś nie widać efektów misji, jaką realizowała Wisłocka (w praktyce do końca życia, a którą przejęli po niej jej uczniowie, jak chociażby profesor Izdebski). Rozumiem, chcemy budować wieżowce świadomości seksualnej (to brzmi trochę dwuznacznie, ale łapiesz, co mam na myśli), ale do stu tysięcy beczek papryczek chili – zacznijmy od podstaw. Licealiści dalej się chichrają na przygotowaniu do życia w rodzinie i biologii, chłopcy nie wiedzą czym jest stulejka lub jak dbać o swoje penisy, a dla wielu dziewczyn pierwszy stosunek seksualny jak był, tak pozostaje rzeźnią (nie mówiąc o tym, że zaleca się czas na rekonwalescencję i zagojenie resztek błony dziewiczej, co oznacza kilkudniowy brak seksu, a co raczej nie należy do tematów rozmów z rodzicami). Ja o tym wiem, może Ty o wym wiesz (mam nadzieję). Ale zadaj sobie pytanie – ile osób o tym nie wie? Właśnie. Teraz rozumiesz, czemu te demony są zabawne? 

Wisłocka WCIĄŻ JEST (niestety) AKTUALNA, a Sztuka kochania pozostaje ważką i ważną pozycją. Nie to, żebym ją widział w kanonie lektur szkolnych, ale na pewno lepiej byłoby wszystkim, gdyby na przygotowaniu do życia w rodzinie (nazwa wywołuje na moich plecach złowróżbny dreszcz – kto ją w ogóle wymyślił!?) pojawiała się twórczość Wisłockiej, a nie czerstwe schematy i pensjonarskie wynurzenia. Jeśli obrażam jakiegoś nauczyciela starającego się zrobić coś fajnego na tym gruncie – przepraszam. Ale zarazem wierzę, że się nie obrażasz, bo rozumiesz, o co mi chodzi. I wiesz, że przybijam Ci internetową piątkę i trzymam kciuki, żeby żaden dyrektor ani rodzic się nie przyczepił. Bo robisz dobrą robotę.

Aaale – jeśli się zastanawiasz, drogi Czytelniku, czy warto przeczytać książkę Wisłocka, czyli jak to ze „Sztuką kochania” było, to powiem tylko, że to całkiem zgrabnie napisana historia. Nie chce być biografią, chce być historią. I jako taka jest naprawdę przyjemna. Wchłonąłem za jednym zamachem i to nie dlatego, że utrzymana jest w konwencji kryminalnej, ale po prostu – dobrze się ją czyta. Nie zmienia to faktu, że polecam zawsze Wisłocką jako lekturę poszerzającą horyzonty. Zwłaszcza Sztukę kochania ;). 

Grafiki: 
zdjęcie Michaliny Wisłockiej - Mateusz Opasiński (Wikipedia)
okładka pierwszego wydania Sztuki kochania - Iskry 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz