wtorek, 27 grudnia 2016

Matthew Thomas – Przypomnij mi, kim jestem



Dramat na trzy osoby? Tym jest Przypomnij mi, kim jestem Matthew Thomasa. To ostra opowieść, w której autor nie patyczkuje się ani z bohaterami ani z Tobą, Czytelniku. To historia o ludziach dotkniętych Alzheimerem. Bo nigdy nie jest dramat jednej osoby. Ale jeśli sięgniesz po tę książkę, to nie spodziewaj się kawy na ławie. Tu wszystko odbywa się powoli, ale zmierza w kierunku „bez happy endu”. Ale nie bez nadziei. Ta książka nie pozwoli Ci wzruszyć ramionami. Zmęczy się, da Ci w kość. Zada Ci pytanie „a Ty co byś zrobił?”. I będzie czekała na odpowiedź. Tak, to taka książka. I tak, zrobiła na mnie ogromne wrażenie.

Najpierw poznasz Elieen. Córkę irlandzkich emigrantów, dziewczynę chcącą żyć amerykańskim snem i od początku przekonaną, że ma szansę go spełnić. W końcu rodzice ją o tym przekonywali całe życie. W końcu ten sen ktoś kiedyś spełnił, tak? Tylu ludzi wiedzie dostatnie życie dzięki pracy (i/lub sprytowi). Skoro oni mogą, to ona też. Dom na przedmieściu? Studia? Bycie klasą średnią? Wszystko zależy od motywacji – tak jej wpojono. A Elienn zależy. Zaczyna pracować jako pielęgniarka. Nie odpuszcza nawet na moment, dzięki czemu szybko awansuje. Ma cel i nie zawaha się go osiągnąć. I wtedy poznaje nie tak przebojowego jak ona Eda.

Ed jest doskonale zapowiadającym się naukowcem, przed którym stoją otworem drzwi do błyskotliwej kariery. Nie tylko naukowej, ale też akademickiej. To wymarzony partner dla niej. Zakochują się w sobie i zaczynają marzyć o wspólnym spełnieniu snu. Pierwszy pocałunek w nowy rok, stopniowe budowanie kariery – tak, to prawie sen. Do układanki brakuje tylko domu na przedmieściu i dziecka. Starają się długo o to drugie i gdy po kilku latach w końcu na świat przychodzi syn – Connell – pozostaje tylko kwestia lokalu. Po jakimś czasie kupują dom, w którym wynajmowali do tej pory mieszkanie. Ale to nie to, czego oczekiwała Elieen. Bo to ona napędza rodzinę i wskazuje cele. Dzielnica, według niej, schodzi na psy, bo pojawiają się w niej co raz to nowi emigranci. Dzielnica przestaje być tak „amerykańska” jakby tego chciała. A skoro nie przystaje do jej wizji, forsuje zmianę otoczenia. I gdy już wydaje się jej, że będzie dobrze, bo wszystkie puzzle są na miejscu… ona czuje, że Ed zaczyna się od niej oddalać. Że coś jest nie tak. Bywa humorzasty, miewa napady gniewu. Elieen zaczyna myśleć o rozwodzie. Cały amerykański sen trafia szlag, gdy słyszą w gabinecie lekarskim, że jej mąż cierpi na chorobę Alzheimera. A jako, że jest młody, to rokowania nie są dobre.

Ta „idealna” układanka szybko się rozsypuje. I o to chodziło autorowi, bo razem z nią rozpada się świat. Tak, świat. Nie tylko Elieen – cały świat, który znają jako rodzina. Nie spodziewaj się czystego dramatu rodzinnego, w którym role są jasne. Ta książka pokazuje o wiele więcej. Pełno tu światłocieni, rzeczy, których nie da się ocenić. Decyzji, które są zgniłymi kompromisami lub po prostu niemym wołaniem o pomoc. Jest zmotywowana żona, która zaczyna traktować chorobę męża jak kolejne zadanie, ale czuje, że gubi swoje ja. Jest zagubiony syn, który musi nagle stać się dorosły (i mu się to ani trochę nie podoba), a przez to coś w nim umiera. No i Ed – dosłownie znikający, nie tylko w oczach rodziny, ale przede wszystkim – we własnych oczach. Bo to on jako pierwszy widzi, co się dzieje, ale broni się jak może. Ed znika też z opowieści. Staje się dekoracją, którą się przestawia, chociaż wszystko wokół niej krąży.

Ale poza tą „litanią” postaci znajdziesz paskudny obraz amerykańskiego snu. Takiego, który kryje ból, traumę i obawy, a wszystko przykrywa uśmiechem. Bo wszyscy się uśmiechają, więc… nie można inaczej. Snu, który omamił ludzi. Nie na darmo poznajemy całą historię Elieen. To ona pokazuje najlepiej zawiedzione nadzieje i najgorsze strony tej amerykańskiej „wielkiej szansy”, którą uosabia „przedmiejskie mieszczaństwo”. Ciągłe poczucie bycia lepszą od innych, dzielenia ludzi na tych „godnych” i „niegodnych”, „psujących” i „budujących”. Pewnie się domyślasz, po której stronie widzi się ona sama. Do tego wciąż czuje, że jeśli nie będzie bardziej amerykańska od „rodowitych” amerykanów, to nie dostąpi zaszczytu bycia Amerykanką. Co z tego, że ma obywatelstwo. Nie to się liczy.

Choroba męża niszczy jej marzenia. O spokojnym domu na przedmieściu, przyjęciach pełnych ludzi sukcesu, chwaleniu się osiągnięciami Eda i Connella. Do tego zmusza ją do postawienia bolesnego pytania – skoro całe życie oddała pracy w szpitalu, to czemu nikt nie zapewni opieki jej mężowi? Albo raczej: czemu nie stać jej na taką opiekę? Te pytania doprowadzają ją prawie do szaleństwa. Ale dają też coś, co straciła – bliskość z mężem. Coraz lepiej widzi, że kocha go jeszcze bardziej właśnie przez chorobę. I chociaż tego sobie nie uświadamia – wchodzi w swoją zawodową rolę. Staje się pielęgniarką. Odpowiedzialną za wszystko, tak, jak w szpitalu.

To zaczyna ją zajmować do tego stopnia, że przestaje być matką. Connell staje się przez to w praktyce sierotą. Nagła zmiana sytuacji w domu zabiera mu jego dzieciństwo i rodziców. Musi być wsparciem, pomagać, a przy tym wciąż przynosić dobre stopnie. Nie umie się w tym odnaleźć, a Elieen, która niemal natychmiast uznaje, że on też musi być w pełni odpowiedzialny za ojca, w tym nie pomaga. Gdy ma okazję się wyrwać – robi to. Studia daleko od domu dają mu bufor, bo nie może być na każde skinienie matki, i może w końcu być dzieckiem i robić rzeczy, które faktycznie chce, a nie musi. Dzięki nieprzeciętnej inteligencji radzi sobie. Nie przeszkadzają mu w tym wielogodzinne próby teatralne ani dyskusje po świt. Ale i tak czuje, że odbija sobie ten czas, który zabrał mu Alzheimer. Chociaż nie może odzyskać ojca, którego kochał, a potem przestał rozumieć przez chorobę. A Elieen… daje mu do zrozumienia, że ją zawodzi. Nie kryje się z tym. Pewnie się domyślasz, że to nie pomaga.

Jeśli będziesz czytać tę książkę – przygotuj się na ból. Historia choroby sprawi, że będziesz go odczuwać. Autor nie patyczkuje się i pokazuje nie tylko Alzheimera. Pokazuje śmierć marzeń, która boli jeszcze bardziej. Wszystko składa się tu w jedną opowieść, w której nie brakuje jednak nadziei. Nawet jeśli to nadzieja dobrej śmierci i znalezienia się w nowej rzeczywistości. Thomas świetnie (jak to brzmi…) opisał odchodzenie. To najgorsze: stopniowe, coraz mniej świadome, przepełnione krótkimi chwilami przebłysków dawnych czasów, które dobijają bliskich chorego jeszcze bardziej. Nie boi się dosadności, pokazuje trudne wybory i małe dramaty każdego z dni choroby. Próby łapania się czegokolwiek, co ustabilizuje życie każdego z członków rodziny, lecących w dół razem z Edem. Albo da nadzieję, że mają coś swojego, a nie tylko oddają wszystko coraz mniej kojarzącemu mężowi i ojcu. Trudne wybory stają się codziennością i Thomas nie odważa się ich oceniać. Pozostawia to swoim bohaterom. Pokazuje zdrady, jednak nie będziesz w stanie powiedzieć, co jest (jeszcze) zdradą. Bo czy nie kojarzący niemal nic człowiek, który przypomina męża lub ojca, jeszcze może być kimś, wobec kogo można być lojalnym lub wiernym? Znika w tej opowieści niemal wszystko poza bohaterami – znajomi, plany, bliskość.
 
Trudno napisać mi coś Przypomnij mi, kim jestem (wbrew pozorom). To opowieść, o której chciałbym napisać wiele, ale… pozostaje tylko jedna puenta: to mocna i dobra rzecz. Po prostu. Wywarła na mnie ogromne wrażenie. Pewnie czasem też tak masz, że kiedy skończysz jakąś książkę robisz tylko „uh, mocne”. No właśnie. Miałem to, kiedy doszedłem do końca. Zostawię to tak. Bo to naprawdę dobra rzecz.

środa, 14 grudnia 2016

Natalia Fiedorczuk – Jak pokochać centra handlowe

Macierzyństwo to droga przez mękę? Trochę tak. Z resztą – zaangażowane rodzicielstwo jest trudne. To wyrzeczenia, mówienie sobie nie, poświęcenie się. Nie ma lekko. Ale zaraz, zaraz, dlaczego na wszystkich reklamach matki są uśmiechnięte, dzieci szczęśliwe i radośnie baraszkujące, a dom przeszedłby test nawet najbielszej rękawiczki? No bo to… reklama. Albo cenzura. Tylko po co pisać o tym mniej pięknym macierzyństwie, pełnym frustracji i poczucia opuszczenia? Przecież każda matka polska powinna być Matką Polką! Zanim zadasz sobie te pytania – lepiej sięgnij po Jako pokochać centra handlowe. A potem wciśnij ją jakiemuś facetowi, niekoniecznie ojcowi. Niech wie, z czym się to je.

I tak, facet pisze o książce o macierzyństwie. Zanim zaczniesz szukać jakichś zgniłych pomidorów w lodówce pomyśl: piszę o literaturze, a książka to w sumie literatura. No. Skoro mamy to subtelne wyjaśnienie granic za sobą, to mam nadzieję, że pozwolisz mi przejść rzeczy, czyli debiutu Natalii Fiedorczuk.

Autorka pokazuje „ciemną stronę” macierzyństwa. Brzmi przewrotnie? Na pewno. Zwłaszcza, że każda matka chce dla swojego dziecka jak najlepiej. Chce być idealna. I to nie dlatego, że taka jest jej wewnętrzna potrzeba. Nie. Tego oczekują od niej inni. Często – inne. Ona wie o tym doskonale, a nie pozwala się jej o tym zapomnieć od wejścia na porodówkę (lub wcześniej). Sama książka prezentuje wiele historii i wiele kobiet. W gruncie rzeczy to historia nie jednej, nie dwóch, ale wielu. Dlatego łatwiej mi pisać o matkach niż o jednej konkretnej matce. I z tego samego powodu polecam zacząć lekturę od końca.

http://www.wuw.pl/product-pol-673-Pozegnanie-z-Matka-Polka-Dyskursy-praktyki-i-reprezentacje-macierzynstwa-we-wspolczesnej-Polsce.html
Spytasz – ale jak to? Powód jest bardzo prosty: autorka trochę tłumaczy te historie, a zarazem stawia kilka bardzo ciekawych pytań, które uzasadniają powstanie tej książki. Takie do przemyślenia. Jak wielkim przekleństwem jest mitologiczna „Matka Polka”? Czemu nie istnieje (społeczne) przyzwolenie na depresję porodową i czemu nazywa się ją czasem „baby-blues”? Czemu najgorszymi wrogami matek są inne matki? Dlaczego moda na rodzicielstwo bliskości jest trudnym tematem? Albo czemu rodzina może być zarazem wsparciem w pierwszych miesiącach opieki nad niemowlakiem i zarazem najgorszym przekleństwem? To… kłopotliwe pytania. I to nie tylko dlatego, że zadaje je matka-praktyczka. Co najciekawsze – dostaje się też feminizmowi, który raczej dowala matkom przymusem ciągłego rozwoju, nawet w pieluchach, nie dając niemal żadnego wsparcia poza stereotypowym sloganem „jesteś silną kobietą” (tak, upraszczam, ale nie ma tu sensu rozkładać tematu na części pierwsze; spragnionym wiedzy polecam antologię Pożegnanie z Matką Polką). Drogie Mamy – co byście zrobiły komuś, kto powiedziałby Wam coś takiego po nieprzespanej nocy (bo kolki, ząbki, skok rozwojowy, katar…)? No właśnie.

Gdy wybierzesz sposób, w jaki przeczytasz Jak pokochać centra handlowe, to możesz być pewna (albo – pewien), że spotkasz w niej kobiety, które mijasz niemal codziennie. Niekoniecznie w galeriach handlowych. Przemykają, mają nadzieję, że ich dziecko się nie rozpłacze w trakcie przemieszczania się z punktu A do B. Powtarzają sobie mniej lub bardziej świadomie „dam radę”. Boją się oceniania ludzi, którzy „wiedzą lepiej”. Jak się domyślasz (lub wiesz) – takich nie brakuje.

Bohaterki Fiedorczuk czują się porzucone. Nie mogą odnaleźć się we własnych ciałach, zmienionych po ciąży porodzie. Nie potrafią przejść płynnie z bycia zadbaną kobietą sukcesu (albo wziętą freelancerką) do bycia kochającą i idealną matkopolką. Wcale nie pomaga w przygotowaniu do tego dziewięć miesięcy ciąży, kiedy jest „oh i ah”, a miejsca w zatłoczonych tramwajach znajdują się same. Czują się obce w nowej roli, w którą muszą się wcielić. Ich świat nagle na głowie, i jest w nim (niemal) wyłącznie dziecko (i wszystko, co z nim związane). Są też sterty niepozmywanych garów, zmęczenie, poczucie przegrania i wyrażane w różny sposób wołanie o pomoc.

Jednak nie proszą nikogo, bo to zniszczyłoby ich wizerunek „Matek Polek”: silnych, pięknych, heroicznych. Gigantek. Bo tego od nich oczekują wszyscy. Gdy pęka bańka „dam radę” rodzi się krzyk, gniew, agresja. Bo tego wszystkiego jest za wiele. Nie pomaga spadek samopoczucia po porodzie. Niekiedy depresja poporodowa. Towarzyszy temu poczucie opuszczenia, bo nie pojawia się w książce niemal żadna rodzina bohaterek. Są one same w wielkim mieście i muszą sobie radzić same lub wspólnie z mężami. Ci z kolei, czasem po kolejnej awanturze, gdy miarka matkopolskości się przebrała, usuwają się ostrożnie i pracują do późna. Tłumaczą swoją nieobecność koniecznością utrzymania pracy. Ta książka nie oszczędzi Ci, drogi Czytelniku, tych tematów. Będzie Ci zgrzytać między zębami (jeśli jesteś facetem), dziwić i nieco irytować (jeśli jesteś „jeszcze nie po tej stronie”) i… opowiadać prawdę. I dobrze.

Usuwający się z życia faceci są tu potraktowani ciekawie. Ich też dotykają stereotypy. Mają zarabiać na rodzinę; być silni, kochający, idealni. Jednak nikt od nich tego nie wymaga. Po prostu „powinni być”. Albo „dobrze by było, gdyby byli”. Nie „muszą być”. Mogą więcej, bo nie są stereotypowo związani z niemowlętami. Nie muszą karmić piersią, znosić kopania w obolały brzuch i wzdrygać się na najmniejsze mruknięcie dziecka przez cały dzień (i noc). Oni mogą odpocząć od rodzicielstwa nawet w najcięższej pracy. Nawet jeśli do tej pory brali przymusowe nadgodziny, to ich partnerkom bardzo mocno to nie przeszkadzało (bo mogły poczytać książkę, pójść na fitness, spotkać się ze znajomymi). Po narodzeniu się dziecka bohaterkom Jak pokochać centra handlowe przedłużająca się w nieskończoność samotna opieka nad dzieckiem staje się katorgą. A jak pójść na fitness, gdy nie ma z kim zostawić dziecka? Jak zrobić cokolwiek?

Gdy jedna z bohaterek z pewnym rozrzewnieniem mówi, że zachwycają ją ojcowie z dziećmi w chustach, którym zależy i którzy starają się odciążyć swoje partnerki – pęka bańka. Widzą, że „trawa jest ładniejsza po drugiej stronie płotu”. Ale nie po ich stronie. Jak się pewnie domyślasz (lub: wiesz) – nie pomaga to w zachowaniu równowagi w związku.
Tylko co mają z tym wspólnego centra handlowe? Są miejscem, w którym można usiąść. Wypić kawę. Popatrzyć się w przestrzeń, może przeczytać kilka stron książki. Są (nie)miejscem, do którego można wyjść. Innym niż cztery ściany własnego lub wynajętego „eM”, w którym można zwariować. Można spotkać podobne kobiety. Porozmawiać. Znaleźć zrozumienie. Nie powinno Cię dziwić, że facebookowe grupy i fora dla matek są miejscami, w których wciąż jest ruch i nie brakuje naprawdę praktycznych raz i… jadu. Bo często okazuje się, że matka matce wilkiem. Zwłaszcza, gdy w tle zdjęcia dziecka pojawiają się brudne skarpetki. Jak się domyślasz – to nie zawsze pomaga.

Zaraz, ale przecież to literatura… Dobrze napisana, mocna, trafiająca w punkt. Rozsądna i punktująca wiele rzeczy, ocierająca się (mocno) o przymiotnik mądra. Mocno reportażowa. Jednak jeśli szukasz oceniania, to nie ten adres. Są tu tylko sceny z życia – fikcyjne, prawdziwe. Nie autobiograficzne. Czyta się to jednym tchem (nie lubię tego wyrażenia, choć muszę przyznać, że te historie wchłonąłem błyskawicznie). I tak, to debiut literacki.

Dlaczego chwalę, chociaż noszę stereotypowe spodnie i w godzinach pracy jestem w pracy? I przede wszystkim – dlaczego przeczytałem? Z dwóch powodów. Pierwszym jest moja żona, która w dwóch słowach potrafi zrecenzować niemal każdą książkę (jak widać, robi to oszczędzając cudzy czas i robi to bardzo dobrze). Powiedziała po prostu, że warto. Drugim powodem jest to, że jestem od jakiegoś czasu ojcem i… chcę zrozumieć więcej. To nie tylko książka dla matek poszukujących potwierdzenia, że mają prawo do tego, by sobie nie radzić. To książka dla każdego – ojca, jeszcze-nie-matki, babci, wujka, mędrców z komunikacji miejskiej, którzy nie szczędzą swej „podpartej autorytetem wieku mądrości”, ludzi mówiących „nie noś, bo rozpieścisz”. Książka trochę, a nawet bardzo dla każdego.

niedziela, 11 grudnia 2016

Hanna Kowalewska – Cztery rzęsy nietoperza



Nie lubię pisać o „kolejnych częściach”. Zwłaszcza, gdy nie znam poprzednich, a jakąś przygodę literacką zaczynam nie na pierwszym tomie. No cóż, bywa. Ale wciąż wierzę, że jeśli jest jakaś fajna książka, to obroni się, nawet bez kontekstu. Nie znam sagi o Zawrociu (nie krzycz). W sumie nie wiedziałem, że istnieje (zachowaj spokój, proszę). Znałem za to poprzednią (bardzo fajną!) książkę Hanny Kowalewskiej i stwierdziłem, że jeśli wtedy nie miałem powodów do załamania, to może teraz nic takiego się nie stanie. I, uwaga, nie było źle. Dokończyłem Cztery rzęsy nietoperza. W sumie mi się podobało ;). 

Książka opowiada o kolejnych przygodach Matyldy. Jak już wspominałem, nie mam bladego pojęcia, czego dopuściła się wcześniej. Jednak tu jest w ciąży ze swoim byłym facetem, którego odbiła jej własna siostra. W międzyczasie odkrywa w sobie miłość do kuzyna (on do niej też), całkiem uznanego kompozytora, i zakochani chcą ten związek zalegalizować na przekór rodzinie. Ja przepraszam bardzo, ale czy to nie jakaś niskobudżetowa telenowela? Trochę tak, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Jednak cieszę się, że nie przeczytałem podobnego opisu, a jedynie poszedłem za nazwiskiem (tak mam). Dobrze zrobiłem, bo nie rozczarowałem się. Może nie wyrwało mnie z butów, ale na pewno nie odrzuciło. 

Chociaż zarys fabuły jest dosyć naiwny, to opowieści daleko do płytkości czy banału. Głównie dzięki postaciom. Może nie są najoryginalniejsze, ale każda z nich ma coś do powiedzenia, ma własną historię, a przy tym jest ciekawa. No i wszystkie składają się w naprawdę ciekawą całość. Nie ma tu dekoracji, co jest naprawdę fajne. Nawet zahaczanie o bukoliczne (czyli „pańcia przyjeżdża z miasta i okazuje łaskę niedobrym sąsiadom”) tony jakoś tu nie gryzie, bo pokazuje coś więcej. Sama główna bohaterka widzi te dysonanse, zwłaszcza w okresie poprzedzającym święta Bożego Narodzenia. 

Ogółem ciekawie wpleciona jest w tę historię intryga. Bo to ktoś podrzuci małe zwierzę umazane krwią, to coś zawiesi na bramce. Do tego cała rodzina kręci nosem na jej plany matrymonialne. Z czasem Matylda (a z nią czytelnik) dowiaduje się więcej, jednak nawet to wplecenie „kryminalności” do powieści obyczajowej (w końcu Cztery rzęsy nietoperza nią są) nie razi, ale tworzy nieco szerszy obraz. Przy okazji, a raczej przede wszystkim, pomaga wyeksponować inne relacje między bohaterami – znanymi wcześniej i nowymi. Ogółem – wszystko w tej książce wygląda zgrabnie i przyzwoicie, jednak przeważają postaci. To one są najciekawsze. 

W sumie to dla nich warto przeczytać tę książkę. Telenowelowe podboje i romanse głównych bohaterów rozwijają się naprawdę ciekawie i nie brakuje tu smaczków. Chociaż w centrum jest Matylda, to nie otaczają jej w tej historii statyści, ale niemal równoprawni aktorzy. Dziwna relacja z matką, która staje się z czasem raczej partnerska niż rodzicielska, czy to, co dzieje się miedzy siostrami może zaciekawić. Jakby nie patrzeć – już to powinno zainteresować fanów dobrej prozy. Całość się broni, więc jeśli zastanawiasz się, czy warto sięgnąć po nową książkę Kowalewskiej, to… podpowiadam, że warto. To po prostu (albo – aż) porządnie napisana proza obyczajowa, która może się podobać.