piątek, 25 listopada 2016

Beata Bochińska – Zacznij kochać dizajn. Jak kolekcjonować polską sztukę użytkową



Paździerz, tandeta, socreal, NUDA – te słowa kojarzą Ci się pewnie gdy słyszysz „krzesła z PRL”. Słusznie, bo wszędzie ich pełno, wyglądają na pierwszy rzut oka siermiężnie, kojarzą się z czasami, do których nie wszyscy chcą wrócić. Z drugiej strony – siedziałeś kiedyś polskim na krześle z lat 60.? Na takim właśnie siedzę. Odrestaurowany projekt Rajmunda Hałasa, wypatrzony przez moją żonę na olx-ie, przeszedł niedawno renowację i prezentuje się… znakomicie. Ale nie o wygląd (tylko) chodzi. Siedzi się na nim bardzo wygodnie. Właśnie o takich rzeczach – pięknych i praktycznych rzeczach – pisze Beata Bochińska.

Zacznij kochać dizajn to przede wszystkim „wprowadzenie do kolekcjonowania polskiego dizajnu dla opornych”. Autorka jasno tłumaczy nie tylko to, jak działa osobliwy rynek wzornictwa, ale również pokazuje, jak doszło do tego, że za kolekcję kieliszków (może będącą prezentem ślubnym Twoich rodziców) można spłacić sporą część kredytu za mieszkanie lub kupić niezłe auto. Naprawdę – to porywająca historia, zwłaszcza jeśli nie było Ci dane zaznajomić się z tym tematem. Bochińska tłumaczy krok po kroku fenomen polskiego wzornictwa powojennego (również na… zachodzie), tradycję polskiego dizajnu i jego powolny powrót do łask (nad Wisłą). Bo nie dość, że jest on ładny, to przy okazji po pół wieku nadal dobrze się trzyma. No i cieszy się niesłabnącą popularnością w zachodnich galeriach sztuki użytkowej. Zwłaszcza nowojorskich. 

Autorka od lat zajmuje się polskim wzornictwem lat minionych. Praktycznym, powszechnie dostępnym, trwałym. A przede wszystkim – pięknym. Tak, pięknym. Chociaż moda na minimalizm nie słabnie, to podkopywać ją zaczęła fascynacja „wysokim połyskiem”. Nawet jeśli termin „politura” nic Ci nie mówi, to na pewno kojarzysz z widzenia. Niewykluczone, że stoi u Twoich dziadków. Może u Ciebie. Pewnie wzruszasz teraz ramionami. Niepotrzebnie. Lwia część projektów wypuszczonych na polski rynek w latach 50. i 60. nie tylko nie straciła na praktyczności. Zyskała za to na wartości. I tu zaczyna się kolekcjonowanie, o którym jest książka Bochińskiej. 

Zbieranie przedmiotów może być zdrowe, może być chorobliwe, może być osobliwe  (kolekcjonerzy torebek po cukrze z kawiarni proszeni są o podniesienie ręki). Może być też sposobem na życie i zarabianie. W centrum tego „zbierania” jest najczęściej tytułowy dizajn. Po polsku: wzornictwo (czasem występujące z przymiotnikiem „przemysłowe”). Pewnie też nie wiesz (a może wiesz…), że polski dizajn powojenny nie dość, że nawiązywał do najlepszych tradycji modernistycznych dwudziestolecia międzywojennego, to dodatkowo realizował swoje podstawowe zadanie: był stworzony z myślą o ludziach. Miał być trwały, prosty i praktyczny. Przede wszystkim – łatwy w produkcji. Tylko tyle i aż tyle. I właśnie to wzornictwo przyciąga kolekcjonerów. A przy okazji całkiem spore pieniądze. Wygląda dobrze, nie? 

Do tego sporo tu anegdotek z życia kolekcjonera, zabawnych sytuacji, przykładów „polskiego cebulactwa”, lekkomyślności (zbity zestaw porcelany) i prawdziwej pasji (młody kolekcjoner, który sprzedał martensy, żeby móc dopłacić do wymiany). Poza tym dowiesz się z tej książki – drogi Czytelniku – czemu warto (dosłownie i w przenośni) zainteresować się dizajnem. Może będziesz mógł sypać anegdotkami o polskich projektach, które cieszą się niesłabnącą popularnością. Albo po prostu zabłyśniesz wiedzą, gdy zobaczysz w mało spodziewanym miejscu smukłe nogi komody z lat 60. A może wsiąkniesz w ten świat łowców okazji i artefaktów bardziej niż niektórzy gracze w świat Skyrima? Kto wie. Z mojej strony mogę tylko dodać, że siedzi się na tym dizajnie przednio. Nawet dwa razy starszym ode mnie (no prawie dwa razy). 

Sama książka wydana jest pięknie. Naprawdę. Jest bogato ilustrowana, zdjęcia – znakomite. Do tego to wszystko wygląda bardzo interesująco dzięki dobrze dodanemu papierowi (delikatny mat podkreśla patynę przedmiotów). Tylko jest z tą książką pewien problem. Dwa problemy. Pierwszy: nie ma w niej dużo tekstu, jest dużo obrazków. Dlatego „wprowadzenie (…) dla opornych” ;). Drugi: autorka najpierw macha czytelnikowi przed nosem naprawdę tłustymi kąskami z wielu kolekcji, okrasza to wszystko znakomitym komentarzem, a potem… pokazuje gdzie można zdobyć takie cacuszka. A fe, nieładnie. Więc jeśli jesteś osobą ze skłonnościami do wciągania się w dziwne pasje (przyznaj się, widziałeś 2834 odcinek Mody na sukces…?) odradzam sięganie po tę książkę. Bo wsiąkniesz w ten trochę zapomniany świat pokryty kurzem. Może być ciężko z portfelem. I czasem. Chociaż w dobie wszechobecnych „wyjątkowych” mebli pewnej skandynawskiej marki (która ma z polskim wzornictwem z czasów PRL wiele wspólnego) może to Ci wyjść na dobre. Wyszło to na dobre (dzięki mej szanownej żonie) mojemu kręgosłupowi (projekt Hałasa ergonomią bije na głowę 99% „foteli prezesa”). Może wyjdzie na dobre i Tobie.

wtorek, 8 listopada 2016

Anna Klara Majewska – Melanżeria



Na początek anegdotka. Skończyłem czytać tę książkę niemal równocześnie z żoną (powinienem prowadzić wykłady z przedmiotu „Wstęp do małżeńskich walk o egzemplarz książki”). I tak ni z tego, ni z owego ma ślubna rzuca: „przeczytałeś tę książkę, Melanżerię”. Na co ja, że tak. „I co o niej sądzisz?”. Na co ja, cóż, „yyy… no trochę pretensjonalna”. „Nawet bardzo” – skwitowała moja żona. Cóż, poloniści mają pewną nić porozumienia. Ale – do rzeczy. Anna Klara Majewska napisała książkę pretensjonalną. Chociaż o czymś bardzo ważnym (przynajmniej w założeniu…). Wiesz, co to znaczy. Nie jest dobrze. Ale nic to. Pozostaje odpowiedzieć na odwieczne pytanie: czemu?

Na początek – forma. Tak, wiem, „akademicko” czasem łączy się ze słowem „pretensjonalnie”. Musisz mi to wybaczyć (i nie, nie chodzi o to, że „napisz to lepiej” lub „jak nie umiesz pisać książek, recenzuj”). Ale pomyśl: czy książka złożona z fragmentów, które przypominają przerzucanie się esemesami i wpisami z mikroblogów może być interesująca? No… może! W końcu bywały powieści w listach, które są bardzo podobne w formie. Ale te chlubne przykłady podsuwają Ci, drogi Czytelniku (lub Czytelniczko) bardzo świadomie, pewnie poprowadzone historie. Melanżeria taka nie jest. Na początku kolejnych „rozdziałów” są daty, więc powinno się wiele rzeczy zgadzać (epistolarność, chronologia i te rzeczy). Ale się nie zgadza do końca. Rozumiem, prawo do retrospektyw prawem autora jest, ale… niech opowieść się klei. Ani nie będzie pretensjonalna. Właśnie… 

Sama historia jest w sumie dosyć ciekawa. Losy dwojga znajomych, którzy poznali się kiedyś w salonie sukien ślubnych to całkiem niezły, chociaż specyficzny pomysł na książkę. Scenarzyści filmowi lubią takie zestawienia. Ale tu mamy książkę. Więc ona – młoda, dobrze zapowiadająca się, jeszcze-nie-tak-całkiem stara panna (przynajmniej według jej matki). On – przystojny, zabawy i obyty, ale… niekoniecznie zainteresowany przedstawicielkami jej płci. Brzmi to mocno amerykańsko, ale cóż. Niech będzie. To wciąż może się udać. Z taką nadzieją zacząłem czytać tę książkę. I musiałem to podejście mocno zrewidować. 

„Początek” i „koniec” tej historii spotykają się na ostatnich kartach książki, ale to, co pomiędzy jest trochę zbyt rozbite. Najbardziej irytuje jednak stereotypowość postaci. Kojarzysz pewnie klasyczną ciotę z książek Witkowskiego (tak, używam tego terminy za nim, nie w celu obrażenia kogokolwiek – miejmy jasność, tu o literaturę chodzi) – zmanierowaną, na wyrost i taką bardzo „ponad poziom”? Masz więc jednego z bohaterów. I pewnie znasz z książek (albo z życia) stereotypową twardą przedsiębiorczynię, taką trochę „korpo”? No to masz drugą postać. Reszta to tylko dekoracje. Witkowskiemu takie zabawy się udają, bo poszedł w świadomy kicz podszyty kiczem. Majewska chce to wszystko ująć na poważnie i… to nie pasuje. Na pewno nie to zestawienie, na pewno nie te perypetie, na pewno nie w sosie z taką ilością stereotypów. Bo rozumiem, że na Podlasiu śledzikują. Ale ani nie wszędzie, ani na pewno nie aż tak. A z tej książki wynika, że i wszędzie, i aż tak. Eh. 

Najważniejsza rzecz w tej książce (można nawet powiedzieć NAJWAŻNIEJSZA) to temat HIV. I to wokół niego powinno się wszystko toczyć, trochę jak planety wokół gwiazdy. Tu mamy po prostu mgławicę planetarną, jeśli mogę pociągnąć temat astronomicznie. I to zdecydowanie nie najokazalszą ani nie najpiękniejszą. Choroba bohatera pojawia się w książce często, ale po prostu ginie w miałkości reszty. Szkoda, bo ten temat wciąż czeka na dobrą prozę nienacechowaną. Czyli nie taką, którą wydało któreś z lewicowych wydawnictw (z całym szacunkiem do tych książek – wiesz, o co chodzi). Książkę pozbawioną manifestu, ale po prostu literacką i dotykającą tego problemu. Taką… jak Irving. Jeśli żyła w Tobie nadzieja, że to w Melanżerii znajdziesz coś takiego, to porzuć ją. Nie znajdziesz tu wrażliwości wspomnianego Irvinga, ani uważnego spojrzenia DeLillo, ani nawet czułości Anais Nin (wiem, inne czasy, ale uniwersalne podejście do tematu). Wygląda na to, że jeszcze nie teraz, ani jeszcze nie tu. Szkoda.

Właśnie, tytuł… Rozumiem, melanżeria, towarzyska gra karciana: trochę wyzwań, klimat kolonii czy biwaków. OK. Ale nie w tym temacie. Dałoby się to na pewno jakoś połączyć, w końcu język polski jest dosyć elastyczny, a literatura daje spore pole do popisu. Ale tu nie wychodzi. Ogółem – nie wychodzi. Nie lubię pisać recenzji książek z cyklu „jest źle”, ale tu nie da się inaczej. Jest po prostu źle. Okładka zdecydowanie temu nie pomaga.
 

poniedziałek, 7 listopada 2016

Karl Ove Knausgård – Moja walka, tom 4

Kolejny tom łże-dziennika Karla Ove Knausgarda, czyli czasy tuż po szkole. Dokładniej – jeden rok po szkole. W sumie to rok, w którym zamienia jedynie strony nauczycielskiego biurka. Zostaje w szkole. Pewnie się dziwisz, bo jakim cudem taki podlotek może uczyć? Ano – może. W Norwegii to nic nowego, a często tacy młodzi nauczyciele okazują się być kimś więcej dla swoich podopiecznych niż tylko pedagogami. Kimś takim dla niektórych z nich stał się bohater Knausgårda. Tak więc oto – kolejna porcja opowieści, którą autor snuje o sobie. 

Jest chwilami mocno złośliwy. Sam dla siebie. Już to, że wyjeżdża na północ kraju za pracą okrasza złośliwym komentarzem. Bo jak pewnie pamiętasz (to w końcu czwarta część sagi…), autor nigdy nie był łaskawy dla samego siebie (albo raczej – dla swojego „literackiego” odpowiednika). I sam Karl Ove ląduje w miejscu, w którym noc polarna bywa długa, a białe noce to norma. Z jego tendencjami do melancholii, do których sam się przyznaje, nie jest to najlepszy wybór, nie sądzisz? Zwłaszcza, że nikt w tej okolicy za kołnierz nie wylewa, a samemu bohaterowi alkohol zdecydowanie nie służy. To raczej nie skończy się dobrze. No ale jedzie tam. Pakuje wcześniej najpotrzebniejsze rzeczy i zaczyna rozpamiętywać. 

Jak w poprzednich książkach – nie ma tu jednej, ciągłej opowieści. Jest za to Knausgård dygresyjny, trochę rozpamiętujący. Czasem nawet irytujący (bardzo). Bo jak określiłbyś opisy podrostka, który myśli, że jest dorosły, ale wciąż zachowuje się jak nastolatek (no dobrze, jest nastolatkiem, ale jest w końcu nauczycielem!). Flirtuje z uczennicami starszych klas, liczy na pierwszy „poważny” seks (powinien mieć się w końcu czym pochwalić; a przynajmniej tak czuje), odrobinę wolności od miejsca, w którym się wychował. Trochę też ucieka. 

A ma od czego uciekać. Pod koniec szkoły średniej nie dogaduje się z ojcem-rozwodnikiem, popadającym w alkoholizm; nie dogaduje się z dziadkami (od strony ojca). W sumie to tylko relacja z matką wydaje się być w miarę normalną. Jedyną otuchę przynosi mu pisanie o muzyce. I to ona nadaje dosłowny rytm tej opowieści. Dużo tu buntu, czasem ślepego, ale buntu. Tak, to bywa irytujące. Sam Karl Ove nie odnajduje się w tym wszystkim: nagle staje się dorosły, więc powinien się zachować odpowiednio. No ale chce się wciąż bawić, być radosny i wolny. W końcu dlatego nie poszedł jeszcze na studia. Ale ta cała „dorosłość” powoli zaczyna go przerastać. 

Ta część opowieści o życiu bohatera-autora jest właśnie o takim przymierzaniu się do dorosłości. To trochę takie próby wskoczenia do basenu na główkę. Nie wszystkie się udają, niektóre bolą bardziej, niż skaczący by chciał. Czasem może Cię to – drogi Czytelniku – wkurzać. Mnie osobiście to mocno irytowało. Ale tak miało być! Do tego sam Knausgård zawiera z Tobą taki „pakt” (zwany autobiograficznym): ja powiem trochę o sobie, a Ty jakoś szczególnie nie będziesz się śmiał ani prychał z dezaprobatą, że bajdurzę. I można mu wierzyć. Lub nie. Wybór należy do Ciebie. To taki drobny smaczek całego tego Knausgårdowego pisania. Bo to ani początek (były wcześniej trzy tomy!), ani koniec (jeszcze dwa…). I nie powiem – ma ono swój urok. Nawet gdy bohater budzi się na kacu lub celebruje swoją utratę niewinności seksualnej w dosyć… osobliwy sposób (jeśli masz słaby żołądek, to nie czytaj końca tego tomu przy jedzeniu; podziękujesz mi). 

No ale warto. Tak, warto. Bo to dobra literatura. Wciąż. Taki trochę zdawkowy ten werdykt, ale nabazgrałem już sporo o poprzednich częściach i ta trzyma poziom. Więc utrzymuję to, co napisałem. Ten tom to trochę taki „późny boyhood”, trochę w stylu Christensena – chwilami gorzki, ale wciąż bardzo ciekawy. Jeśli masz kilkanaście godzin do zmarnowania (he, he…) przy dobrej literaturze – zmarnuj je na Knausgårda. Kiepski slogan, ale bardzo prawdziwy.