niedziela, 24 stycznia 2016

Karl Ove Knausgård – Moja walka. Tom 3



Każda historia gdzieś powinna mieć początek, nawet jeśli pojawia się on dopiero po jakimś czasie. Do takich początków wraca trzeci tom Mojej walki, który Karl Ove Knausgård poświęca (swojej) młodości. Zawarta w nim opowieść dotyczy rozczarowań związanych z dorastaniem i relacjami z rówieśnikami oraz dorosłymi. Nie na darmo używam terminu „opowieść” – każdy z tomów Knausgårdowskich może być uznany równie dobrze za powieść. I nie uwzględniając nawet kwestii związanych z ich diarystycznymi skojarzeniami.

Dwie poprzednie części sagi Moja walka opisałem już wcześniej i będę się do nich odwoływał, gdyż trzeci tom wyraźnie koresponduje z poprzednimi. W obrębie tej książki pojawiło się, jak już wspomniałem, wiele elementów ciekawych formalnie, choć najciekawszym z nich pozostaje niezmiennie „umowność” tej książki; głównym bohaterem jest mężczyzna (chłopiec) o imieniu i nazwisku autora, wydarzenia w niej opisane są (w wielu miejscach?) tożsame z doświadczeniami autora, a narracja prowadzona jest konsekwentnie w pierwszej osobie. Plasuje to sagę na pograniczu fabularyzowanej diarystyki i prozy diarystycznej. Wydawać by się mogło, że różnica ta jest niemal żadna, jednak pamiętać należy o przyporządkowaniu do gatunku. Sam autor deklaruje, że Moja walka jest powieścią (o czym wieści dopisek na pierwszej stronie każdej z części), jednak trudno nie potraktować jej jako fabularyzowanego pamiętnika afirmującego codzienność i dającego pole do popisu samemu Knausgårdowi, który może rozliczyć się w nim na równi z innymi jak i samym sobą. 

Te auto-rozliczenia są jednym z najciekawszych elementów składających się na trzeci tom zapisków. Pisarz (nie będę tu rozdzielał autora od narratora – z wiadomych względów) nie szczędzi sobie uszczypliwości, opisuje samego siebie jako nadwrażliwego maminsynka, który niemal panicznie boi się swojego ojca i odrzucenia. Udaje się mu zarazem uchwycić różnicę w emocjach wiążących go z każdym z rodziców oraz pokazuje na przykładzie rodziny zderzenia dwóch rodzajów wychowania, niekoniecznie idących ze sobą w parze, oraz konsekwencje, jakie taka dwoistość może nieść. Zarazem opisuje emocje wiążące się z dzieciństwem, co nie zdarza się nazbyt ciężko, jednak wydaje mi się, że daleko mu do wrażliwości, jaką wykazali się w swojej twórczości wielokrotnie pisarze izraelscy. Jednak nie o wrażliwość w tych opisach chodzi – tak mi się przynajmniej wydaje. Knausgård zdaje się być dosyć brutalnie obchodzić ze swoim bohaterem (sobą w swoich wspomnieniach), a przez to pozwala na lepsze zrozumienie emocji, z jakimi wiązało się to konkretne dorastanie.
Opowieści tej wychodzi na zdrowie brak zaciągów moralizatorskich pisarza. To dzięki temu, niemal naturalistycznemu tonowi tekst może budzić emocje, jednak nie daje przy tym łatwych rozwiązań ani nie pozostawia samemu autorowi wiele miejsca na wyrażanie swoich własnych opinii czy ocen. Widać w tym wyraźną współpracę z czytelnikiem w procesie recepcji tekstu – Knausgard zdaje się wycofywać z niej i czekać na reakcję czytelnika na to, jak odebrana może zostać jego wizja siebie z przeszłości. Tym bardziej ujmującym jest fakt, że pisarz pozostawia ocenę samego siebie innym, jednak zarazem tworzy spójną narrację poświęconą… samemu sobie. 

To właśnie kolejny element tej – literacko ważkiej – rzeczy. Rzadko zdarza się, by pisarz postawił sobie pomnik za życia – a właśnie takim jest saga Moja walka. Radko też się zdarza, by autor nie szczędził samemu sobie złośliwostek, co należy z pewnością zaliczyć w poczet zalet trzech tomów wydanych po polsku. I o ile część poświęcona młodości momentami sprawia wrażenie nudnej, o tyle wciąż wpisuje się w obszar dobrej literatury. Kolejna część Mojej walki jest, jak poprzednie, napisana świadomie i dotyczy innego aspektu życia. Po doświadczeniach alkoholizmu i rodzicielstwa, Knausgard bierze na warsztat lata młodzieńcze.

Warto pamiętać, że każda z książek w tej serii jest swego rodzaju osobną powieścią, jednak autor zachowuje w nich dosyć chłodny osąd (a raczej – jego brak), co z pewnością sprawia, że tekst ten jest niełatwy i może być nużący. Jednak ta „nuda” wynika raczej z charakteru opisywanych wydarzeń a nie z jakości ich opisu i jest ona w swej naturze melancholijna. Zdaje się, że Knausgård spotkał się z łaską i rozpamiętuje swoją przeszłość z dystansem lecz w poszukiwaniu mądrości. Mądrości pozwalającej odpowiedzieć na fundamentalne (acz – rudymentalne) pytanie: kim ja właściwie jestem? 

Ta auto-identyfikacja, połączona z auto-rozliczeniami, tworzy zwartą całość, która nie pozwala na obojętność. Nie ukrywam, że trzecia część Mojej walki jest w szczególności kierowana przez autora do… stereotypowych czytelników, czyli osób, które nierzadko wyżej ceniły świat wyimaginowany, pełen emocji, a który tworzyły książki, od tego realnego, nierzadko bardziej bolesnego i nie zawsze kończącego się – jakimkolwiek – „endem”. Niekoniecznie happy. Czekam na to, co dalej z – nieskrywanym – zainteresowaniem. I, co najważniejsze, pozostaje mi polecić całość (póki co – trylogii) wydanej po polsku sagi Moja walka. Albo, jeśli wolicie nieco niecniejsze rozwiązania translatorskie: Moje zmagania. Bo o nie tu chodzi.

czwartek, 21 stycznia 2016

Eleanor Catton - Próba



Nie ukrywam, że rzadko spotyka się, by debiut mógł być oceniony mianem kongenialnego. Takiego określenia użył pod adresem Próby Eleanor Catton znawca literatury angielskiej i znakomity tłumacz, Maciej Świerocki, który przed kilku laty recenzował tę książkę dla wydawnictwa. I po lekturze tej prozy odnoszę wrażenie, że miał rację. Próby są książką znakomitą. Ze wszech miar. 

Proza ta jest opowieścią o wielu traumach, jednak nie w obszarze samego ich przeżywania, co raczej błyskotliwego jej przepracowywania. Nie są to jednak typowe doświadczenia graniczne – głównym ich źródłem jest społeczeństwo i mieszczańska moralność. Nad całą opowieścią unosi się duch rzekomego gwałtu, jakiego dopuścił się na nastoletniej uczennicy jeden z nauczycieli, a oliwy do ognia konsekwentnie dolewają lokalni piewcy moralności, którzy martwią się bardziej o swój wizerunek niż o prawdę. Ciężko doświadcza bohaterów też ich rzeczywistość i obcowanie ze sztuką – czy to ze szkoła aktorską, czy to z nauką gry na saksofonie. Catton obserwuje dwoje młodych bohaterów w sytuacji starcia z nowymi doświadczeniami związanymi z dojrzewaniem i poznawaniem samych siebie. 

Pisarka znakomicie wyzyskuje wprowadzane do tekstu koncepcje teatralności i przekłada je na sferę relacji międzyludzkich w sposób niezwykle błyskotliwy. Koncepcje teoretyczne stają się w obrębie książki realne, a samo komentowanie przy ich użyciu mieszczańskiej moralności sprawia, że takie niespotykane, rzec by można nawet – eseistyczne, połączenie okazuje się świadomie użytym, i niezwykle skutecznym, zabiegiem literackim. Do tego Catton udaje się stworzyć przekonujące postaci literackie, które faktycznie stają się wewnątrz tej prozy bohaterami z krwi i kości. Zmagają się z licznymi rozterkami, które są efektem ich zderzenia z dorosłością i ciągłym wzrostem wymagań stawianych im zarówno przez społeczeństwo, jak i przez ich nauczycieli. 

Znakomicie wewnątrz tej książki gra świat artystyczny, który nie dość, że charakteryzuje się ogromną presją, to dodatkowo wymusza na tworzących go permanentną rywalizację o palmę pierwszeństwa. Nie na darmo książka nosi tytuł Próba; i chociaż lepiej sytuację w niej oddaje oryginalny tytuł (Rehearsals, czyli próbowanie się, ale i uczęszczanie na próby, na przykład zespołu), to jego polski odpowiednik też pokazuje istotę tej prozy. Postaci w nim przedstawione próbują się w nowych sytuacjach, sprawdzają różne konfiguracje ruchów, słów i działań by osiągnąć zamierzony efekt. Jest nim tu jednak nie klasycznie rozumiany sukces, ale akceptacja – innych, pracy twórczej, realizowania założeń określonej ramy społecznej. Niektóre z tych prób kończą się fiaskiem, jak na przykład romans uczennicy z nauczycielem, ponieważ te działania nie spotykają się z akceptacją innych, którzy ustalają „normę”. Niektóre z nich są po prostu oceniane negatywnie, a rewidujący je wciąż oczekują kolejnych podejść z nadzieją, że adept w końcu sprosta niejasnym wymaganiom, jak to ma miejsce w przypadku młodego bohatera, który próbuje nauczyć się rozdzielać scenę od rzeczywistości i znaleźć w sobie bliżej niedookreślone „to coś”, które sprawi, że stanie się aktorem. 

Zaskakujące jest przy tym to, że przy ustalaniu tych norm brak konkretnych wytycznych i jasnych granic; ba – te zmieniają się niemal permanentnie, a do tego są zależne od ogromnej ilości czynników. Znudzenie rektora wydziału, który ocenia młodych studentów, rzutuje na tę ocenę i pozostawia poczucie, że „kiedyś było lepiej”; niedawny skandal sprawia, że związek nieletniej z niewiele starszym chłopakiem staje się tematem drażliwym i powoduje napiętnowanie obojga. Należy przy tym pamiętać, że Catton nie pisze o tych rzeczach wprost, ale wplata je  niemal niezauważalnie w dialogi i często jeden gest, uchwycony w narracji, pokazuje więcej, niż gdyby autorka skupiła się na opisaniu czegoś konkretnego.

Patrząc na to wszystko – trudno się nie zgodzić z opinią Świerockiego, który też swoi za tłumaczeniem obu książek Catton na język polski. Próba pokazuje, że świadomość literacka i znajomość teorii innych dziedzin sztuki może przysłużyć się samej literaturze. Po tę prozę warto sięgnąć, zwłaszcza że widać w niej swobodę w tworzeniu świata i postaci, pewną lekkość, która intryguje, a zarazem – przynosi dużo radości.

sobota, 9 stycznia 2016

Jacek Dehnel – Dziennik roku chrystusowego



Wielcy autorzy wielkich polskich diariuszy, piszący z założeniem publikacji (by wspomnieć tylko przemożnego Gombrowicza i ironicznego Konwickiego), swoje teksty wydali mając przynajmniej 50 lat. Dosyć odważną zdaje się zatem publikacja tomu autorskich zapisków w wieku, jak wskazuje tytuł, lat 33. Jacek Dehnel wydaje się nie mieć wahań, lecz traktuje ową książkę jako swego rodzaju projekt artystyczny. Już na pierwszych jego stronach informuje czytelników, że chce uchwycić umykający czas, a w szczególności – 365 dni przypadających na jego trzydziesty trzeci rok życia. Literacki reality-show? Niewykluczone.

Ciekawym jest też to, że Dehnel nie jest jedynym pisarzem, zaliczanym do grona „młodych i zdolnych”, który wydał niedawno zbiór zapisków. W okolicach premiery Dziennika roku chrystusowego ukazał się też dziennik Szczepana Twardocha, raptem o rok starszego. Oba te tomy skupiły uwagę dużej części polskiego światka literackiego i zebrały sporo krytyki, głównie z powodu młodego wieku obu centralnych bohaterów. Nie powinno to dziwić, zwłaszcza że obaj skupiają na sobie sporo uwagi osób mniej lub bardziej związanych z polską literaturą. Jednak nie o obu pisać tu będę, ale o jednym z nich. 

Otóż – dziennik Dehnelowski jest dosyć ciekawym tworem literackim. Czytelnik widzi w autora ogołoconego, afirmującego codzienność, a przy tym – opisującego drugą stronę życia literackiego. Nie tylko polskiego, ale i – w gruncie rzeczy – światowego. Zwłaszcza ten element zapisków jest ciekawy, gdyż wielokrotnie nie szczędzi on gorzkich słów by opisać towarzyszące spotkaniom literackim sytuacje niezręczne. Zarazem nie ukrywa, że większość z nich nie ma głębszego sensu niż integracja środowiska. Jest to dosyć ciekawa konstatacja, która może powodować (i jak widać – powoduje) liczne uwagi pod adresem tej książki.
Pisarz przedstawia czytelnikom to, co już znają z jego poprzednich książek – liczne obrazy z własnego życia przeplatane spostrzeżeniami związanymi z jego zamiłowaniem do rzeczy pokrytych patyną oraz małych przyjemności. Jednak to, w pewien sposób urocze, samoobserwowanie się Dehnela, z czasem zaczyna męczyć, a jego zamiłowanie do detalu zmusza niekiedy do pomijania akapitów. Nie lubię w ten sposób czytać książek, jednak fanem wielu rodzajów sałat nie jestem. 

Tu wreszcie pojawia się kwestia, która może w pewien sposób razić. Dehnel przedstawia nowy współczesnym rodzaj pisarza, który nie tylko łączy pracę zawodową z pisaniem książek uznawanych przez czytelników i krytyków ceniących fine literature, ale i żyje z tego pisania. I, jak się okazuje, żyje całkiem nieźle. Burzy on pielęgnowany przez środowisko wizerunek literata jako człowieka oddanego wyłącznie idei pisania, wielokrotnie klepiącego biedę i cieszącego się z mecenatu państwa. Dehnel wielokrotnie przedstawia się jako swego rodzaju chałturnik, który podejmuje się zleceń intratnych, jednak odciskających się piętnem na jego właściwej pracy twórczej. Interesujące jest też to, że sam autor przybliża czytelnikom wiele kwestii związanych z jego procesem twórczym, co z pewnością sprawia, że mogą być oni zainteresowani poznaniem go. Zarazem sam siebie przedstawia jako wyrobnika słowa, który potrafi tworzyć dzięki umiejętności świadomego składania zdań. Nie dziwi zatem, że dosyć szybko dało się usłyszeć głosy krytyki pod adresem nowego tworu pisarza.

Dziennik roku chrystusowego może uderzać niekiedy swoją pretensjonalnością, jednak dla niektórych może być ona wyznacznikiem stylu pisarza, a zamiłowanie do detalu zdaje się oddawać osobowość tworzącego (lub – oddawać to, co chce pokazać). Ta szczegółowość może irytować niektórych, niektórych może intrygować. Warto przy tym pamiętać o jednej rzeczy, której Dehnelowi odmówić nie można – jest to autor, który umie dobrze pisać i przykuwać uwagę swoich odbiorców. To bardzo rzadka umiejętność, zwłaszcza jeśli autor jest zmuszony do zaangażowania czytelników swoim opowiadaniem, a nie egzotyką. Tu też pojawia się kolejny element tego dziennika – piszący opowiada o swojej codzienności, przez co czytelnik sięgając po tę książkę powinien przyjąć, że piszący pisze o sobie rzeczy prawdziwe. Jest to jednak tylko typowe, polonistyczne przypomnienie.

Nie ukrywam, że mnie, jako czytelnika, Dziennik zmęczył. Cenię sobie dobre diariusze, jednak do takiej grupy trudno mi zaliczyć nową książkę Jacka Dehnela. Jest ona w pewien sposób ciekawa, chociaż może też nudzić. Chwilami zahacza o delikatną pretensjonalność (zwłaszcza w ustępach o podróżowaniu – autor nieco na siłę stara się wychodzić z roli obserwatora, co może denerwować), chociaż zdarza mu się punktować ciekawe zjawiska. Zarazem dostarcza czytelnikom obraz nowego typu twórcy literatury – nie do końca wyrobnika słowa, ale człowieka, któremu udaje się połączyć tworzenie z utrzymaniem. Co przy tym jeszcze ciekawsze – plasuje go też w okolicach formującej się od kilkunastu lat polskiej klasy średniej. Pod tym względem Dziennik roku chrystusowego jest niewątpliwie ważną literacko rzeczą.