sobota, 29 października 2016

Piotr C - Pokolenie Ikea, Kobiety, Brud





Podróżując po Internecie na pewno trafiliście na różne blogi… tak, trafiliście też na ten (szanownych Gości witam, witam!). Niektóre są lepsze, niektóre gorsze. Znajdziecie sporo pisania o lajfstajlu, jeszcze więcej o gotowaniu, nieco tylko mniej o rodzicielstwie. Trochę o sporcie, trochę o kulturze. Są też blogi wnętrzarskie. No i są blogi ironiczne. Make Life Harder na pewno kojarzycie, podobnie jak Pokolenie Ikea. Oba mają swój urok, oba są prześmiewcze. I o ile pierwszy z pewnej „beki” zrobił swój sens (i idzie to bardzo dobrze), o tyle drugi poszedł trochę w mądrości ludowe dla lemingów. Tak przynajmniej mawiają złośliwi. No i autor tego drugiego, niejaki Piotr C (bez kropki), niekoniecznie chce być łączony z nazwiskiem, adresem i twarzą. To ma swój urok. Do tego snuje on od jakiegoś czasu opowieść o męskości, niekoniecznie „kryzysu”, ale takiej wiesz, MĘSKIEJ męskości. Trochę samczej. Ale też trochę autoironicznej i nieco wrażliwszej, niż by to się wydawało. A, i najważniejsze (żeby nie było, że piszę tu recenzję czyjegoś bloga; nie, tu o literaturze) – Piotr C popełnił trzy książki. I czego by o nich nie powiedzieć – są ciekawe. 

Tak, wiem. Teraz chcesz zamknąć okno przeglądarki, stuknąć mnie czymś ciężkim w głowę i powiedzieć „ja przepraszam bardzo, ale czy kolegi nie porąbało przypadkiem”. Trochę nie bez racji. Ale po kolei. Lubię czasem czytać rzeczy lekkie. Takie guilty pleasures, których lektura jest trochę jak wizyta w fast-foodzie po kilku godzinach jazdy autem. Zjesz, zazwyczaj jest OK., nie ma niestrawności, trochę niesmak w ustach jest, ale zawsze można go czymś wyeliminować. Rozumiesz analogię. Więc obie książki z serii Pokolenie Ikea przeczytałem w wolniejszym nieco czasie. Ostatnią literacką (nie, zostaw ten kubek i nie rzucaj w monitor!) produkcję Piotra C przewertowałem spokojnie w komunikacji miejskiej i muszę powiedzieć jedno – ta książka ma swój urok. Ma. Kropka (nawet dwie). No ale jaki?!

Pewnie nie zdziwi Cię to, że jestem facetem (ah te formy osobowe czasowników! Są takie zdradzieckie i niecne!). Nie chcę tu się silić na mądrości, że „w życiu każdego mężczyzny nadchodzi taka wiejkopomna chwila”, ale Brud (jak i całe Pokolenie Ikea) pokazuje pewną rzeczywistość, która dla niektórych jest codziennością, dla niektórych jest przeszłością, a dla niektórych – dopiero majaczy na horyzoncie. Owszem – książki ociekają pewną (sporą) dozą szowinizmu. Męskiego i (tu proszę się nie obrażać) damskiego. Bo ten też w naturze występuje. Jest dużo seksu, są spore pieniądze, jest kilka klubów, jest „japiszonowska” honda civik i nieco poważniejszy Mercedes. No i są prawnicy. w garniturach za parę tysięcy.


Atmosfera trochę jak z serialu Suits zmieszanego z uwspółcześnionym Mad Menem pokazuje realia pewnych korporacji. Bo to książki o korporacjach. I chociaż fabułę można streścić jako „przypadki bohaterów z kobietami”, to pojawia się w tych książkach sporo ciekawych niewiast. Jest Olga, koleżanka-przyjaciółka-kochanka głównego bohatera. Postać ciekawa, bo pokazująca miejsce, w jakim znalazło się wielu jej rówieśników (a zwłaszcza – rówieśniczek). Jest „sąsiadka z naprzeciwka”, archetyp korporacyjnej kobiety, która by przebić się musi być twardsza od facetów. Jest poznana przez przypadek dziewczyna, która chce stałego związku, jest miła, ale gdy ma możliwość rzucenia znienawidzonej pracy i wyjazdu zagranicę, rzuca wszystko na szalę luźnego związku z Czarnym (a, zapomniałbym – głównym bohaterem Pokolenia). Pojawia się w tych opowieściach Karina, kolejna twarda babka, która choć umie, wie i rozumie o wiele więcej niż jej koledzy, ale jest traktowana przez szefa (przysłowiowego i dosłownego) Janusza jak sekretarka. Jest Julia, przypadkowo poznana kobieta, którą Relu (bo pojawia się w Brudzie) poznaje przez przypadek i wiąże się z nią dziwną nicią ludzkiej (nie damsko-męskiej) przyjaźni. Są wreszcie zastępy kobiet, które szukają miejsca dla siebie. I niepokojąco często okazuje się, że znajdują ją w zamknięciu się w skorupie własnego, ładnego ciała. No i czują się w tym na miejscu. 

Chociaż te zastępy nie wbijają się w pamięć czytelnika, to są zastępami, które tworzą tło. Są uosobieniem marzeń ludzi, z którymi pracują, którzy je mijają i którzy nigdy nie odważą się traktować je tak, jak na to zasługują. Również te „imienne” bohaterki, chociaż ich obecność jest okraszona licznymi komentarzami dotyczącymi właściwości przestrzennych pewnych części ich ciał, są w pewien sposób niedostępne. Bo albo wiedzą, że nikt nie odważy się do nich zagadać, albo podchodzą o każdego mężczyzny z wyższością, czując, że tyko to pozwoli im na odsianie dupków od normalnych facetów. w praktyce – wszystkie są samotne. A księcia na białym koniu (lub nawet – dobrego faceta, któremu nie chodzi tylko o ich wygląd) jakoś nie widać. 

Samotni są tu też mężczyźni. w gruncie rzeczy – pojawia się chyba tylko jedna osoba, która jest szczęśliwa w związku. Pozostali albo wystrzegają się stałych relacji jak tylko mogą, albo w rzeczywistości żyją z „drugimi połówkami” jakby byli dwojgiem obcych sobie ludzi. Co z tego, że jest jakiś ślub, jakieś dzieci, całkiem spory kredyt. To ludzie wypaleni, zamknięci w pułapce powiedzenia „szczęście zaczyna się powyżej 150 tysięcy dolarów rocznie”. I chcąc osiągnąć to „szczęście” zapominają czym ono jest. Winnych tego stanu można szukać ze świecą. Jednak to są ludzie. Nie korporacje. To ludzie. Ci „inni”, bo nie „obcy”. Obcych zatrzymuje ochrona przy wejściu.

Wszyscy jednak potrzebują „twardego resetu” w piątek. Czasem dopiero w sobotę. Ale na pewno – twardego. Imprezują, piją, szukają rozrywek, które nie tylko oderwą ich na chwilę od codzienności, ale będą powodem do dumy na Facebooku czy Instagramie. Bo fotka ze skoku na spadochronie wygląda o wiele lepiej, niż kolejne zdjęcie kolekcji znaczków. Potem odchorowują te twarde resety, w niedzielę z niepokojem uświadamiają sobie, że jutro znowu czeka ich powrót do rzeczywistości. Czy tak jest naprawdę? Bo to taki trochę model amerykańskich korporacji, znany bardziej z filmów. Ale czy na pewno? 

Pozostaje pytanie, na które czytelnik (pracujący lub niepracujący w dużej korporacji) powinien sobie zadać: „po co to czytać?”. I powinien sobie na nie odpowiedzieć sam. o tym jak to widzi autor dowiedzieć się można pod koniec Kobiet (drugiej części Pokolenia). Chodzi o pewne katharsis, oczyszczenie. Zetknięcie ze złem niemal namacalnym, ale w warunkach bezpiecznych. Bo na kartach książki (lub wyświetlacza). Czarny rzuca korporację w diabły po tym, gdy staje na progu utraty człowieczeństwa na rzecz trybów firmy i jej zysków. Zachowuje swoje człowieczeństwo i w odruchu serca pokazuje, że wciąż ma jakiś kręgosłup moralny. A to rzadka sztuka. 

Nie chcę tu dorabiać ideologii, ale w tej książce kotłuje się wciąż pytanie – a gdzie podzialiśmy nasze człowieczeństwo? Nie, nie chodzi tu o Levinasa i jego humanistyczne spojrzenie na twarz człowieka. To raczej rzeczy bardziej przyziemne. Jak bardzo jesteśmy ze sobą? Czy jeszcze lub w ogóle jesteśmy? A może słowa szczęście i pieniądze stały się synonimami? To ważne pytania, które ostatnio jakby się trochę wyświechtały dzięki coachingowi i wszechobecnej ironii, ale padają tu między wersami niemal na każdej stronie. Chociaż – nurzając się w sosie (najczęściej gorzkiej) ironii. Jest tu sporo odmóżdżenia, seksu, chamstwa, jednak niech nie zmylą Cię, drogi Czytelniku (o, cieszę się, że jeszcze jesteś!) – czy to tego bloga, czy to twórczości Piotra C – te ozdobniki. Owszem, ważne, ale będące raczej zasłoną dymną niż beefem tych książek.

No i jest to, co wkurza najbardziej – moralizatorstwo (raczej to tanie), chwilami zbyt dużo powierzchowności, sporo przerysowania. Może za dużo ozdobników. Jednak jednej rzeczy nie można tym książkom odmówić – są w jakiś sposób ciekawe. Nawet dla „niekorpoludzi”. Jeśli nie dana była Ci ta przyjemność – możesz się pośmiać i gdy będziesz chciał przeskoczyć to korporacji, to zapali Ci się czerwona lampka (no chyba, że taka rzeczywistość Cię pociąga, to co innego). A może dana była Ci okazja zasmakowania owocu z drzewa tej wiedzy i albo się pośmiejesz, bo „prawie jak u mnie”, albo westchniesz „całe szczęście, to już za mną”. Wtedy po prostu będziesz mógł powspółodczuwać z bohaterami, trochę im współczuć, ale przede wszystkim – łatwiej zrozumiesz o co w tym katharsis i pisaninie (całkiem dobrej, a na pewno sprawnej) Piotra C chodzi. Na pewno to nie debiut Wojtka Engelkinga (całe szczęście, bo Piotr C jest lepszy), na pewno to nie dokonania duetu Bociąga-Twardoch (również), na pewno to żaden serial. Pokolenie IkeaBrud to dwa obrazy pewnej rzeczywistości, którą można albo lubić, albo nie. Ale na pewno dobrze się o niej czyta siedząc na kanapie w piątkowe popołudnie.

4 komentarze:

  1. Brud jest tak samo dobry jak Pokolenie Ikea, a nawet lepszy.Książka, pokazuje specyficzne podejście do życia,bohaterów książki. Głównymi tematami są ironia, żart, seks i przedmiotowe podejście do kobiet, czyli codzienność obecnego świata. Książka według mojej oceny to mocne 9/10.

    OdpowiedzUsuń
  2. Powiedziałbym nawet, że Brud jest lepszy. Na pewno literacko. Nie miałem wrażenia przerostu formy nad treścią (jak to bywało w Pokoleniu). Imho - dobre książki. Może nie ważne, ale na pewno przedstawiają ciekawszy obraz rzeczywistości niż wiele innych rzeczy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Po lekturze Brudu miałem mieszane uczucia. Z jednej strony świat przedstawiony jest raczej w pesymistycznych barwach, dominuje karczemny język, a cała mini-powieść przeładowana jest szowinizmem. Mimo tego książkę przeczytałem z zapartym tchem - ma coś w sobie, co nie pozwala się od niej oderwać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wkurzająca jest bardzo chwilami. Ale generalnie - to ciekawa rzecz.

      Usuń