poniedziałek, 24 października 2016

Mary Ann Shaffer, Annie Barrows – Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek

Długa nazwa. Spodziewalibyście się, żeby książka o takim tytule mogła przyciągnąć Waszą uwagę? Pewnie mruknęlibyście pod nosem, że „a… spoko” i poszli dalej. I trudno byłoby się Wam dziwić, jednak popełnilibyście błąd. Spory błąd. Bo ta nieco przyciężka nazwy (i formy) książka ma do opowiedzenia historię, która pokazuje przejmujący obraz przemiany ludzi podczas nazistowskiej okupacji, a przy tym jest peanem na cześć literatury. Zainteresowani? No to jedziemy. 

Przede wszystkim – Stowarzyszenie to powieść epistolarna. Tak, to ten sam gatunek, co znane, choć nie zawsze lubiane, Cierpienia młodego Wertera. Nie ma tu klasycznej fabuły – są relacje. W centrum tego wszystkiego jest młoda pisarka, Juliet, która po II wojnie krąży po Anglii i promuje swoją książkę. Jako, że jej książka cieszy się pewną popularnością, to gdy pojawia się na prowincji natychmiast otacza ją wianuszek fanów i „śmietanka”. A jako, że Zjednoczone Królestwo słynie ze swej „śmietanki”, na wianuszek mniej lub bardziej oddanych fanów bohaterka narzekać nie może. 

Sporo się zmienia, gdy trafia na trop tytułowego Stowarzyszenia. Wyczuwa materiał na następną książkę. W końcu szukała inspiracji od jakiegoś czasu. A ten temat wyciąga ją z kraju i skłania do podróży na wyspę Guernsey – leżącą u wybrzeża Francji, jeszcze niedawno okupowaną przez Niemców. Jako, że była ona nieco oddalona od lądu, to trudno było powiedzieć o „regularnej” okupacji. Mieszkańcy przez ponad cztery lata żyli w dziwnej symbiozie z najeźdźcą. Niekiedy nawet zaczynali się z nimi przyjaźnić. Nie zmieniło to wcale faktu, że były to lata okupacji, podczas której łatwo było stracić życie za zbytnią nonszalancję. I w sumie dlatego powstało owo Stowarzyszenie. 

Historia jego powstania była potrzebą chwili. Tak, była to decyzja spontaniczna. Ludzie spotkani przez patrol wojskowy musieli szybko uzasadnić swoje wałęsanie się po godzinie policyjnej. Inaczej skończyliby w więzieniu, a potem – pod ścianą. Najprzytomniejsza z zatrzymanych rzuciła, że zagadali się podczas spotkania Stowarzyszenia Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek. Żołnierzy przekonała bardziej pewność kobiety niż sama nazwa. Co się dziwić. Tak rodzi się Stowarzyszenie, które – w sumie z przymusu – zrzesza wszystkich wymienionych przez nią. Bo gdyby ktoś się wyłamał, to… niestety, nie skończyłoby się to dobrze dla nikogo. Więc chcąc, nie chcąc, kilka osób zawiązuje taką organizację. I  zaczyna się spotykać nad książkami. Łączy ich to w niezwykły sposób i daje nadzieję w ciężkich czasach. 

Juliet na miejscu poznaje kolejne perypetie nie tylko członków, ale i innych mieszkańców wyspy. Szybko okazuje się, że wojenne animozje wciąż są tu żywe, a ludzie, którym udało się przeżyć te cztery lata, niekoniecznie chcą iść dalej.   jej listach – głównie do zaprzyjaźnionego wydawcy – pobrzmiewa zaskoczenie i fascynacja miejscem i ludźmi. Ich historiami z czasu okupacji i tym, jak patrzą na siebie teraz. A patrzą zupełnie inaczej. I to nie tylko dlatego, że spojrzeli w oczy bestii i przeżyli, ale raczej temu, że zobaczyli jak inni radzili sobie w tej sytuacji. Bo radzili sobie różnie. 

Wielu kolaborowało. Wielu udawało, że stawia opór. Większość chciała przeżyć, za wszelką cenę. Na wyspie, na której wciąż brakowało opału, jedzenia i ubrań przymilanie się do żołnierzy budziło odrazę, jednak wielu jej mieszkańców nie widziało innego wyjścia. To wszystko fascynuje bohaterkę, a zarazem przeraża. W Anglii, przesiąkniętej propagandą wojenną, straszącej szpiegami i grożącej karami za współpracę z wrogiem, taka postawa była niedopuszczalna. A na tej malutkiej wyspie opodal francuskiego wybrzeża była ona… mniejszym złem. Juliet nie ukrywa ani przez chwilę szoku. 

Choć nie brakuje w tej książce ciekawych postaci, to najwyraźniej wybija się z listowych opowieści poczucie niewyrównanych rachunków. W tak małej społeczności nie może to dziwić. Jest w niej obłuda, zakłamanie, podszyte fałszem moralizatorstwo i wielkie dramaty małych ludzi. Choć trochę to burzy bohaterkę, to jednak wykazuje się ona zrozumieniem. Młode dziewczyny zadawały się z Niemcami, bo dzielili się racjami żywnościowymi, mieli dostęp do ubrań i ogółem… byli przystojni. I zabawni. Nie mieli konkurencji, bo mężczyźni w sile wieku zostali wywiezieni do prac na kontynent. Wiele więcej nie było trzeba, zwłaszcza w smutnych czasach wojny. A młodość chce się bawić. 

Takie dylematy wybrzmiewają w tej książce. I choć poznajemy tylko opisy bohaterki i zarazem autorki listów, to stroni ona od ocen, jednak stara się to wszystko zrozumieć, podobnie jak część jej rozmówców. Poznając Stowarzyszenie poznaje całą społeczność i ich historie wojenne. Wesołe, smutne, dające do myślenia. Drąży i szuka, a to, co widzi częściej podnosi ją na duchu niż łamie. Można powiedzieć, że ta książka to takie spojrzenie „z zewnątrz” na kolaborację, którą można określić po prostu jako chęć przetrwania wojny w jednym kawałku. Kto by nie chciał. 

Tak… w międzyczasie Julet spotyka miłość i tak dalej. Ale to nie jest opowieść o tym. Mała wyspa u wybrzeża Francji pokazuje jak w soczewce małość i wielkość ludzką. Takie codzienne, bez piórek i makijażu. Ma to swój urok i wciąga. Początkowo może irytować sposób prowadzenia opowieści – listy nie są czymś, co dziś można uznać za zwykłą formę komunikacji (chociaż w 1946 taką były). Szybko okazuje się, że ten sposób snucia historii, skupiony na monologach, jednak otwarty na odpowiedź, wciąga. Nawet gdy przyjmuje formę karteczek przekazywanych przez kogoś lub zostawianych na recepcji. Stowarzyszenie to bardzo sympatyczna literacko rzecz, która podnosi na duchu, a zarazem nie pozostawia wrażenia literackiego paździerza. A to rzadkie osiągnięcie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz