środa, 11 maja 2016

Marta Paszyńska – Gonitwa chmur



Czy melodramaty i powieści obyczajowe w naszych czasach obumarły? No… trochę tak. Przynajmniej w klasycznej, „łagodnej formie”. Zastąpiły je albo wyciskające – mniej lub bardziej – łzy opowieści romantyczne, albo dramaty, które swoją istotę wyrzucają z ogromną mocą w kierunku odbiorców. Opowieść ma być „jakaś”, ma mieć charakter i zapisać się w pamięci odbiorcy na tyle długo, by ten mógł podzielić się wrażeniami z bliskimi lub, po prostu, wrócić do niej jeszcze raz, najlepiej w poszukiwaniu drugiego dna lub nowych znaczeń, do których (być może) dotrze. Zasoby związanej z opowieściami obyczajowymi wiary w człowieka i „szczęśliwe zakończenie” zdają się wciąż tkwić w mitologizowanych fragmentach rodzimej kultury. A jednym z najbardziej zmitologizowanych współcześnie jej fragmentów jest legenda polskiego dwudziestolecia międzywojennego, która skrzętnie pielęgnuje obraz Warszawy jako „Paryża Wschodu”. Niekoniecznie prawdziwy obraz. I właśnie do takiego – wychuchanego i cukierkowego – miasta zabiera czytelników Marta Paszyńska w swojej Gonitwie chmur

Mamy zatem sympatyczną rodzinę cukiernika (rodzinę – z tradycjami, ma się rozumieć) oraz nuworysza i jego familię, która w tej opowieści spełnia rolę antagonistów. Mamy również Romea i Julię na miarę Warszawy lat 30. Jest też kilka postaci obocznych, nieco ciekawszych, jednak potraktowanych jako niezbyt stabilne dekoracje. A miarę tę niech każdy dopowie sobie sam.

Tu mógłbym skończyć, bo książka ta opiera się na pewnej umowie między autorem a czytelnikiem. Jeśli przyjmie on za pewnik to, że lata 30. dla miasta stołecznego były najlepszym okresem w historii – może tu zarzucić lekturę tej recenzji, napisać, że bzdury plotę i ogółem, że się nie znam. Nie musimy się zgadzać. Jeśli jednak odbiorca (lub – drogie Panie – odbiorczyni) założy, że niekoniecznie było tak różowo, jak wydaje się, że było, to proszę czytać dalej. Może się dogadamy.

Wracając do owego założenia: wiąże się ono nierozerwalnie ze wspomnianymi archetypami bohaterów z Verony i na ich kształt rzutuje. Głównym wątkiem opowieści jest miłość młodej i niesamowicie sympatycznej córki cukiernika, która choć urodą nie grzeszy, to przyciąga do siebie – oraz cukierni ojca – ludzi jak magnes, do pięknego syna nuworysza, który oceniany jest jako jedna z lepszych partii w mieście. To nieoczywiste połączenie ma pogłębiać emocje, które może przeżywać czytelnik. Jeszcze bardziej je wzmacnia niecny plan nuworysza wobec samej cukierni (bo to ona – wbrew pozorom – stoi tu w centrum): chce on, za pomocą ustawionego małżeństwa, wejść w posiadanie upragnionego sklepu ze słodkościami (głownie z powodu renomy tegoż, jednak nie należy zapominać o konkurencji w dobie wczesnego polskiego kapitalizmu). Kolejnym – i ostatecznym – krokiem miałoby być porzucenie młodej dziewczyny (jednak – zatrzymanie cukierni) i znalezienie właściwej młodzieńcowi partii spośród innych przedstawicielek płci pięknej. Mniej więcej tak to wygląda.

I tu zaczynają się schody, ponieważ młodzi się w sobie zakochują, choć drodze pojawiają się drobne  zawirowania, jednak okazuje się, że plan nuworysza daje w łeb. Powinienem zaznaczyć, że będą spoilery, jednak nie sądzę, by było to potrzebne. Wszak musi być „happy end”. Są wprawdzie wątki poboczne (utrata dziecka, wzrastające nastroje antysemickie w Niemczech po 1933 roku czy przeżywanie straty po śmierci bliskich), jednak są na tyle nieprzekonujące, że potraktowanie ich jako – dosłownie – obocznych nie będzie nadużyciem. Chociaż są one nieco mniej oczywiste, nad czym boleję (zwłaszcza fragmenty poświęcone pracy dwóch młodych prawników w – jeszcze – przyjaznych wyznawcom wiary Dawidowej Niemczech). 

Wszystko ma tu miejsce w ścisłym centrum Warszawy (oczywiście – poza fragmentami niemieckimi), przepełnionym kamienicami i światłem. Nie ma tu krzty brudu, a służba jest nawet zadowolona ze swojej pracy. Nie ma suteren, nie ma ciemnych zaułków, nie ma peryferii, nie ma przeludnienia. Jest tylko to, co widać było na pocztówkach. Rozumiem – proza obyczajowa ma swoje prawa, jednak skoro już Nałkowska opisywała to samo miasto zgoła inaczej, to trudno się zgodzić z utrwalaniem mitu, który – gdyby tylko zajrzeć mu pod podszewkę – okazuje się być tym mniej realny im bardziej odchylamy „mityczną kapotę”. Nawet Twardochowa Warszawa, rodem z Morfiny, jest realniejsza (choć – wciąż na granicy szaleństwa). I nie chodzi tu o ciężar gatunkowy prozy obyczajowej, wchodzącej w dramat czy inne rodzaje literackie; chodzi tu o pewne wyjście poza utarty schemat. Którego Gonitwa chmur unika.

Wszystko jest tu cukierkowe; o ironio – cukiernictwo mogło być tu obrane trafnie. Niemal od początku wiadomo jak ta książka się skończy (nie, nie ma trucizny, nie ma miecza; jest wprawdzie próba podtopienia, ale kończy się namiętnym pocałunkiem przy – jeśli dobrze pamiętam – oklaskach). Nawet powroty kończą się dobrze, by o dążeniu i osiąganiu nieskazitelnej doskonałości bohaterów nie wspominać. Są tu: dobra wróżka”, mędrzec, pewna doza feminizmu (jednak bez palenia gorsetów), nie brakuje również obecności różnorakich zależności towarzyskich. Jednak nic z tego nie wynika. Te elementy pojawiają się jako wypełniacze między kolejnymi aktami rozwoju miłości głównych bohaterów. Nie wnoszą nic poza swoją obecnością, a jedynie pogłębiają bajkowość tej książki. Której nie jestem w stanie kupić. Po prostu – nie. 

Nie broni tej pozycji nawet całkiem dobry język – płynie on przyjemnie, nie ma jakichś szczególnie rażących potknięć; jest po prostu adekwatny. Tylko tyle i aż tyle (ktokolwiek czytał niezbyt dobre tłumaczenia znakomitych próz obcojęzycznych wie o czym mowa). Wiele wątków wprawdzie jest, jednak żaden z nich nie broni się w takiej formie, w jakiej trafił na szpalty drukarskie (no dobrze – do drukarni cyfrowej czy offsetowej). Wszystko to jest zbyt piękne. 

I tu dochodzimy do clou: nie polecam. Rzadko to piszę, bo staram się czytać rzeczy, które w jakiś sposób mnie interesują lub zapowiadają się dobrze. Gonitwę chmur przeczytałem, bo potrzebowałem lżejszej lektury na długi weekend. Wprawdzie zastąpiła opasłe tomiszcze nowej pozycji autorstwa Andrzeja L. Sowy (też o Warszawie), które aktualnie rujnuje mi kręgosłup podczas dojazdów do pracy, jednak była „niezobowiązującym zapychaczem czasu”. Niekoniecznie dobrym. Jak wspomniałem – jaka rzeczywistość – taka Verona. I tacy bohaterowie. Tu – musiało się skończyć dobrze; pewna doza naiwności (całkiem spora) musiała się pojawić i musiała czytelników jej poszukujących usatysfakcjonować. Poza nią pozostało bardzo, ale to bardzo niewiele. I tak, wiem – to literatura popularna, obyczajowa, nieco sentymentalna. Ale można lepiej, nawet bez traumatyzowania każdego kontaktu z rzeczywistością i ludźmi. Można wrażliwie, jak Hanna Kowalewska, można mocniej, jak Anna Dziewit-Meller czy Brygida Helbig; przede wszystkim – jak trzy wspomniane rzeczy – można lepiej. Tą niezbyt radosną konstatacją pozwolę sobie zakończyć.

1 komentarz:

  1. Też nie przepadam za "przesłodzonymi" książkami, w dodatku, gdzie mogę domyślić się jakie będzie zakończenie ;-)

    pozdrawiam, czytambozyje.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń