czwartek, 24 marca 2016

Jakub Żulczyk – Instytut



Pisanie o wznowieniach książek jest rzeczą trudną – najczęściej powiedziano już o nich wszystko, fale krytyki uspokoiły się i pozostał im tylko spokojny żywot publikacji w obiegu wtórnym oraz bibliotecznym. Podjęcie przez pisarza pracy mającej na celu ponowne przepracowanie raz wydanej opowieści wydaje się w tej sytuacji dosyć zuchwałe. Takiej zuchwałości dopuścił się Jakub Żulczyk wobec swojego thrillera Instytut. I wygląda na to, że wyszło to książce na dobre. 

Zarys fabuły jest dosyć prosty: grupa osób zostaje zamknięta na ponad stu metrach w starej krakowskiej kamienicy, do której – z trudnych do określenia przyczyn – przywarła nazwa Instytut. Nie wiedzą oni, co się dzieje, czemu zostali zamknięci; nie mają żadnego kontaktu ze światem, działa jedynie telewizor. Do tego „Oni”, czyli „ci-którzy-nas-zamknęli” komunikują się w nieprzewidywalny sposób. A z pewnością nie wiadomo czemu to robią.
Pierwsze skojarzenie, które się nasuwa po takim opisie jest jednoznaczne: sztampa. Jednak jest to tylko kalka fabularna, użyta dla stworzenia nieco bardziej złożonej opowieści. Nie przeszkadzają temu nawet sztuczki podważające stawiane przez bohaterkę-narratorkę (i spadkobierczynię Instytutu) tezy o byciu punktem centralnym tej całej zawieruchy. Ciekawie wpleciona jest w opowieść przeszłość kamienicy, w której zamknięci są bohaterowie, która dodaje kolorów przedstawionej fabule. 

Ważnymi elementami dobrego thrillera są utrzymany do końca suspens i nieoczywiste zakończenie. Do połowy w Instytucie wszystko gra – jest ciekawie, atmosfera delikatnej klaustrofobii jest przekonująca i dopiero z czasem autor przybliża wcześniejsze losy bohaterów. Druga połowa książki jest nieco bardziej przewidywalna, jednak czytelnik musi się nieco postarać, by złożyć napomknięte kwestie w całość przed jej finałem.
Główną postacią jest w Instytucie Agnieszka, kobieta po przejściach, kochająca swoją córkę, lecz nie trawiąca ani jej ojca, ani jego rodziny. Ta „rodzinna” cześć książki jest bardzo dobrze nakreślona. Przedstawia naprawdę ciekawe uwikłanie jednostki w relacje władzy i matriarchat. Tu też nie można mówić o odkrywczości, jednak widać, że autor uchwycił w ich opisie clou

Jako dreszczowiec Instytut sprawdza się całkiem nieźle. Gdyby nie zakończenie, które przywodzi na myśl twórczość Agathy Christie, byłoby o wiele lepiej. Niemniej – jest to również pewna formuła literacka, która w tej książce sprawdza się całkiem nieźle, jednak nie można powiedzieć, że nie mogłoby być lepiej. Czytelnikowi może spodobać się przy tym nakreślenie bohaterów; pojawia się w ich kreacjach pewna pula niedopowiedzeń i niejasności, które objawiają się wraz z narastaniem napięcia między poszczególnymi postaciami. Do tego autorowi udaje się parę razy zmylić odbiorców, jednak owe porzucone wątki wykorzystuje potem w kończącej książkę scenie. Ten zabieg też wychodzi książce na dobre, podobnie jak świadome balansowanie na granicy horroru i dreszczowca, wyraźnie nawiązujące do kinowych klasyków, jednak nie przechylające jej w stronę ekranu. 

Lektura Instytutu w wersji 2.0 jest przyjemniejsza od tej sprzed kilku lat. Można powiedzieć z pewną dozą śmiałości, że praca, którą podjął Żulczyk wyszła książce na dobre. Nie ma tu niezręczności ani potknięć, które raziły mnie we wcześniejszym wydaniu. Po przeróbkach stała się ona wyrazistsza i spójniejsza, co z pewnością ucieszy miłośników rodzimych dreszczowców.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz