czwartek, 17 marca 2016

Anna Dziewit-Meller – Góra Tajget



Przez polski światek literatury przewija się ostatnio burza pamięci. Liczni pisarze biorą na warsztat przeszłość, zwłaszcza jej bolesne fragmenty, i opisują zjawiska z obszaru „małej historii” (by nie powiedzieć: wernakularnej). W duchu takiego rozpamiętywania była niedawno wydana książka Niebko Brygidy Helbig; bliska jej jest też druga proza Anny Dziewit-Meller, Góra Tajget.

Opowieść rozpoczyna się od narodzin i to one pozostają wciąż w jej tle. Rozbita jest jednak wewnętrznie na dwie części: współczesną i minioną. Łączy je, terytorialnie i historycznie, skomplikowana historia Śląska, w którą wplątane są cztery „centralne” postacie. Ciąże, te chciane i niechciane, eksperymenty prowadzone w imię dobrobytu Tysiącletniej Rzeczy i zwykłe życie aptekarza – to wszystko przeplata się na tych niecałych dwustu stronach. Ponadto spina je w całość lęk – zarówno taki w klasycznym, Freudowskim rozumieniu, jak i ten bliższy Miłoszowi i Kierkegaardowi. 

Muszę przede wszystkim zastrzec, że książka tej nie nazwałbym trudną do zapomnienia. Jest sprawnie napisana i skomponowana, jednak sprawia wrażenie zbyt mocno wycyzelowanej – wiele wątków, które mogły pooddychać w niej jeszcze na wielu stronach zostało sprowadzonych do nieco onirycznych metafor, a przez to stały się trudne do wychwycenia w tekście. Z jednej strony zabieg jest zrozumiały, bo o rzeczach trudnych często wypada mówić nie wprost, a dodatkowo dyscyplinuje on czytelnika. Z drugiej – umykają tu mocne konstatacje, które byłyby bardziej przystające co tematu. 

Wspomniany oniryzm powieści może się podobać i buduje on – najlepszy w tej książce – klimat. Opowieści przeplatają się ze sobą w sposób spójny, co nie każdemu pisarzowi się udaje. Mimo konsekwentnie prowadzonej narracji Górze Tajget zaskakująco blisko rozbudowanemu formalnie Drachowi Szczepana Twardocha. Wydaje mi się, że jest to porównanie niemal naturalne, ponieważ obie pozycje traktują o podobnych fragmentach śląskiej historii, a podejście chronologiczne jest również zaskakująco bliskie w obu. Niemniej, jak w przypadku Dracha, pozostaje mi narzekać na wybiórczość tematów. Mimo pewnych zaciągów Góry Tajget do bycia prozą dotyczącą śląskiej traumy powojennej zabrakło w niej nie mniej ważnego elementu – wywózek górników po wojnie. Szkoda, bo – w mojej opinii – jest to równie interesujący aspekt historii tego regionu. Niektórych też może nieco razić „dziedziczenie traumy” wyeksponowane u młodego aptekarza, jednak to tylko moje narzekanie. 

Mimo pewnych zastrzeżeń nie można zaprzeczyć, że druga autorska proza Anny Dziewit-Meller jest pozycją ciekawą. To przede wszystkim sprawnie napisana proza, w której historia przeplata się ze współczesnością. Nie jest wolna od drobnych wad, jednak całościowy jej obraz jest zdecydowanie pozytywny. A tytułowa góra (czy raczej pasmo górskie) noszące swą nazwę na cześć nimfy uratowanej przez Afrodytę od zeusowego gwałtu to tylko wisienka na torcie.

1 komentarz:

  1. Niebko czytałam i mocno mnie wciągnęło, co prawda jest trochę na bakier z chronologią, ale to tylko dodaje jej smaczku. Chaotyczność w tej powieści nie przeszkadza, dzięki niej książka jest bardziej emocjonalna w odbiorze, napisana z pasją. Do tego jest ironizująca i przebiegła. Dla mnie wyśmienita.

    OdpowiedzUsuń