niedziela, 27 grudnia 2015

Krzysztof Varga – Masakra


Pamiętacie Złego Tyrmanda? Historię zanurzoną w topografii Warszawy, której ostatnie akordy zagrano w (nieistniejącym już) Domu Handlowym „Smyk”? Bardzo błyskotliwe nawiązanie do tego dzieła stworzył Krzysztof Varga w swojej Masakrze


Na początku poznajemy Stefana Kołtuna – starzejącą się gwiazdę rocka, która czasy prosperity ma już za sobą. Początek książki jest też początkiem kaca-giganta, bowiem bohater zmaga się ze swoim pijaństwem, któremu bliżej do alkoholizmu, oraz porankiem po zakrapianym wczoraj. I ten początek jest nieprzyjemny z jeszcze jednego powodu: Kołtun gubi portfel i telefon, przez co zostaje pozbawiony środków nie tylko do życia ale i komunikacji z całym znanym mu światem. Zaczyna oczywiście utyskiwać na nowoczesny świat i nierealność dóbr, jednak już po chwili organizm daje mu znać, że alkohol spożyty wcześniej zrobił co miał zrobić i teraz należałoby zaradzić rozsadzającemu głowę bólowi i rewolucjom żołądkowym. Lodówka okazuje się pusta (przynajmniej z perspektywy osoby skacowanej), a sam Kołtun nie posiada środków by „wbić klina”. Nie pomaga w tym nawet odwiedzenie zaprzyjaźnionego sklepu monopolowego, w którym za ladą stoi nieznana bohaterowi kobieta, niechętna do sprzedaży „na kreskę”. Wobec tego bohater wypływa z bezpiecznej Saskiej Kępy na szerokie i wzburzone wody warszawskiego śródmieścia by znaleźć starych znajomych, którzy być może wspomogą go w biedzie. 

Krążąc od lokalu do lokalu spotyka korowód postaci, których dosłownego znaczenia nie ma sensu się doszukiwać. Od momentu, w którym Kołtun przekracza Wisłę wchodzi w sferę mar, które stają się tym bardziej niejasne, im bardziej główny bohater stara się je zrozumieć. Vardze udaje się rzadka sztuka połączenia opowieści o Warszawie z błyskotliwym komentarzem „pokolenia straconego”, które kiedyś zachwycało swoją świeżością, a dziś jedynie trąca myszką i zaczyna go dosięgać kryzys wieku średniego. Autor wielokrotnie eksponuje różnice między podstarzałym (i w gruncie rzeczy konserwatywnym) rockmanem, ubierającymi się w nowe piórka „prawie-tuzami” myśli humanistycznej i osobami, które faktycznie wyczuły nowoczesność i odniosły prawdziwy sukces. Każdego z bohaterów narrator Masakry obdarzył wyraźnym rysem charakterologicznym i światopoglądowym, dzięki czemu książce udaje się ugryźć z kilku stron współczesną „polskość” – zarówno tę w cudzysłowiu, jak i tę jego pozbawioną. Kołtun podczas swej nocnej odysei spotyka coraz bardziej nierealne postacie, jednak topografia pozwala na łatwe połączenie poszczególnych lokalizacji fabularnych z ich realnymi odpowiednikami. To miły ukłon w stronę varsavianistów, ale i miłośników zagadek topograficznych. Brakuje tu tylko polewaczek i rytualnych podróży nimi (stąd skojarzenie ze Złym), chociaż czasy już nie te.

Poza tym krążeniem między trzeźwieniem a rauszem Masakra pozostaje żywym tekstem poświęconym… odium sukcesu i ulotności czegoś tak niewymiernego jak sława. Każdy ze spotkanych przez Kołtuna, z nim włącznie, miał swoje chwile sławy, jednak nie są oni pewni, czy nie było to tylko złudzenie. Podobnie jak główny bohater, który coraz bardziej powątpiewa o realności tego, czego doświadcza tej dziwnej, sierpniowej nocy. Dużo tu też odwołań do klasyki literatury – Boskiej komedii Dantego, Fausta Goethego czy Wesela Wyspiańskiego. Nie są to przy tym nawiązania wymuszone, lecz świetnie wpisują się w całość narracji, a końcówka książki Vargi żywo przypominają ostatnie sceny Wesela. To taka wisienka na „torcie”, który ani nie daje żadnych rozwiązań, ani, w gruncie rzeczy, niczego nie ocenia. 

Masakra Vargi jest książką ciekawą i wartą uwagi. To nie ulega wątpliwości. Cieszy mnie, że Varga wyszedł z „trocinowego” narzekania na rzeczywistość i napisał książkę ciekawą, w której nie ma nic oczywistego. Poszedł też dalej w odmęty oniryzmu i nie zagubił się w nich, co udało się niewielu polskim współczesnym pisarzom. Dodatkowo opisał kryzys ludzi, którzy zaczynają przegrywać czy to na rynku pracy, czy to w szołbiznesie, z młodszymi (na dobrą sprawę – rówieśnikami ich karier). Tak wiele w jednej książce i bez zbędnego moralizatorstwa – za to należy się poklask.

czwartek, 17 grudnia 2015

Marta Szarejko - Zaduch. Reportaże o obcości



Błędem nie będzie stwierdzenie, że to ludność napływowa podnosi poprzeczkę autochtonom. Bo o ile „miejscowi” mogą w razie porażki dokonać odwrotu na wcześniej upatrzone pozycje łona rodzinnego, o tyle „nowi” takie komfortu nie mają. I to nie tylko dlatego, że nie widzą się w swojej „starej” rzeczywistości. Powrót „z miasta” wiąże się z upokorzeniem w oczach społeczności. Nowi starają się bardziej, są skupieni na celu, jakim jest utrzymanie się na powierzchni i, mniejszy lub większy, sukces. O ludziach, którzy przybyli do dużego miasta (a dokładniej – Warszawy) opowiada (albo tylko opowiadającym towarzyszy) Marta Szarejko w zbiorze reportaży Zaduch. Reportaże o obcości. 
 
Na początku – tytuł powinien, moim zdaniem, brzmieć nieco inaczej. „Reportaże” sugeruje czytelnikowi możliwość obcowania z dziennikarstwem, pewnym (ugruntowanym) opisem rzeczywistości i dążeniem do poznania prawdy (jakkolwiek to brzmi). Odpowiedniejszą formułą byłoby użycie rzeczownika „opowieści”, wraz z całym jego nacechowaniem. 

Autorka zbioru zbyt często oddaje głos swoim bohaterom. Ponadto, jak sama przyznaje, opowieści te zebrała z pierwszej ręki – słuchając wypowiedzi i czytając to, co napisali sami zainteresowani. To oni zgłosili się do niej, a nie ona dotarła do ich. To oni opowiedzieli jej swoje opowieści. Już to powinno budzić czujność, gdyż większość z tekstów zebranych w książce przepełnia subiektywizm (w założeniu – obcy reportażowi), w których to dominuje „ja” poszczególnych postaci, a nie jedna i spajająca wszystko narracja Szarejko. Ponadto taka metoda wyklucza osoby, które po prostu nie chcą opowiadać o swoim doświadczeniu warszawskości. 

Warto nadmienić, że rozbicie wewnątrz jednego rozdziału narracji na pierwszo- i trzecioosobową niekoniecznie przekonuje mnie w reportażu, zwłaszcza jeśli ma być on w pewien sposób wrażliwy społecznie. Wielu autorom udaje się zachować tę wrażliwość nawet poruszając się w obrębie klasycznej dziennikarskiej narracji. Taką formułę pokazuje chociażby autorka niedawno wydanego tomu Król kebabów, której udaje się (nawet w dosyć trudnej do poprowadzenia historii młodej emigrantki) zachować spójność tekstu. 

Szarejko przedstawia kilkanaście opowieści o zetknięciu osób przyjezdnych z „warszawskością”. Zbiór można uznać za względnie przekrojowy (wyłącznie jeśli chodzi o bohaterów – reprezentują oni różne rejony Polski), jednak zastosowany w nim sposób opisu jest nieprzekonujący. Autorka skupia się głównie na poczuciu bycia „nie stąd” swoich bohaterów. Wspomniana forma zbierania wypowiedzi odbija się dosyć mocno na jakości całej książki – niemal z tekstów zbudowany jest na zasadzie „było źle – teraz jest lepiej; i będzie jeszcze lepiej”. Nie ma tu drogi w dół, nie ma poczucia porażki i obawy przed powrotem na stałe. Jest za to wstyd z powodu „bycia nie stąd” i próba odcięcia się od miejsca swojego pochodzenia, dużo o nieprzystawalności osób „z” (lub – osiadłych „w”) Warszawy i ludzi „spoza”. To ostatnie zdaje się wyolbrzymione, a w zebranych tekstach brakuje jasnego sygnału, że są to tylko wrażenia opowiadających. Właśnie – opowiadających, a nie autorki.

W zbiorze pojawia się wiele akapitów poświęconych ambicjom i różnicom w widzeniu świata osób które przyjechały do dużego miasta i ich rodzin, które pozostały „poza”. Więcej jednak w tych opowieściach niechęci do swojej przeszłości niż próby zrozumienia różnicy w wartości i głębokich zmian, jakie zachodzą w człowieku po wejściu w ekosystem Warszawy. A przede wszystkim – różnic w formowaniu się tkanki miejskiej i wiejskiej.

Najbardziej brakuje mi w tej książce trzeźwego komentarza do wypowiedzi i zaprezentowanych opowieści. To on byłby przeciwwagą dla subiektywizmu bohaterów, a zarazem ułatwiłby zrozumienie ich postaw. Jego brak jest, rzekłbym nawet, rażący – zaburza klasyczny ład reportażu i zarazem zostawia czytelnikom ocenę postaw bohaterów bez szans na zrozumienie ich pobudek (najczęściej – pozostających w sferze niedomówienia). A nie o to chodzi w reportażu, zwłaszcza takim, który miałby eksponować kategorię Innego (bo takim jest ten-który-przyjeżdża). Nie jest zdecydowanie trafnym oscylowanie tu w kategoriach Obcego. 

Nie ukrywam, że do Zaduchu podszedłem dosyć osobiście. Tak, jestem „przyjezdny”, tak, jestem „słojem” (chociaż w bagażniku raczej słoików nie wożę). I nie potrafię identyfikować się z żadnym z bohaterów książki. To miała być książka o ludziach „nie stąd”, a jest o ludziach, którzy są raczej „na pewno nie stamtąd”. I wydaje mi się, że sposób w jaki jest ona napisana na pewno nie pomaga w zrozumieniu pobudek tych, którzy przyjeżdżają do Warszawy „za czymś”. Najbardziej ironiczne wydaje mi się jednak to, że nieco szowinistyczne (miejscami) wynurzenia autora dyptyku (póki co) i bloga Pokolenie Ikea są o wiele ciekawsze (i bardziej wartościowe) w kategoriach opisu inności. Serio. 

Szczerze nie polecam tej książki osobom szukającym dobrego reportażu. Nie, nie tu. To zły adres. Jednak po tę książkę warto sięgnąć, bo już zrobiło się wokół niej pewne zamieszanie. Warto mieć na jej temat swoje zdanie (nawet jednoznacznie negatywne, chociaż niektórzy mogą stwierdzić, że lektura Zaduchu zbliża się do marnotrawienia czasu). Niekoniecznie trzeba się z nią zgadzać, jednak warto móc powiedzieć czemu uważamy, że jest ona jakaś. I mam szczerą nadzieję, że książka ta zainspiruje kogoś do napisania lepszego zbioru reportaży o współczesnych „nowych” w Warszawie.

niedziela, 6 grudnia 2015

Paula Hawkins - Dziewczyna z pociągu




Kryminały których autorzy starają się ugryźć klasyczne kalki fabularne z innej strony spotykają się najczęściej z dobrym przyjęciem czytelników. Nie inaczej jest w przypadku Dziewczyny z pociągu autorstwa Pauli Hawkins – stała się ona dosyć szybko bestsellerem, jednak najbardziej wypromowały ją słowa Stephena Kinga, który orzekł (niczym wyrocznia), że zarwał noc na lekturze tego debiutu. Tak, debiutu. O lepszą rekomendację w świecie literacko ujętej zbrodni trudno.

 
Rachel zmaga się z problemem, który trudno ocenić jednoznacznie. Nie jest to do końca alkoholizm, ale z pewnością – daleko idące kłopoty z trzeźwością. Przez picie straciła pracę, jednak zachowuje się jakby wciąż pracowała, głównie po to, by zachować pozory przed swoimi współlokatorami. Dojeżdża codziennie do pracy, wraca w stare miejsca, jednak takie zawieszenie wprowadza ją w stan coraz głębszej melancholii, w której pomocnymi okazują się jedynie trunki. Pewnego dnia, przemierzając kolejką codzienną trasę, bohaterka zauważa kłótnię na mijanych przedmieściach. Budzi to jej niepokój – wszak zna tę okolicę. Zaczyna ona łączyć fakty gdy w mediach pojawiają się informacje o zaginięciu młodej kobiety, niepokojąco podobnej do tej, którą widziała kilka dni wcześniej.

Hawkins zabiera czytelników do kraju powrotów, głównie bolesnych, w których nie brakuje zmagań głównej bohaterki z samą sobą. Nie brakuje tej książce też dramaturgii, uwikłania w relacje między przedmiejskimi sąsiadami i zmagań o mężczyznę życia. Ta ciekawa perspektywa pozwala autorce na sprawne wyjście ze zwyczajowych kalk fabularnych, przedstawiających porzuconą jako osobę zdeterminowaną do odzyskania ukochanego. Sporo w książce dialogów między wspomnianymi kalkami literackimi, które realizowane są w rozmowach bohaterów. Odbywają się one sprawnie i, w gruncie rzeczy, są dobrze umieszczone w kryminale, dzięki czemu pojawiają się naturalnie. Sam wątek „kryminalny” (wszak o kryminale mówimy) jest pomysłowo rozwinięty, jednak zakończenie – nawiązujące formalnie do twórczości Agaty Christie – dosyć skutecznie niszczy wspomniane zabiegi. Zaskoczony rozwiązaniem może być tylko czytelnik nieuważny, bowiem w tekście jest masa wcześniej zaznaczonych nawiązań i sugestii, które wskazują prostą drogę do drzwi mordercy. Być może dałoby się inaczej, chociaż nie jestem pewien czy lepiej. Sama akcja jest też nieco zbyt „pofalowana” – nie ma wprawdzie dłużyzn, ale niektóre momenty (wplatanie w wiele miejsc opisów ponownych załamań bohaterki) sprawiają wrażenie nieco irytującego refrenu (tak, przyznaję się, czytałem je szczątkowo).

Jako dialog z tradycją Dziewczyna z pociągu spełnia swoją rolę dosyć dobrze, chociaż zbyt wiele w niej przewidywalności. Ma to swoje wady (nie każdy lubi), ale i zalety (wszak to literatura popularna). Wydaje mi się, że sporo dobrego i złego zrobił „znak jakości” Stephena Kinga – po takiej książce spodziewałem się nieco więcej i choć nie zawiodła ona, to z pewnością nie powaliła mnie na kolana. Niemniej – to wciąż dobra i świadomie napisana rzecz (co nie zdarza się często na niwie kryminalnej), jednak, poza świetnymi zabawami kalkami fabularnymi, nie wnosząca nic nowego. Jako lektura do pociągu (jako żywo) warto polecić.