niedziela, 8 listopada 2015

Karl Ove Knausgård – Moja walka, t. 1-2


Po okresie próz zmagających się z formą i doprowadzających język do granic wytrzymałości zaczynają pojawiać się pozycje afirmujące rzeczywistość, w których przenika się ona z autobiografizmem. Łże-dzienników Tadeusza Konwickiego przedstawiać nikomu nie trzeba; do ich formy, jednak z mniejszą dozą humoru, odwołuje się Karl Ove Knausgård w swojej sześciotomowej sadze Moja walka, której dwa tomy (i, niebawem, trzeci) ukazały się w Polsce.
 
Główny bohater – diarystyczny „Karl Ove Knausgård” nie jest autorem, mimo że mówimy o dzienniku. Pamiętać należy na początku o pewnej umowie między autorem i narratorem a odbiorcą która zakłada, że czytelnik przyjmuje, że autor może być utożsamiony z bohaterem zapisków, jednak nie powinien traktować tych tekstów jako w stu procentach biograficznych. Przy tym odbiorca niejako deklaruje, że autorowi/narratorowi wierzy. Moja walka wszak była pisana z zamiarem publikacji.
 
Pierwszą część zapisków rozpoczynają wspomnienia – główny bohater opisuje swoją młodość, relacje z rodzicami, a zwłaszcza z ojcem, okres burzy i naporu wieku nastoletniego. Przy okazji pokazuje przemianę, jaka zachodziła w całej Skandynawii – czy to mentalności, czy to stylu życia. Pokazuje przy tym jak daleko mieszczaństwo wkradło się w społeczność, zwłaszcza norweską, i przyniosło poczucie samozadowolenia ze swojej nobilitacji. Autor odrysowuje społeczny problem alkoholizmu ukrytego, takiego, który jest skrzętnie skrywany w czterech ścianach własnego mieszkania, które pozostaje obszarem własnym i intymnym, do którego dostępu bronią osobliwie rozumiany szacunek do sąsiadów i niechęć do wtykania nosa w nie swoje sprawy. W końcu nikt nie chce, żeby ktoś wtykał nos w jego sprawy. Drugi tom jest skupiony na rodzinie „własnej” i na wspomnianym uwikłaniu samego bohatera w mieszczańskość. Ponadto rewiduje kwestie związane z rodzicielstwem, przedstawiając je w nieco mniej korzystnym świetle.

Oba tomy Mojej walki rozkładają społeczeństwo od spodu, a sam autor wielokrotnie dowodzi, że pozornie idealna społeczność, bo oparta na ideałach równości i wolności, jest w rzeczywistości przepełniona problemami, których werbalizację blokuje moralność mieszczańska, znana z innych pozycji „kontynentalnej” Europy. Knausgård nie boi się jednak zaglądać pod podszewkę i wyciągać spod niej brudy: permanentne udawanie zadowolenia z życia, uładzanie siebie w oczach innych i deklarowaną wciąż doskonałość żywota opartą o świadomość, że są ludzie, którzy żyją „pod gorszym adresem”.
 
Inną kwestią podnoszoną w książce jest pisanie i kłopoty z inspiracją – wszak praca pisarska jest pracą kreatywną, której nie można wykonywać na akord. Knausgård wielokrotnie wspomina, że obowiązki rodzinne, co eksponuje zwłaszcza w drugim tomie, odciągają go od pracy, a ciągłe zmaganie się z melancholią, o którą nietrudno w Skandynawii (o czym nikogo kto ją odwiedził, nawet jej południowe rejony, nie trzeba przekonywać). Do tego autor stawia ciekawą tezę: każdy jest w jakiś sposób zraniony przez życie, które samo z siebie rodzi traumy. Nie jest to wprawdzie zwerbalizowane w książce, ale pozostawienie tej kwestii w obszarze niedopowiedzenia w obu tomach jest niezwykle istotne.
 
Jedną z kwestii podnoszonych przez Knausgårda jest demitologizacja rodzicielstwa. Widać to najwyraźniej w drugim tomie, chociaż łatwiej zrozumieć myśl autora dzięki odrysowaniu jego relacji z rodzicami w pierwszej części. Karl Ove jako rodzic widzi, jak trudnym zajęciem jest połączenie pracy freelancerskiej z obowiązkami domowymi, ojcostwem i zobowiązaniami wobec partnerki. Liczne spięcia zmęczonych rodziców trójki niesfornych dzieci stanowią podstawę do niezwykłego zderzenia ich postaw z innymi rodzicami, spotykanymi chociażby na urodzinach swoich dzieci: rodzice, z którymi rozmawiają, udają zadowolonych z siebie, jednak pojawia się w ich postawach pewien fałsz, który wychwytuje autor-narrator. Nie dziwi zatem szok, jaki spowodowała ta seria w Norwegii – książka ta dekonstruowała tę społeczność „od dołu”, kwestionowała jej „idealność” i „otwartość” oraz pokazywała miejsca eksponujące to, że jest to w rzeczywistości grupa ludzi zamkniętych i rządzących się swoimi zasadami.

Najwyraźniej Knausgård wyeksponował to przedstawiając swoje poszukiwania mieszkania – kwestie „dobrych adresów” czy konieczności „znania kogoś” by móc wynająć „dobre” mieszkanie pod „dobrym adresem”. Sprawy lokatorskie pokazują też hermetyczność społeczności, w której arbitralność mieszkańców może zadecydować o eksmisji osoby, która burzy (subiektywny) „domowy mir”. Żywo przypomina to koncepcję Michela Foucaulta, do którego odwołuje się sam autor, zwerbalizowaną w Nadzorować i karać – jednostki uznane arbitralnie za niepasujące do danej społeczności traktowane są jako szalone. Wszak kto normalny chciałby kwestionować idealny ład? Uznaniu bohatera za „normalnego” nie pomaga fakt, że nie pracuje on od 9 do 17 oraz to, że efekty jego pracy są niewymierne i zależą od nieprzewidywalnych powiewów weny twórczej.

Dwa tomy sprawiają wrażenie przegadanych, jednak taka snująca się opowieść o życiu (per se) przyciąga uwagę nie tylko ekshibicjonizmem autorskim (nie szczędzi on opisów problemów i swoich wpadek w relacjach z ludźmi), ale również prostotą przekazu. Nie należy tego jednak mylić z naiwnością; ta swoboda i swobodny język pokazują z jednej strony, że złożona codzienność nie musi być oddawana za pomocą złożonego języka, a z drugiej – że dotyka każdego, nie tylko pisarza, którego niektórzy mogą uznać za celebrytę. Każdy wszak musi opłacić rachunki, każdy miał jakieś spięcie z sąsiadami, każdego kiedyś uznano za „innego”. Ta powszechność (i, w gruncie rzeczy – powszedniość) sprawia, że przekaz autorski jest łatwiejszy w odbiorze. Irytuje przy tym ciągłe nurzanie się bohatera w sobie i swojej przeszłości. Nie jest to wszak typowy dziennik, lecz raczej „summa życia”; autor pokazuje, jak jego przeszłość determinuje jego przyszłość i że bez niej nie może on myśleć o autoidentyfikacji, nawet tej dającej negatywne rezultaty.

Skandynawowie mają pewną tradycję walki z przywarami mieszczańskimi (żeby wspomnieć jej literackie werbalizacje: Kolosa czy Zgorzkniałą pizdę), a ta tendencja coraz wyraźniej pojawia się w literaturze po wydarzeniach na wyspie Utøya, czego przykładem jest wstrząsający Jeden z nas Asne Seierstand czy esej Przemysława Czaplińskiego o literackim obrazie Norwegii i Szwecji. Taki głos człowieka, który doświadczył różnic między dwoma krajami półwyspu Skandynawskiego jest niezwykle istotny dla zrozumienia złożoności tego regionu, kojarzonego do niedawna głównie z doskonałym ładem i świetnymi kryminałami. A porównanie do Marcela Prousta wydaje się być słuszne, nie tylko formalnie, ale i tematycznie, choć nieco na wyrost.
 
Moja walka jest też ciekawym zjawiskiem w świecie literackim – po licznych zmaganiach z formą doby postmodernizmu i promowaniem w ostatnich latach koncepcji Wielkiej Prozy (nie-sławna „seria” Great American Novel, będąca odbiciem pewnego, nieco strukturalnego, myślenia o literaturze, jako o tworze, który może być determinowany przez arbitralne wybory) daje się dostrzec nowa tendencja, która może zmienić tory, którymi potoczy się rozwój literatury: pisarstwa subiektywnego, osobistego i umiejscawiającego autora w swoim centrum. Jej odbiciem jest wzrost popularności biografii wielkich pisarzy i ich zapisków, które nie są traktowane jako uzupełnienia twórczości, ale, w gruncie rzeczy, osobne dzieła.
 
I chociaż można kręcić nosem na polskie tłumaczenie zbiorczego tytułu (anglojęzyczne tłumaczenie zdaje się lepiej oddawać charakter książki – użycie czasownika struggle znakomicie odrysowuje zmagania, nie walkę, głównego bohatera z rzeczywistością i sobą samym, niemniej to polskie tłumaczenie pozostaje dosłowne i odsyła do nie-sławnego manifestu Adolfa Hitlera), to sama zawartość oddaje, w gruncie rzeczy, brzmienie tytułu; walka jest wszak też zmaganiem.

Tu powinien pojawić się tak zwany disclaimer: umyślnie czekałem z napisaniem czegokolwiek o Mojej walce Karla Ove Knausgårda aż do zakończenia lektury drugiego tomu. Najchętniej pisałbym o tej sadze po zamknięciu jej szóstej części, jednak ogromna objętość oraz stopniowe oddawanie tłumaczeń w ręce polskiego czytelnika (nie wspominając o mojej niemal zerowej znajomości języka norweskiego) zmusza mnie do działania doraźnego – skomentowania dwóch pierwszych, wydanych po polsku, tomów lejącego się łże-dziennika Norwega.

Kończąc to omówienie chciałbym zaznaczyć jedną rzecz: dwa tomy Mojej walki są znakomitą lekturą, jednak pierwsza z części sprawia wrażenie spójniejszej i napisanej jednym tchem. Nawet przegadanie drugiego tomu sytuuje go bardzo wysoko, jednak stawianie tych książek na równi ze wspomnianym Proustem i jego epickim W poszukaniu straconego czasu może być nieco na wyrost – to czas pokaże, czy wielkość tej serii przeżyje próbę pamięci czytelników. Bo to ona wszak decyduje o wielkości.

--
Okładki: Wydawnictwo Literackie
Zdjęcie autora: Wikimedia Commons

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz