poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Jesse Ball – Kiedy zapadła cisza

Proces Franza Kafki jest niewątpliwym arcydziełem, jednak pozostaje, w całej swojej uniwersalności, dziełem na wskroś europejskim. Przedstawia mentalność i opisuje ludzi, którzy mają pewien wybór: walkę za życie. W egzystencjalnym kluczu interpretacji jest to historia o człowieku, który może wciąż walczyć, a dopiero kapitulacja zwiastuje zagładę; w ten ład wpisany jest wciąż pewien wybór. Dalej, bo do stanu całkowitej beznadziei, posuwa się Jesse Ball w niedawno wydanej książce Kiedy zapada cisza.
Książkę tę rozpoczyna scena aresztowania Ody Sotatsu – młodego Japończyka, nie odróżniającego się niczym od swoich rówieśników i sąsiadów. Zostaje on oskarżony o porwanie i, najprawdopodobniej, zamordowanie wielu osób w podeszłym wieku zamieszkujących prowincję Osaka. Dotknięta tragedią społeczność szybko akceptuje kozła ofiarnego i oddaje go w ręce mało mu przyjaznego wymiaru sprawiedliwości. Najsilniejszym dowodem jego winy jest rzekomo podpisane przez niego przyznanie się do serii porwań. Mimo tego wokół tego procesu narastają coraz większe wątpliwości. Oskarżony nie potwierdza faktu podpisania tego nieszczęsnego dokumentu, lecz pozostawia wszystko w sferze niedopowiedzenia. Sotatsu wciąż powtarza: niewykluczone że go podpisałem. Dla śledczych i poszukujących winnego jest to jednoznaczne z przyznaniem się do zarzucanych czynów.
Niezwykle interesujący jest sposób prowadzenia opowieści: notka na jednej z pierwszych stron głosi: Historia, którą macie przed sobą, jest częściowo oparta na faktach. To „częściowo” pozwala autorowi na wprowadzenie dowolnej ilości fikcji, ale i elementów moralizujących. Jesse Ball pojawia się w tej książce jako dziennikarz, którzy bada historię niesprawiedliwie, jak się okazuje, skazanego na śmierć Ody Sotatsu. Już tu ukazuje się przewrotność tej książki: narrator nie ukrywa, że bohater został skazany, chce jednak dotrzeć do jak największej ilości świadectw go dotyczących. Udaje się w podróż po prowincji Osaka i dociera do osób, których linia życia skrzyżowała się z krótką egzystencją skazanego. Warto pamiętać, że to w opowieści, niemal jak u Raymonda Quetenau, klaruje się postać, ale i podmiotowość głównego bohatera. Opierając się na kliszy powieści dziennikarskiej Ball wprowadza czytelników w świat niejasności i narracji, z których wyłania się coś, co można nazwać prawdą, co nie przeszkadza autorowi w ciągłym jej podważaniu.
W przeciwieństwie do najbardziej znanej powieści Kafki proza Bella jest o wiele bardziej czuła społecznie – pokazuje ostracyzm i ślepe pragnienie zemsty. Autorowi udaje się uchwycić nadużycia, które są efektem myślenia ukierunkowanego na osiągnięcie założonego realizowane chociażby poprzez poniżanie podejrzanego, na którym ogniskują się lęki społeczeństwa. Egzekucja Sotatsu przypomina obrzęd poświęcenia baranka ofiarnego – jego sąsiedzi zrzucają na niego całą winę, związaną z zarzuceniem poszukiwań bliskich i stosunkiem do osadzonego. Dzięki temu oczyszczają się z niesprawiedliwości, których dopuścili się względem niego. Co ciekawe – spektakl, jakim niewątpliwie był proces Sotatsu, służy innym celom, a sam bohater jest wystawiony na pastwę społeczeństwa jak papierek lakmusowy; pokazuje przerażającą siłę mediów, ale i potrzebę skupienia lęku przed innym na jednej osobie.
Kiedy zapadła cisza nie jest książką łatwą – wspomniane relacjonowanie i przytaczanie wypowiedzi świadków wydarzeń sprzed lat wikłają czytelnika w pełną niejasności i konfliktów interesów opowieść. Wspomnienia zacierane przez czas i przyzwoitość przenikają się ze stenogramami z przesłuchań i posiedzeń sądu. Buduje to niezwykle ciężką i duszną atmosferę, która zdaje się oddawać stopniowe zamykanie się horyzontów osądzających. Horyzontów, którym zdruzgotaniu ma służyć ten, który staje się ich ofiarą. Sotatsu staje się tu tylko pozornie ofiarą; jego śmierć otwiera puszkę Pandory, której efektem ma być proza Bella. Chociaż... Historia, którą macie przed sobą, jest częściowo oparta na faktach. Mimo tego mechanizmy opisane przez autora pozostają jak najbardziej autentyczne.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Jennifer Teege, Nikola Sellmair - Amon. Mój dziadek by mnie zastrzelił



Opowieści o przeszłości zawsze wiążą się z powrotem do zapomnianego. Co jednak gdy wiąże się to z odkrywaniem swoich autentycznych korzeni? Takie dochodzenie do swojej tożsamości prezentuje książka Amon. Mój dziadek by mnie zastrzelił Nikoli Sellmair i Jennifer Teege.
Podstawą tej książki jest szok poznawczy, jaki przeżyła Jennifer Teege trafiając przypadkiem na informacje, które poddawały pod wątpliwość jej tożsamość. Dowiaduje się, że jej babcia była partnerką Amona Gotha, komendanta obozu w Płaszowie, a jej matka – córką zbrodniarza. Teege zaczyna odkrywać nieznane informacje dotyczące swojej rodziny; można nawet stwierdzić, że tworzy dzięki nim na nowo swoją tożsamość.
Historia przedstawiona w książce zdaje się być zawieszona na dwóch osiach: bohaterka-tożsamość oraz bohaterka-narracja historyczna. Obie są bolesne i obie są odkupione trudem dotarcia do wspólnej cząstki, którą jest postać Amona Gotha. Pojawienie się jego postaci składa w całość historię jej rodziny, uzupełnia jej fragmenty i pozwala lepiej zrozumieć miejsce, w którym jest teraz.
Amon jest książką, która pokazuje przecięcie się nurtów prozy psychologicznej, rodzinnej i historycznej; wymyka się jednak każdemu z nich i zbliża się do literatury rozliczeniowej. Co ciekawe – nie jest to rozliczenie jednoznaczne. Bohaterka widzi przeszłość jako sieć zależności, które są trudne do zrozumienia, przez co ocenianie ich z perspektywy bieżącej byłoby wyraźnym wypaczeniem.
Dialogiczność, jaka rodzi się na osi Teege-Sellmair przywodzi na myśl książkę Córkichrzestne Julli Albrecht i Corinny Ponto, jednak tu jedna ze stron zachowuje pewien dystans wobec opowieści. Zachowanie takiego, opowieściowego, neutralnego gruntu zdaje się zachęcać wnuczkę Gotha do większej otwartości, ale jest zarazem cenzurą, która każe bardziej ważyć opinie. Najciekawszą, moim zdaniem, częścią na poły autobiograficznej książki Jennifer Teege jest jej relacja z podróży (a może – wycieczki) do obozu w Płaszowie. Udaje się ona tam wraz z grupą młodych Izraelczyków, a przy tym opisuje słodko-gorzką teatralność tej wyprawy – niemal wyreżyserowane wzruszenia oraz fasadowość emocji. Dostrzega zderzenie młodości z historią, które dokonuje się nieco zbyt szybko i w zbyt intensywnie. Ciekawie pobrzmiewa to w kontekście ustępów z AgentaGretkowskiej, które, o dziwo, sprawiają wrażenie podobnie krytycznych.
Ta częściowo autobiograficzna proza jest niejednoznaczna i trudna – jej ciężar emocjonalny jest duży, a uwikłanie go w opowieść o jednym z najciemniejszych okresów w historii ludzkości nie pozostaje bez wpływu na samą autorkę-bohaterkę, jak i jej opowieść. Amon jest książką ważną i nie można obok niej przejść obojętnie. O to też zadbał wydawca umieszczając zdjęcie Teege na okładce – pięknej, pogodnie uśmiechniętej dziewczyny, która wzbudza sympatię, a której korzenie nie są jednoznaczne.

wtorek, 12 sierpnia 2014

Mariusz Czubaj - Martwe popołudnie



Klasyczne wzorce kryminalne wymuszają zbrodnię, albo przynajmniej znaczące przestępstwo. Po Agacie Christie i dziewiętnastowiecznych powieściach grozy trudno jest wymyślić coś nowego, jednak zapotrzebowanie czytelników wciąż jest wyraźne – inaczej nie powstawałyby tego typu powieści. Dają one rozrywkę i trzymają w napięciu – te podstawowe założenia przyświecały Mariuszowi Czubajowi, autorowi niedawno wydanej książki Martwe popołudnia.
Upalne, letnie dni nie skłaniają do zbytniej aktywności, a w szczególności do pracy. Nie przeszkadzało to jednak posłowi na sejm Rzeczypospolitej Polskiej we wzięciu udziału w festiwalu ulicznym, gdzie szukał  zaspokojenia pragnień związanych z używkami, niekoniecznie legalnymi w kraju, który reprezentuje. Ginie on z ręki nieznanego sprawcy, co rozpętuje burzę i pozostawia wiele pytań bez odpowiedzi. Niemal równolegle czytelnicy poznają Marcina Hłaskę, byłego policjanta, który obecnie zajmuje się poszukiwaniem osób zaginionych; z różnych powodów.
Tajemniczy zleceniodawca powierza mu misję znalezienia młodego analityka, który podjął się napisania jego biografii. Człowiek ów zniknął bez słowa jakiś czas temu, pozostawiając wiele otwartych kwestii, które, jak łatwo się domyślić, były niezwykle drażliwe dla zleceniodawcy. Sprawa pozornie wyglądająca na zwykłe zlecenie (no może zbyt lukratywne) okazuje się być norą głębszą, niż się wydawało. A podążanie za białym króliczkiem nie jest najlepszym pomysłem. Zwłaszcza, gdy jest się dobrym łowczym; a takim jest niewątpliwie Hłasko.
Czubaj serwuje ciekawe rozpoczęcie intrygi, sprawnie opowiedzianą historię, ale nic ponadto. Mimo niepodważalnego talentu nie udaje mu się utrzymać jednego rytmu w całej książce. Bieg wydarzeń zwalnia i przyśpiesza bez szczególnego powodu; wiele wątków ginie niespodziewanie, pojawiają się nieco naciągane rozwiązania. Korowód postaci jest w gruncie rzeczy nieco zbyt rozdmuchany, a sprowadzenie do roli ornamentu tych, którym można było nadać ciekawy rys dwoma-trzema zdaniami, zdaje się być poważnym niedociągnięciem. Zwłaszcza, że narratorowi często zdarza się przywiązywać zbyt dużą wagę do niektórych, trzeciorzędnych wręcz szczegółów. Może to budzić konsternację, zwłaszcza, że często wątki, które zdają się być podstawą do rozszerzenia historii, są niedokańczane, a akcja natychmiastowo przeskakuje w inne rejony. To narratorskie porzucenie jest nagminne i razi; powoduje wrażenie niedokończenia i pośpiechu – wroga dobrze uknutej intrygi. Najsmutniejsze jest to, że książka posiada potencjał, który jest zagaszony przez niezbyt fortunne decyzje i brak pieczołowitości.
Dużo w tej historii Warszawy i dla miłośników (lub mieszkańców tego miasta) pozostawia wiele smaczków, które jednak pozostają niczym innym, jak tylko ornamentem, z rzadka przecinającym nieco nieprzewidywalną ścieżkę fabuły.
Sporo w Martwym popołudniu nieuzasadnionego chaosu narracyjnego, w którym czytelnik może się pogubić. Książka ma długi start, jednak autor pisać umie i to całkiem nieźle; właśnie ta umiejętność najlepiej świadczy o tej powieści. Gdy zaczyna się ona rozkręcać – robi się ciekawie, jednak ten rozbieg trwa przez 40 stron;  takie rozwiązanie fabularne może skutecznie, acz niesłusznie, przekonać czytelnika, że warto sięgnąć po coś innego.

Julian Barnes – Coś do oclenia



W czasach przed Schengen i zniesieniem granic podróż po Europie była nieco trudniejsza. Przez to każdorazowy kontakt z kulturą obcego kraju silniejszy robił większe wrażenie i wzbudzał więcej emocji. O takich emocjach pisze w zbiorze Coś do oclenia Julian Barnes – Anglik, który przekroczywszy kanał La Manche, stał się frankofilem. Jednak nie bezkrytycznym.
Angielski eseista podaje czytelnikom bardzo osobisty raptularz, którego wspólnym mianownikiem jest państwo nad Loarą. Jest do dla niego z jednej strony podróż sentymentalna, uwikłana w nurt afirmacji przemieszczania się samochodem, która odwołuje się do Nicolasa Bouviera, a z drugiej – hołd czasom i wspomnieniom, które pozostaną żywe już tylko na kartach książek i we wspomnieniach. Nie dziwi zatem łatwy do przejęzyczenia polski tytuł, który może brzmieć coś do ocalenia. Barnes daje upust swojej fascynacji kulturą i przestrzenią kraju – szczególnie powolnego, nieco melancholijnego, ale posiadającego pewne szczególne drgnienie. Najlepiej widoczne jest to w eseju poświęconym muzyce (którą pieczołowicie rozróżnia na francuską i frankofońską), który zdaje się być najbardziej reprezentatywny dla całego nastroju utraty. W tych tonach (sic!) udaje mu się dotknąć nostalgii, którą opisał Roland Barthes we Fragmentach dyskursu miłosnego – poczucie porzucenia spotyka się tu z płonną, ale jednak nadzieją. To połączenie pozwala na ożywienie wspomnień, jednak w poczuciu ich niedosięgalności.
W tekstach ważnych i ciekawych zdaje się, że nigdy nie chodzi o coś konkretnego – to atmosfera i trudna do uchwycenia poetyka sprawiają, że tekst staje się arcydziełem. Autor Cytrynowego stolika tworzy swój własny, intymny obraz kraju bliskiego, a zarazem dalekiego; nie stawia mu pomnika, ale pisze o Francji jako o wyjątkowym miejscu, które wpłynęło na jego wrażliwość i osobowość.

środa, 6 sierpnia 2014

Florian Illeis - 1913. Rok przed burzą



Historia zdaje się być jak rzeka – zdarza jej się płynąć powoli i równomiernie rozlewać się w korycie; te momenty mogą sprzyjać melancholikom i miłośnikom spokoju. Każda rzeka czasem przyspiesza: pojawiają się katarakty, wiry i miejsca, w których nurt pędzi szybciej. To takie miejsca najczęściej zyskują sławę i przyciągają uwagę – pokonanie trudności, które te odcinki przynoszą staje się powodem do dumy. Historia XX wieku jest usiana kataraktami, jednak wiele w niej chwil spokoju. Rzadko pamięta się o chwilach, które były w „międzyczasie”, a najbardziej pokrzywdzone zdają się lata poprzedzające wielkie wydarzenia historyczne. A to właśnie one, po głębszym namyśle, są ważniejsze od tych kluczowych: to w nich formowały się siły, które doprowadziły do przełomu. Pierwszą datą, uznawaną za umowną klauzulę rozpoczynającą miniony wiek, jest rok rozpoczęcia Wielkiej Wojny – 1914. Co działo się w 1913 roku? Na to pytanie chce odpowiedzieć Florian Illies w swojej narracji 1913.
Sformułowanie narracja bardzo dobrze pasuje do tej książki-eseju. Autor opowiada o postaciach historycznych, przechadza się z nimi po ulicach, zagląda do pracowni, obserwuje problemy, z jakimi się borykają. Tworzy opowieść i tą opowieścią raczy czytelników – przedstawia swoją wizję jednego z „wielkich zapomnianych” – roku poprzedzającego wojnę. Spogląda jednak nań z perspektywy bardziej kulturalnej niż geopolityczno-militarnej: przedstawia postaci istotne dla dorobku artystycznego i naukowego dwudziestolecia, które swoje talenty szlifowały jeszcze w „starych czasach”. Illies stawia w swojej książce pomnik epoce, która już dogorywała, i na której zgliszczach mieli niebawem budować ci, których ta kultura traktowała z dystansem. Nie wartościuje nowego i starego, lecz pokazuje przemiany jako swego rodzaju zmianę warty.
Mimo pozornie lekkiego stylu, który estetycznie przypomina przewrotną twórczość Jeana Echenoza, jest to książka o wyraźnie zarysowanym zacięciu merytorycznym – spotykają się w niej naukowość z publicystyką, przez co pozycja ta staje się znakomitym wyborem dla osób, które poszukują ciekawej lektury popularnonaukowej. Może ona służyć również jako materiał do prowadzenia lekcji z zakresu historii co, moim zdaniem, jest w stanie znacząco poszerzyć materiał dydaktyczny o ciekawe ujęcie suchych faktów serwowanych w podręczniku. Co ważne – w 1913 spotykają się ze sobą historia wielka z małą; to przecięcie zdaje się być najistotniejsze dla autora, gdyż dzięki niemu książka ta wciąga.
Po 1913 sięgnąć warto – z pewnością. Pasjonaci historii znajdą w niej sporo ciekawostek, a osoby poszukujące dobrej lektury również nie będą rozczarowane. Jest to bardzo ciekawy tekst opisujący zjawiska z mniej znanych obszarów pamięci społecznej (terminu ukutego przez Pierre’a Nora’ę), które pokazują, że poza wielkimi faktami i wydarzeniami toczyło się życie: kulturalne, intelektualne, ale i takie ukierunkowane na… przeżycie. O tym zawsze warto pamiętać.