wtorek, 12 sierpnia 2014

Mariusz Czubaj - Martwe popołudnie



Klasyczne wzorce kryminalne wymuszają zbrodnię, albo przynajmniej znaczące przestępstwo. Po Agacie Christie i dziewiętnastowiecznych powieściach grozy trudno jest wymyślić coś nowego, jednak zapotrzebowanie czytelników wciąż jest wyraźne – inaczej nie powstawałyby tego typu powieści. Dają one rozrywkę i trzymają w napięciu – te podstawowe założenia przyświecały Mariuszowi Czubajowi, autorowi niedawno wydanej książki Martwe popołudnia.
Upalne, letnie dni nie skłaniają do zbytniej aktywności, a w szczególności do pracy. Nie przeszkadzało to jednak posłowi na sejm Rzeczypospolitej Polskiej we wzięciu udziału w festiwalu ulicznym, gdzie szukał  zaspokojenia pragnień związanych z używkami, niekoniecznie legalnymi w kraju, który reprezentuje. Ginie on z ręki nieznanego sprawcy, co rozpętuje burzę i pozostawia wiele pytań bez odpowiedzi. Niemal równolegle czytelnicy poznają Marcina Hłaskę, byłego policjanta, który obecnie zajmuje się poszukiwaniem osób zaginionych; z różnych powodów.
Tajemniczy zleceniodawca powierza mu misję znalezienia młodego analityka, który podjął się napisania jego biografii. Człowiek ów zniknął bez słowa jakiś czas temu, pozostawiając wiele otwartych kwestii, które, jak łatwo się domyślić, były niezwykle drażliwe dla zleceniodawcy. Sprawa pozornie wyglądająca na zwykłe zlecenie (no może zbyt lukratywne) okazuje się być norą głębszą, niż się wydawało. A podążanie za białym króliczkiem nie jest najlepszym pomysłem. Zwłaszcza, gdy jest się dobrym łowczym; a takim jest niewątpliwie Hłasko.
Czubaj serwuje ciekawe rozpoczęcie intrygi, sprawnie opowiedzianą historię, ale nic ponadto. Mimo niepodważalnego talentu nie udaje mu się utrzymać jednego rytmu w całej książce. Bieg wydarzeń zwalnia i przyśpiesza bez szczególnego powodu; wiele wątków ginie niespodziewanie, pojawiają się nieco naciągane rozwiązania. Korowód postaci jest w gruncie rzeczy nieco zbyt rozdmuchany, a sprowadzenie do roli ornamentu tych, którym można było nadać ciekawy rys dwoma-trzema zdaniami, zdaje się być poważnym niedociągnięciem. Zwłaszcza, że narratorowi często zdarza się przywiązywać zbyt dużą wagę do niektórych, trzeciorzędnych wręcz szczegółów. Może to budzić konsternację, zwłaszcza, że często wątki, które zdają się być podstawą do rozszerzenia historii, są niedokańczane, a akcja natychmiastowo przeskakuje w inne rejony. To narratorskie porzucenie jest nagminne i razi; powoduje wrażenie niedokończenia i pośpiechu – wroga dobrze uknutej intrygi. Najsmutniejsze jest to, że książka posiada potencjał, który jest zagaszony przez niezbyt fortunne decyzje i brak pieczołowitości.
Dużo w tej historii Warszawy i dla miłośników (lub mieszkańców tego miasta) pozostawia wiele smaczków, które jednak pozostają niczym innym, jak tylko ornamentem, z rzadka przecinającym nieco nieprzewidywalną ścieżkę fabuły.
Sporo w Martwym popołudniu nieuzasadnionego chaosu narracyjnego, w którym czytelnik może się pogubić. Książka ma długi start, jednak autor pisać umie i to całkiem nieźle; właśnie ta umiejętność najlepiej świadczy o tej powieści. Gdy zaczyna się ona rozkręcać – robi się ciekawie, jednak ten rozbieg trwa przez 40 stron;  takie rozwiązanie fabularne może skutecznie, acz niesłusznie, przekonać czytelnika, że warto sięgnąć po coś innego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz