czwartek, 17 października 2013

Dorota Masłowska / Agnieszka Drotkiewicz – Dusza światowa

Wywiad rzeka – z czym się takie danie je? Niby jest to gatunek typowo publicystyczny, jednak coraz częściej ukazują się książki zawierające rozbudowane rozmowy kogoś znanego (pisarza, celebryty, myśliciela) z kimś mniej lub bardziej znanym (najczęściej dziennikarzem). Wątpliwości budzić też może formuła – czy książka, posiadająca dwie okładki i będąca formatem objętościowo mniejszym od przeciętnej gazety sprosta czemuś tak błahemu jak rozmowa? Jak się okazuje, format ma tu nic do rzeczy; za to zawartość – budzić może aprobatę. Nawet zachwyt. Tak jak rozmowa Doroty Masłowskiej i Agnieszki Drotkiewicz zatytułowana Dusza światowa.
Autorka Pawia królowej, pisarka ceniona i doceniania, rok temu opublikowała książkę, która zaskoczyła wszystkich. Opowieść o kotach, jakimś zabijaniu i kochaniu wprawiła w szok środowisko literackie. Środowisko przyzwyczajone do kąśliwego Masła, które nie boi się kląć ani schodzić – czy to tematycznie, czy to językowo – do rynsztoka. Po pierwszej prozie dresiarskiej nadszedł czas na prozę dojrzalszą. W wywiadach Masłowska jasno deklarowała, że trochę dojrzała, trochę wyprostowało ją życie i że nie jest już tą zbuntowaną osiemnastolatką, która napisała Wojnę polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną. Podniesiono larum, uderzono na trwogę; Kochanie, zabiłam nasze koty jest książką... zwykłą! Nie ma tam krzyku ulicy, nie ma dyskursu wykluczonych. Jest normalna, dosyć oniryczna fabuła, w której są dziwne postacie i bohaterka, która mogłaby być autorką (pięknie uwypuklono tę kwestię w wywiadzie z Masłowską opublikowanym w „Wysokich Obcasach” krótko po premierze książki). Zakrzyknięto, że autorka się wypaliła, sprzedała i niczego dobrego to nie zwiastuje prozie polskiej. Część środowiska jednak przestała przyklejać gombrowiczowską gębę i upupiać autorkę; dostrzeżono potencjał pokoleniowy tej książki. Nie powinien zatem dziwić fakt, że coś takiego, jak wywiad rzeka z Dorotą Masłowską ukazuje się w formie książkowej. Jest to jakby głos autorki w dyskusji nad jej miejscem w literaturze i poczuciem przynależności.
Ten głos wzbudziła Agnieszka Drotkiewicz – przyjaciółka pisarki, autorka kilku cieszących się popularnością książek. To zestawienie pozwala na uwolnienie niespotykanego żywiołu pisarskiego, który może zarazem zniesmaczać i fascynować. Brak aprobaty może budzić zobaczenie Doroty Masłowskiej w, metaforycznie ujmując, kapciach i szlafroku, przyłapanej niejako w kuchni. Niekoniecznie pisarskiej. Dokonuje się tu demaskacja romantycznej postaci autora, poety, który przestaje być postacią z monumentu, a zaczyna być człowiekiem. W tych wywiadach dokonuje się odarcie z mitu, który towarzyszy autorce Pawia królowej od początku kariery. To z kolei pociągać może czytelników zadających sobie pytanie o przemiany, które sprawiły, że pisarka napisała ostatnią prozę. Dzięki tym rozmowom dostrzec można to, co mogło umknąć w ferworze wywiadów przy okazji premiery książki – zderzenie przedstawicielki pewnego pokolenia autorów, którzy sięgnęli po nieznane w polskiej literaturze (pięknej) zagadnienia. Do niego należy chociażby Michał Witkowski, który również wyłapał swoją niszę tematyczną i trzyma się jej mocno (dokładając oczywiście odpowiednią dozę autokreacji). Dzięki tym rozmowom, zagajanym aktywnie przez Agnieszkę Drotkiewicz, dowiadujemy się o istnieniu Masłowskiej nie jako postaci, która podchodzi do pracy dzięki natchnieniu poetyckiemu (muzo, natchniuzo...), lecz jako do człowieka, który wykonuje pracę, niejednokrotnie ciężką. Ten obraz niekoniecznie musi się podobać; informacja, że felietony kulinarne pisane do „Zwierciadła” nie są tworem ironicznym, lecz traktowaną dosyć poważnie obserwacją świata, może okazać się szokująca. Cóż bowiem się stało z tą buńczuczną dziewczyną, która przed maturą powaliła na kolana połowę literackiego światka w nadwiślańskim kraju? Cóż – jak sama twierdzi – wydoroślała. Dusza światowa, pod pozorem banału, jest formą metajęzyka, który pozwala zrozumieć przemiany w twórczości pisarki. Nie jest formą usprawiedliwiania się na siłę, lecz raczej próbą zrozumienia zjawiska, jakim jest wyrastanie z młodzieńczych postaw. Pisarka odpowiada pisarce spontanicznie i bez owijania w bawełnę; nie stroi się w piórka, ani nie jest w nie przystrajana. Taka sytuacja brutalnego stanięcia twarzą w twarz przypomina odkrycie się, jakie opisuje Miłosz w swojej Ars poetice? ([…] trudno pojąć skąd się bierze ta duma poetów / jeżeli wstyd im nieraz, że widać ich słabość) – autorka nie boi się pokazać mniej znanej twarzy (w zasadzie – nieznanej), przyjmuje czytelnika z otwartymi ramionami; wpuszcza go wraz z pytającą ją Drotkiewicz. Właśnie taka szczerość, nawet jeśli związana z puszczeniem oka do czytelnika (gra w tym wszystkim kontekst paktu autobiograficznego), jest czymś porażająco autentycznym. Czymś takim mogą być pozornie banalne odpowiedzi, zachwyt drobnymi rzeczami, dopatrywanie się nowych opowieści w tak niespodziewanych miejscach, jak łamy pism z przepisami za niecałą złotówkę. Mamy tu Masłowską odartą z dumy; Masłowską autentyczną. Mimo, że zarzucać można tej książce powierzchowność, nie można jej odmówić wartości faktograficznej – jest to z pewnością jeden z kluczy to jej bieżącej i przyszłej twórczości.
Rzeczą, która może być poddana pod wątpliwość, jest forma. Czy konieczne było wydanie tej rozmowy w formie niegrubej książki (nieco ponad 200 stron dosyć luźno rozrzuconych na kartkach), czy może wystarczającym byłoby pocięcie tego materiału i umieszczenie go w czterech obszernych odcinkach w jakimkolwiek piśmie? Wydaje mi się, że takie podejście, jakże popularne w środowisku naukowym, zniszczyłoby potencjał i siłę rażenia, jaką ma ta rozmowa w jednym, zwartym tomie. Rozproszona przestałaby być ciągiem przyczynowo-skutkowym; nawet czytana po zebraniu odpowiedniej ilości numerów pisma, w którym by się ukazała, byłaby dodatkiem do okładki i innych elementów zawartości. Wydana jako książka jest wolna od obciążeń publicystycznych, prób grania pod publikę; zostaje sama postać autorki (Drotkiewicz-pisarka skrzętnie się tu ukrywa, wyraźnie oddaje pola rozmówczyni; jest tu wszak bardziej Drotkiewicz-przyjaciółka, co sprzyja lekturze). Pozwala to na przeczytanie całej książki jednym tchem (tak też i ja uczyniłem), zachwyt nad jej przegadaniem. Przegadaniem, które jest jej istotą; jaki ma być wszak wywiad-rzeka? No dobrze – rzeczka. Ale wartka.
Pytanie, które nasuwa się w związku z książką Masłowskiej, jest dosyć proste – czy warto; czy jest to rzecz dobra? Pędzę z (subiektywną odpowiedzią) – warto i tak, dobra. Jednak nie dla wszystkich. Ci, którzy pragną utrzymania mitu buntowniczki poczują się jak po kontakcie z dużą ilością zimnej wody niespodzianie oblewającej ciało. Jednak osoby (czytelnicy), których coś w Pawiu królowej uwiodło powinni sięgnąć po tę książkę bez chwili wahania. Właśnie tu pojawia się Masłowska, która napisała ostatnią prozę; osoba, która łączy się z tekstem i jest z nim spójna. A forma książkowa? Cóż – łatwiej ją przechowywać, bo z pewnością będzie warto wrócić do tej rozmowy przy okazji następnej prozy autorki.

niedziela, 13 października 2013

Krystyna Kuhn - Zimowy morderca


Morderstwa zakorzenione w historię są dosyć płodnym, zwłaszcza gdy mowa o relacjach polsko-niemieckich. Temat ten pomysłowo wykorzystał Białoszewski w swoim Bezcennym. W Zimowym mordercy Krystyny Kuhn mamy temat równie kłopotliwy co niewyjaśnione do dzisiaj grabieże dóbr kultury – historię robotników przymusowych. Czy to wystarczy do skonstruowania ciekawej fabuły? Wydaje mi się, że tak.
Opowieść rozpoczyna, jak w każdym szanującym się kryminale, morderstwo. Dosyć koncepcyjne, wiążące się mocno z aktem zemsty. Ginie nestorka szanowanego rodu, którego korzenie w niejasny sposób wiążą się z wojenną zawieruchą i współpracą z rządem narodowosocjalistycznym. Następnym elementem wiążącym fabułę jest porwanie prawnuczka denatki. Sprawa wikła się przez to jeszcze bardziej, ale też przenosi na nowy grunt – dosłownie i w przenośni. Śledztwo, zarówno z powodów profesjonalnych jak i prywatnych, zostaje powierzone prokurator Miriam Singer – dawnej znajomej matki porwanego dziecka. Jej zaangażowanie i znajomość faktów wykraczających poza materiały prokuratury okazują się być kluczowe dla dochodzenia.
Mimo pozorów, książka Kuhn jest czymś więcej niż kolejnym tekstem z cyklu mord, dochodzenie, schwytanie. Poruszając w prosty sposób kwestie zapomniane przez historie, wskazuje na ciągle żywe antagonizmy obecne w relacjach między dwoma krajami, a które rozgrywają się nierzadko na poziomie historii indywidualnych. Właśnie ten element Zimowego mordercy bardziej przykuwa uwagę niż kwestie związane z samym śledztwem. Pojawia się tu pytanie o rozliczenie z przeszłością, jednak pozbawione zadęcia związanego z płytkim krytykanctwem.
Zjawiska te sugerują zmiany w paradygmacie prezentowanych bohaterów, charakterystyczne dla współczesnych kryminałów – nie mamy już detektywów-alkoholików z kłopotami rodzinnymi, lecz kobiety, które odziewając się w pancerz profesjonalizmu nie chcą dopuścić do siebie mężczyzn (podobna sytuacja jest w Bezcennym). Wszystko to jednak gra pozorów; nie zmienia się bowiem nic poza płcią. I mimo że czytelnik wie, jak potoczy się dalej akcja na gruncie prywatnym bohaterki, daje się wciągnąć w tę grę. Wszak na tym opiera się gra z konwencją i znajomość tejże.
Nowa książka Krystyny Kuhn odtwarza zapomniane wątki historii, a zarazem wzbudza w czytelniku autentyczną ciekawość. Autorka sprawnie żongluje znanymi czytelnikom motywami, a zarazem miesza to z nadającą niepowtarzalny charakter elementem fabuły, który wyróżnia ją na tle mniej udanych wydawnictw kryminalnych. Nie nuży, a zarazem zapewnia dobrą rozrywkę nie tylko na długie jesienne wieczory.

wtorek, 8 października 2013

Wiesław Myśliwski - Ostatnie rozdanie

Podchodzenie z należytym szacunkiem w przypadku pisania o znakomitym prozaiku jest zarazem postawą właściwą, jak i nieodpowiednią. Doceniać i szanować dorobek należy, jednak czołobitność nie zawsze jest zalecana – przecież wielu pisarzom zdarzały się wpadki, po których ich renoma pikowała w dół. Nowa proza Wiesława Myśliwskiego powstawała, jak sam mówił, od zera; bez rozpamiętywania sukcesów i napisanych książek. Takie deklarowane „oderwanie się” jest widoczne w samej strukturze powieści. Laureat literackiej Nike wprowadza czytelnika w świat przeszłości swojego bohatera – człowieka trochę anonimowego i odczłowieczonego, a zarazem coraz bardziej ludzkiego. Wszystko obraca się wokół dwóch osi – notatnika adresowego i postaci Marii.
Przyczynkiem do zawiązania się fabuły jest notatnik z kontaktami; główny bohater, którego imienia nie dane jest czytelnikom poznać, opisuje istotę tego przedmiotu – opasłego, niemożliwego do opanowania żywiołu przeszłości. W dosyć oczywisty sposób symbolizuje on dzieje minione bohatera – jest wstydliwym artefaktem, który zarazem konstytuuje podmiotowość; jego zawartość nie chce się poddać ukryciu, wizytówki i kartki rozpychają jego okładki, a poddają się jedynie grubej gumowej opasce zabezpieczającej przed eksplozją.
Powracając wciąż do swojego notatnika, bohater Myśliwskiego rozpamiętuje wydarzenia z przeszłości. Teleportem do wspomnień są nazwiska i adresy – niektóre po trosze zapomniane, inne przepisane automatycznie z notatnika matki; część z nich jest zapomniana, a wiele z nich odsyła do wydarzeń mocno utkwionych w pamięci narratora.
Ten notatnik jest dowodem relacji w których kształtuje się osobowość. Myśliwski nie sięga po auto-opisy bohatera – pozostawia to postaciom żyjącym w świecie książki. To w opowieściach innych kształtuje się postać narratora (Ostatnie rozdanie jest bowiem powieścią z narracją pierwszosobową). Ta relacyjność stanowi jeden z głównych filarów opowieści – wątki, które czytelnik przeczuwa w toku lektury, są w dużej mierze potwierdzane w rozmyślaniach bohatera. Jednak fakt poprzedzenia tego, niejako zapośredniczenia, nadaje tej narracji niepowtarzalny smak.
Anonimowość głównej postaci jest skonstruowana w niezwykle ciekawy sposób – bohater posiada nazwisko (czyli na-zwanie), jednak jest to konstrukcja dla niego obca, nie oddaje jego istoty; w książce ani razu nie pada jego prawdziwe imię. Przez ten sprytny zabieg do czytelnika trafia komunikat: mimo pozorów nie znasz tego człowieka, nie znasz jego imienia, a jedynie przydomek. Bo od przydomków początek swój wzięło wiele nazwisk. Imię jest tu związane z tradycją judaistyczną – znając je można rzec, że zna się człowieka; w opowieści pada wprawdzie imię łączone z jego nazwiskiem, lecz prowadząc po wspomnieniach narrator natychmiast zastrzega, że nie jest to jego imię. Poznaje bohatera przez pryzmat jego relacji, lecz nie ma dostępu do jego istoty.
Przewracając strony notatnika (po ostrożnym odwiedzeniu zabezpieczającej go obręczy) przywołuje kolejne wspomnienia; przychodzą one naturalnie i natychmiastowo – czytelnik może niejednokrotnie nie zauważyć zmiany, jaka dokonuje się w przestrzeni opowieści; przejścia dokonują się niezwykle płynnie. Rzadko któremu pisarzowi udaje się tak upoić czytelnika słowami by ten nie spostrzegł zabiegów kierujących opowieścią. Tu – jest to niemal powszechne.
Wspomniana podmiotowość bohatera jest skutecznie zaburzana przez niego samego – jego wykorzenienie, obawa przed stabilizacją i ciągłe widmo wypalenia (miejscem, ludźmi, pracą) zmuszają do formy ciekawego nomadyzmu. Narrator/bohater jest rzucany przez los i siebie samego po różnych miejscach w kraju, który wydaje się być Polską. Jedynymi pewnikami są dla niego notes, dom rodzinny i wspomniana Maria, chociaż dwa ostatnie elementy nie są w stu procentach stabilne. Do domu rodzinnego, a raczej – do domu matki – wraca we wspomnieniach i nierzadko fizycznie. Zawodzą go tam sny i pogranicza magii oraz jawy. Myśliwski niezwykle sprawnie wprowadza elementy realizmu magicznego charakterystyczne dla Nagiego sadu – łączy ich obecność z naturą lub powrotem do niej. Pojawia się to wyraźnie we wszystkich opisanych scenach jego na poły fizycznego powrotu do domu na wsi. Spotyka tam matkę i szewca (namiętnego pokerzystę). Wszyscy oni są widmami i są świadomi swojej metafizyczności; podobnie bohater – wie o ich śmierci, jednak daje się omamiać by poczuć się bezpieczniej. Wspomniany powrót do natury wiąże się z powrotem do miejsca swoich narodzin, check-pointem, w którym domyka się pewien cykl. Zarazem każdy z tych powrotów jest domknięciem ważnej historii wiążącej się z życiem głównej postaci – rozliczeniem z matką i ostatnią partią pokera. Nawet ostatnie spotkanie z krawcem nie daje czytelnikowi pewności co do tego, że ta postać żyje.
Wszystko niemal co dzieje się w książce, związane jest z wojną; ojciec bohatera jej nie przeżył – pozostały mu po nim jedynie przebąknięcia matki i jedna, którka opowieść krawca, który pamiętał go jako postawnego mężczyznę. Raz tylko matce bohatera wyrywa się krótka opowieść o mężu, jednak jest szybko urwana. Miniony konflikt pojawia się też w historiach ludzi, których spotkał, jak chociażby kierownika budowy, który okazuje się być byłym więźniem obozu koncentracyjnego. Wszystko to konstruuje głównego bohatera w oczach czytelnika – rozszerza jego charakterystykę o przeszłość, oddziałuje na przyszłość.
Historia związana z Marią jest jedyną będącą opisaną chronologicznie; o ile pozostałe opowieści są skonstruowane na zasadzie wyłaniania się faktów bez zachowania kolejności czasowej, to korespondencyjna komunikacja z ową kobietą staje się prawdopodobnie powodem konsekwentnego strumienia uporządkowanej narracji. Bohater krąży wokół jej postaci bez możliwości dotknięcia jej; staje się ona fantazmatem, zakazanym owocem. Nie ma tu jednak miejsca na werterowskie umiłowanie cierpienia, lecz świadome wycofanie z relacji, w którą zaangażowanie się mogłoby spowodować nieodwracalną stratę. Z resztą sama korespondencja jest niejasna – listy przychodzą nierzadko bez adresu zwrotnego; czy jest to zatem nonszalancja, obawa przed ujawnieniem się kogoś ważnego? Może jednak Maria, co też nie jest wykluczone, komunikuje się z nim w ten oryginalny sposób... zza grobu? Tego wykluczyć nie wolno.
Nie bez znaczenia jest tytuł powieści. Wszak gra w karty zawsze związana była z postacią szewca, który do pracy się nie palił, lecz do pokera – zawsze. W książce widać filozofię wykładaną przez rzemieślników – krawiec opowiada o świecie przy pomocy ściegów, szewc – o ludziach na podstawie sposobu chodzenia odbijającego się na podeszwach. Gra w karty również doczekuje się komentarza; zachowawczość, ryzykanctwo i pokerowa twarz świadczą o człowieku nie mniej niż jego buty i płaszcz. Mimo pozornej błahości te rozważania nie trącają banałem; są ciekawe i przekonujące, a zarazem nie są formą sprzedaży jakiegoś sposobu na życie. A karta – jak los – może się odwrócić.
Pisząc o łagodnym przechodzeniu Wiesława Myśliwskiego z jednej narracji do drugiej nie sugeruję wielkiego, płynnego natchnienia. Ostatnie rozdanie jest książką o dogłębnie przemyślanej strukturze; nie ma w niej niepotrzebnych elementów, wszystko jest znaczące. Nie ma zbędnych ozdobników ani puszenia się. Książka ta jest napisana piękną polszczyzną, z zachowaniem tradycji późnej prozy chłopskiej (którą to zwiastował Nagi sad) – łączenie natury i realizmu magicznego; opowieści z pogranicza rzeczywistości i metafizyki. Nie każde zdanie to sentencja – takie podejście do tej książki zrównywałoby ją z powieściami quasi-psychologicznymi, które „mataczą” (jak to pięknie określiła Dorota Masłowska); za to cała książka, jako skończony i, wbrew nazwie ostatniego rozdziału, domknięty konstrukt jest majstersztykiem, pokazem kunsztu prozatorskiego. Mimo wielu nowoczesnych zabiegów narracyjnych Ostatnie rozdanie jest znakomitą prozą w starym stylu – bez eksperymentów i szaleństw; uwodzi czytelnika, pozwala na przeżywanie czystej rozkoszy lektury, obcowanie z historią złożoną, a zarazem przejrzystą. Rzadko zdarza się, że książka w warstwie narracyjnej i kontekstowej jest niesamowicie spójna, a zarazem nie jest jedynie piękną wydmuszką. Jako czytelnik – czekałem na tę prozę z utęsknieniem. Jako filolog – chylę czoła. Ostatnie rozdanie jest prozą znakomitą.


poniedziałek, 7 października 2013

Paweł Potoroczyn - Ludzka rzecz

Jak wyglądać mogła mazowiecka wieś w okolicach Pruszkowa podczas drugiej wojny? Zapewne dosyć ciekawe – pisał po tym obszernie Aleksander Kaczorowski w Balladzie o kapciach. To właśnie w tej książce można dopatrywać się początku fabuły Ludzkiej rzeczy Pawła Pororoczyna, powieści dygresyjnej, zanurzającej czytelnika brutalnie w dyskurs historii lokalnej, nie mniej ciekawej od tej globalnej.
Narracja książki zmusza czytelnika do wytrzymania ataku polifonicznych głosów przybliżających kolejnych bohaterów. Ta pozorna chaotyczność wprowadza czytelnika w zamknięty krąg świata podpruszkowskiej wsi z przełomu międzywojnia i okupacji niemieckiej; zasadność tego natłoku klaruje się dopiero po kilkudziesięciu stronach, a obraz, jaki wtedy się wyłania, pozwala zrozumieć dalszy rozwój... intrygi? To określenie, charakterystyczne dla kryminałów i romansów dworskich, dosyć dobrze oddaje to, wokół czego Potoroczyn snuje swoją opowieść. Chodzi mianowicie o zamiłowanie miejscowego dziedzica, oryginała o niejasnych dla miejscowych, japońskich korzeniach, do wieśniaczki o imieniu Wanda. Wszelkie starania podejmowane przez dziedzica dążą do pozbycia się partnera niemłodej już niewiasty – Smyczka. Dzięki swoim koneksjom wysyła go do wojska w kilkanaście miesięcy przed kampanią wrześniową, a w tak zwanym międzyczasie – naciera na obiekt swych westchnień przy pomocy zacnych trunków, licząc, że miła mu, pod wpływem, odda się w jego wolę; bezskutecznie. Wreszcie, samodzielnie, nastaje (dosyć skutecznie) na życie nieświadomego konkurenta. Nie bierze jednak pod uwagę faktu dosyć oczywistego – Wanda może i rzeczywiście go nie chce. A w to wszystko wplątana zostaje opozycja zbrojna, rozgrywki lojalnościowe wobec Armii Krajowej i Ludowej oraz potrzeba wykazania się w działalności konspiracyjnej. Powoduje to wiele komicznych sytuacji, będących źródłem anegdot powtarzanych długo po wojnie.
Mimo swej jasnej fabuły, książka ta jest zbiorem głosów. Jest tu przede wszystkim głos narratora: prześmiewczy, dosadny, skłonny do przesady. Poza nim każdy z bohaterów, niemal jak u Dostojewskiego, ma swój własny charakter. Inaczej prezentuje się niemający nic do stracenia Żyd-saper, który z dziwnym wyczuciem manewruje po polach miniowych i zbiera materiały wybuchowe dla swojego oddziału partyzanckiego; innym głosem posługuje się wiecznie pokrzywdzony proboszcz miejscowej parafii, skądinąd również konspirator. Inaczej wreszcie mówi Wanda, przeżywająca rozterki wewnętrzne kobieta, która dokonała za pomocą poduszki eutanazji męża porażonego wylewem i została potępiona w konfesjonale. Te wewnętrzne narracje lepiej tłumaczą działania bohaterów, ale też autonomizują ich w oczach odbiorcy; pozwalają zrozumieć motywację działań, jednak nie stają się zarzewiem moralizatorstwa.
Ciekawym wydaje się pobrzmiewanie w tle tej książki Reymontowskich Chłopów, zachowanie rytmu natury połączonego z historią. Klasyczne rozbicie władzy między pana, wójta i plebana, gdzie to element władzy świeckiej nie ma szczególnych aspiracji do posiadania Żelaznego Krzyża, a chce jedynie, w miarę spokojnie, przeżyć okupację, okupując jak najoszczędniej. Każdy z tych trzech trzymających władzę odnosi się do siebie z szacunkiem, jednak nie wszystko kończy się dobrze.
Potoroczyn momentami puszcza oko w kierunku fantazmatycznego przedstawienia anty-Holocaustu, w którym to Żyd staje się niemal romantycznym jurodivym, a jego szaleństwo chroni go przed wybuchami min. Mści się on za wysłanie do Oświęcimia księdza po pogrzebie Smyczka, niemile widzianego przez niemieckie władze partyzanta. Przygotowuje wojskowemu namiestnikowi iście wybuchowe powitanie po powrocie; powitanie przygotowane przy użyciu... zdobycznych min. Scena godna Tarantino.
Wielogłosowość i brutalna ironia – te cechy sprawiają, że książka Potoroczyna jest iście ludzka, a zarazem niezwykle zabawna. Tyrady bohaterów rozśmieszają, język pozostaje plastyczny. Początkowe przytłoczenie nadmiarem głosów szybko ustępuje miejsca ogromnej radości z lektury sensu stricto. Dużej radości. Z pewnością jest to książka dobra, jednak docenią ją najbardziej miłośnicy dosyć oryginalnego poczucia humoru. Wisielczego.