sobota, 30 marca 2013

Jacek Dehnel - Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu




Jacek Dehnel, autor dosyć poczytnych książek z gatunku non-fiction-familly-fiction, pisze felietony między innymi dla „Polityki” oraz portalu Wirtualna Polska. Większość z nich wiąże się z bibliofilstwem i spaczeniem literackim autora. Włóczy się on po ciemnych zaułkach i wynajduje w nich antykwariaty oraz składy staroci, z których krakowskim targiem, wytargowawszy możliwy rabat, wytachuje białe, siwiejące, ale i całkiem normalne, acz ciekawe w swojej dostępności, kruki. I o nich też pisze. A pisze całkiem lotnie.
Najprawdopodobniej na fali licznych publikacji przetwórczych i zbierających wszystko w jedną całość, wydawanych przez współczesnych polskich autorów, Jacek Dehnel postanowił zaznaczyć swoją obecność na rynku. W niemal dwa lata po docenionym Saturnie publikuje nową książkę. Zdawać by się mogło – eseistyczną. Jednak nie; jest to zbiór mniej lub bardziej ukrywających swoją rzeczywistą tożsamość felietonów miłośnika książek z laseczką w dłoni. Jego zamiłowanie do przeszłości skupia się na starych książkach, bowiem to one, różnego rodzaju cimelia, są powodem tworzenia swoistego raptularza (albo i tezaurusa) w obrębie przeznaczonym do zaczernienia dla niemłodego, acz wciąż zaliczającego się do młodzieży, pisarza. Pisze on o znalezionych książkach, często wydanych tylko w kilku egzemplarzach, które zawierają treści niezwykłe i ciekawe. Pisze z przekąsem, świadomie i błyskotliwie, często z wyczuwalnym poczuciem wyższości.
Zawsze zaznaczone jest wyraźne ja. Brakuje tym tekstom jeszcze sporo do wypowiedzi byłego prezydenta trzeciej RP, jednak obecność Jacka Dehnela jako pomiotu czytającego jest tu niepodważalna. Zabieg ten, z całą pewnością świadomy, umożliwia autorowi-czytelnikowi pisanie o swoich wrażeniach lekturowych w sposób, jakiego nie powstydziłby się eseista. Zarazem zachowuje kontakt z rzeczywistością, niezwykle ważny dla felietonistów kolumnowych. Pojawiają się zatem bieżące wydarzenia polityczne, święta, czy inicjatywy społeczne. Wszystko to jednak jest w tle, a na pierwszym planie pozostaje autor i kolejna książka pod jego pachą. To wszak subiektywne, barthesowskie podejście do lektury jako rozkoszy zaspokajania braku prowadzi Dehnela na peryferia literatury, na której wszystkożerca książkowy znajdzie dla siebie niejeden smakowity kąsek. 
Kąsków bowiem tu cały stół szwedzki. Od historii o pisarzach bardziej znanych, do tych mniej znanych; od opowieści o ofiarach do opowieści o katach. A to wszystko wyciągnięte jest z kart książkowych. Ze sporą maestrią, ale i pomysłem.
Wydając zbiór wcześniej opublikowanych tekstów autor niestety nie pokusił się o próbę zatuszowania tego. Pojawiają się w nich informacje o tym, że tekst ów ukazuje się później, niżby autor planował, albowiem zdarzyło się coś, co powoduje, że felieton ten, który czytelnik czyta, objawi się w formie przeznaczonej do lektury dla mas szerszych za tydzień. Albo za dwa. Razić to nie musi, ale sygnalizować może czytelnikowi, że może być delikatnie kiwany. Czekając bowiem na coś nowego, otrzymuje strawę drugiej świeżości, a do tego niefabularną.
Nie twierdzę, że to, co serwuje nowa książka Dehnela jest złe, słabe, czy nie. Bynajmniej! Zbiór ten jest nietuzinkową przestrzenią wyrażenia miłości do książek. Jako szanujący się bibliofil, laureat paszportu Polityki nie wyciąłby na drewnianej, oprawionej w skórę okładce serduszka przebitego piórem. Robi to jednak w formie pisanej. Błyskotliwej, z ogromną ilością treści intertekstualnych i radosnych puszczeń oka do czytelnika. Wszak nie samym tekstem żyje czytelnik.

piątek, 29 marca 2013

Arno Geiger – Stary król na wygnaniu



Pisanie o starości jest czymś niezwykle trudnym. Wyzwaniem jest nie poddanie się sentymentom i stworzenie rozsądnego, niemal sokratejskiego opisu odchodzenia. Taką opowieść, niejako auto-biograficzną, serwuje czytelnikom Arno Geiger.
Na pytanie, czy jest to książka fabularna, można udzielić jednoznacznej odpowiedzi – nie. Mimo tego, że istnieje w przestrzeni między jedną a drugą częścią okładki tej książki coś, co pozwala, a wręcz nakazuje, zwrócić uwagę na inny sposób lektury. Książka ta ma bowiem cechy średniowiecznego exemplum – przykładu z życia, wskazującego postawy, czyli parenetycznego. Jest to tylko domniemanie, gdyż autor nie deklaruje swojej postawy jako wzorcowej.
Postawy w odniesieniu do swojego ojca, dotkniętego choroba Alzheimera, który pamięta coraz mniej, mimo że jego logika i sprawność intelektualna nie ulegają znaczącemu pogorszeniu. Narrator/autor opisuje wspólne wysiłki rodziny mające na celu uchronienie seniora rodu przez konsekwencjami choroby – czy to prewencyjne, czyli zabezpieczanie go przed niepotrzebnymi konfliktami z innymi osobami, czy to ochronne, polegające na archiwizowaniu wszystkiego, co wiązało się z przeszłością ojca autora, a co pozostawało tylko w obszarze jego głowy. Książka jest opisem starań, które Tonu Judt określał jako pensjonat pamięci – tworzeniem sfery, w której zbierają się wszystkie, najważniejsze z subiektywnego punktu widzenia, informacje. Zbiór ten staje się skarbnicą opowieści o historii – zarówno o tej małej, jak i wielkiej. Opowieści te mają szczególny posmak – pojawia się tu historia o dobrym Niemcu w kontekście drugiej wojny. Z drugiej strony – wspomnienia ojca bohatera pokazują, jak bardzo relatywne jest to, co rozumie się przez prawdę historyczną. Z jednej strony jest kwestia narracji, czyli subiektywizmu przedstawienia; z drugiej – wskazanie na kwestię zapominania – wszak jeden element układanki może diametralnie zmienić znaczenie opowieści.
Książka ta jest też literackim epitafium na cześć ojca. Tekst skupia się wyłącznie na nim, a przeplatany jest krótkimi fragmentami rozmów ojca z synem. Forma eseju podjęta przez Geigera jest tu niezwykle trafna – pozwala na subiektywizm, ale i odkrywa autora przed czytelnikiem. A to, w przypadku takiej prozy, jest zaletą ogromną.
Stary król na wygnaniu nie jest książką lekką, łatwą, ani przyjemną. Mimo tego, napisania z niezwykłą dozą ciepła, potrafi zainteresować, ale i zmusić do rozważań nad kwestią konstruowania tożsamości i skarbców, w których przechowywane są artefakty tworzące ją. Pół biedy, gdy jest to zwykłe archiwum. Gorzej jest, gdy takim obszarem jest ludzka, najczęściej też już niemłoda, pamięć. W sytuacji geriatryfikacji Europy jest to kwestia coraz bardziej paląca.

niedziela, 24 marca 2013

Czesław Miłosz – Góry Parnasu




Książka pogrobowa, do tej pory znana jedynie w kręgach literaturoznawców; jej istnienie, nie do końca jasne, jest obarczone ciężarem przeszłości i teraźniejszości autora. Forma, której autor nie uznaje za wystarczająco dostojną i szlachetną, wstydliwa dla wielkiego poety, okazała się być niewystarczająca. Mimo tego trzecia książka fabularna polskiego Noblisty – Czesława Miłosza
– w końcu ukazała się na polskim rynku wydawniczym.
Parafrazując Miłoszowskie credo poetyckie stwierdzić można, że to, co zawarte jest
w Górach Parnasu „prozą do końca nie jest”. Fabuła w książce jest szczątkowa – służy ona jedynie do wytworzenia sztucznej sytuacji nadawczej, która pozwalałaby na przedstawienie poglądów samego autora. Jest to proza czy traktat filozoficzny?
W świecie, w którym funkcjonuje przesyt życiem, a zarazem niemal zupełnie eugeniczna rzeczywistość, w której większe zagrożenie stanowi śmierć z własnej ręki, niż zgon spowodowany chorobą lub w wyniku działania osób trzecich, największym mordercą jest nuda i brak poczucia sensowności. Państwo wprawdzie wprowadza narzędzia regulujące ten negatywny proces, jednak poczucie bezsensu pogłębionego przez sztucznie narzucone regulacje populacji powoduje jeszcze większy spadek morale mieszkańców.
Tytuł nawiązuje w sposób oczywisty do sztucznie wytworzonej przestrzeni klasztoru, miejsca dumania, w którym artysta może faktycznie oddać się twórczości. Zbytni tłok świata,
w którym mieszkają osoby deklarujące te same wartości powoduje przesyt i miałkość. W masie średniaków trudniej jest wychwycić jednostki genialne, wszak krzywa Gausa nie jest narzędziem niesłusznym. Co gorsza – powszechność dostępu do obszaru do tej pory zarezerwowanego dla wybrańców muz skutkowała zalewem populacji, która skutecznie obniża poziom większości.
Sztuczne podtrzymywanie wysokiej populacji twórców owocuje ich eliminacją – tajne organy państwa skutecznie wykonują swoją pracę, powodując, dosyć nieświadomie, jeszcze dotkliwsze obniżanie poziomu mieszkańców gór.
Tekst jest zbyt rozczłonkowany by nazwać go spójną prozą. Jest to zbiór tekstów opisujących świat, zbiór głosów dotyczących sytuacji w książce; nie jest to jednak coś, co według kategorii literackich nazwać by można było powieścią. Miłosz łamie ciąg narracji – każdy z rozdziałów jest formą prezentacji jego poglądów. Odbiega od opowieści na rzecz zbioru traktatów narracyjnych. Zaistnienie tej książki w świecie przyszłości – świecie science-fiction – jest próbą wyjścia autora z impasu językowego. Używa on narzędzi wytworzonych przez Witkacego – prozy absurdu, nowego języka, wychodzenia poza ramy języka poważnego. Powołując się na formę literatury oderwanej od rzeczywistości Miłosz pozwala sobie na niepoważność, która w poważnym świecie może stać się śmieszna, ale w świecie traktowanym z przymrużeniem oka wyłamanie się z kształtu narzuconego nie jest niczym nagannym. Noblista sięgając po taką właśnie formułę zyskał nowe pole ekspresji. Widząc świat, w którym powszechność działalności artystycznej była przytłaczająca, a poziom tejże był odwrotnie proporcjonalny do ilości parających się służbą muzom, Czesław z Miłoszów przeżywał szok. Wychowany na romantycznych ideałach poety, doświadczony przez szczytne ideały państwa demokracji ludowej w Berkley, w którym to przebywał w czasie pisania Gór Parnasu, w nowej sytuacji doświadczał szoku poznawczego: młodzi ludzie, zachwyceni ideałami socjalistycznymi, hołdowali regułom demokratyczno-ludowym, ale i twórczym – każdy wszak mógł być twórcą.
W takim świecie nazwanie rzeczy po imieniu nie pozwalałoby na utrzymanie siły przekazu. Miłoszowe gromienie ex cathedra, powszechne wśród kadry profesorskiej amerykańskich uniwersytetów w czasie rewolucji obyczajowej, zatonęłoby w morzy podobnej, niestety – powierzchownej – krytyki. Jednak sięgnięcie po nowy język, język niepoważny, wchodzący niejako w relację z mową jurodiwych, pozwalał na opisanie nowych przeżyć w sposób operujący w obszarze śmieszności, a zarazem nienarażonym na wyśmianie poprzez sformułowanie myśli w konwencji niepoważnej. Ta przestrzeń umownego Hyde Parku pozwala autorowi na wypowiedzenie treści nowych – krytykę zaślepienia ludzkiego, głupoty propagowanej przy powszechnym przyzwoleniu, czy też doraźności promowanych wzorców kulturowych i filozoficznych.
Miłosz przedstawia w tej książce swoje credo literackie i filozoficzne. Góry Parnasu stać się mogą miejscem przedstawienia jego stosunku do literatury, podług którego parać się rozmową z muzami mogą jedynie wybrani przez nie. Ciągłe zagadywanie tych boskich stworzeń powoduje ich zagadanie, odwrócenie uwagi od rzeczy naprawdę ważnych – od prawdziwej twórczości. Sztuka staje się tu pewnym rodzajem tabletki Mutri Binga, która odbiera strach przed odrzuceniem i obdarza odwagą i pewnością siebie. Skojarzenie z Witkiewiczem-synem jest tu niemal oczywiste. Pomijając kwestie biograficzne (Miłoszowa proweniencja katastroficzna, wspólna z autorem Pożegnania jesieni), trzecia proza Noblisty jest zabawą z literaturą na miarę Nienasycenia. Podobnie jak wrześniowy samobójca tworzy tekst, który do zaistnienia potrzebuje formy prozatorskiej. Jego obecność pozwala na eksperymentowanie z formą (które po Pałubie zadomowiło się w polskiej literaturze), wskazywanie pęknięć w niej oraz na wychodzenie poza granice wyznaczane przez potencjalną opowieść. Bo ta właśnie potencjalność jest w tekście niezwykle istotna.
Wspomniane już Nienasycenie może być uznane za filozoficzne wyznanie Witkacego. Podobnie sytuacja przedstawia się tutaj. Miłosz, mimo iż wcześniej przedstawił pokusy, jakimi nęci idea socjalistyczna w Zniewolonym umyśle, w prozie pokazuje się stanowiskiem ofensywnym. Przedstawia on świat spaczony przez powszechność dostępu do pewnych dóbr, ale i antypacyfistyczne podejście, swoistą brutalną eugenikę, która pozwala dopatrywać się w konfliktach zbrojnych naturalnego katharsis społeczeństwa. Jednak ta brutalność poglądów pisarza ma sens jedynie w kontekście, rzec by można – w sosie, który wytworzyły środowiska pacyfistyczne w latach 60. i 70. w Stanach Zjednoczonych, a które autor mógł obserwować w swoim otoczeniu.
W tekście wprowadza ciekawą koncepcję biowładzy, którą rozwijał przez wiele lat Michael Foucault. Władza sprawowana nad społeczeństwem zamieszkującym świat gór Parnasu w pewnym momencie zaczęła stosować przymusową czystkę w społeczeństwie, której klucz pozostawał nieznany, jednak hipoteza wiążąca te zniknięcia z miałkością podmiotów dotkniętych tym procesem nie daje spokoju czytelnikowi ani narratorowi. Niepewność podsycana przez ostatniego pozostawia ten element niewyjaśnionym.
Ciekawostką związaną z tą książką jest jej objętość. Tekst napisany dłonią Noblisty ma około 70 stron. Przedmowa i posłowia – niemal tyle samo. Tworzą one częściowo kontekst dla książki, a zarazem nakierowują na pewną interpretację tekstu. Interpretację różniącą się, moim zdaniem, od tej, którą przedstawiłem w tych akapitach. Czy to dobrze, czy to źle – nie wiem. Niechaj niejaki Stanley Fish rozstrzygnie.
Góry Parnasu nie są prozą. Proza jest tylko punktem zaczepienia tej książki w przestrzeni literatury. Jest to w rzeczywistości niezwykle subtelny i krytyczny traktat filozoficzny, w którym Czesław Miłosz przedstawia swoją własną filozofię. Co prawda odbitą w czerwonym lustrze upstrzonym kwiatami, to jednak wciąż niezwykle ciekawą i, co nie mniej frapujące, niezwykle romantyczną. 

wtorek, 19 marca 2013

Simon de Beauvoir – Starość

 


Coraz częściej poruszany w ostatnich latach temat ujemnego przyrostu naturalnego i starzenia się społeczeństwa wywołuje znaczne zainteresowanie coraz liczniejszą grupą społeczną . Mowa tu oczywiście o osobach w podeszłym wieku, które do tej pory wypchnięte poza nawias, stają się tak liczne że ich pomijanie w dyskursie nie może być dalej bezkarne (pomijanie w czym?).
Antropologiczny zachwyt nad innymi kulturami, jak i skłonność do innowacji, stały się na przestrzeni lat znakiem rozpoznawczym francuskiej eseistyki. Widoczne było to chociażby w tekstach publikowanych przez ojca współczesnego kulturoznawstwa – Clauda Levi-Straussa, do którego dziedzictwa odwołuje się autorka tekstu Starość – Simone de Beauvoir.
Filozofka, w momencie pisania książki ponad sześćdziesięcioletnia, mówi o rzeczywistości jej bliskiej. Nie odwołuje się do treści abstrakcyjnych, ale zadaje pytanie o to, co dalej będzie działo się z nią jako z jednostką personalną (człowiekiem), jednak przede wszystkim dopytuje się o to, jak jej otoczenie poradzi sobie z tymi zamianami.
W kolejnych esejach, Starość jest bowiem książką eseistyczną, de Beauvoir pokazuje kolejne aspekty podeszłego wieku. Zdaje się ona zadawać pytanie o to, jak sama może widzieć swoją starość. W kolejnych rozdziałach autorka przedstawia najważniejsze dla starości kwestie – relacji rodzinnych, relacji z samym sobą, seksualności. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że jest to książka o jednym – wszechogarniającym poczuciu zamykania się świata. I mimo iż przedstawiane przez Beauvoir historie z życia dzikich mogą napawać optymizmem, to są one zaklinaniem rzeczywistości, wyrażaniem nadziei, że jutro będzie lepiej, bo żyjemy w najlepszym z możliwych światów. Ta funkcja terapeutyczna dominuje książkę – mimo przepełnienia tekstu ciągłymi nawiązaniami do ojca antropologii, autorka używa badań kulturoznawczych przedmiotowo – chce dostrzec siebie i swoją rodzimą kulturę w zwierciadle innych tradycji.
Książka jest napisana pięknym językiem i świetnie przetłumaczona – czyta się ją z niezaprzeczalną przyjemnością. Mimo iż można mieć poczucie, iż autorka uprawia sztukę dla sztuki, to jednak obcowanie z tak dobrym tekstem jest niezwykłym przeżyciem. Nawet mimo prób dydaktyzowania, jakich można znaleźć całkiem sporo.
Pisana w szczególnym momencie książka wydaje się być dedykowana do osób starszych, a przynajmniej w wieku bliskim autorce w momencie pisania. Bowiem właśnie to „postawienie kropki nad i” w pewnym momencie historycznym sprawia, że nie jest to tekst aktualny. Zachwycać może obszarem poruszanej tematyki, jednak anachroniczność przedstawianych faktów, nieopartych jeszcze o neuropsychologię znacząco spłyca problemy, do których zabiera się de Beauvoir. Nie służy to książce, jednak jest to ciekawy dokument epoki, scheda po myśleniu już zamierzchłym, a które kształtowało się jednocześnie z myślą Lacana, Foucaulta i Barthesa.
Starość podejmuje temat bieżący, jednak jest momentami anachroniczna. Jednocześnie ten brak aktualności tłumaczeń autorki jest niwelowany przez jej humanistyczne podejście do świata – pełne omówień, ale i wysiłków, mających dać zrozumienie. I właśnie dla tych, jakże eseistycznych, wysiłków warto do tej książki zajrzeć. Świata ona nie naprawia – skądże; zwraca jednak uwagę na zjawiska, których jesteśmy świadkami, a które przewidywano cztery dekady wcześniej.


poniedziałek, 11 marca 2013

Amos Oz – Wśród swoich



Zbiór opowiadań izraelskiego prozaika jest zaskoczeniem. Czytelnicy, przyzwyczajeni do długich, niezwykle potoczystych form literackich autora, mogą czuć się zaskoczeni wyborem takiej formy pisania. Opowiadania te tworzą ciekawą sieć wątków, w których przewija się obraz kibucu jako miejsca odosobnienia, w którym nie wszyscy szukają wspólnoty, bo niektórzy chcą znaleźć tu coś, co zaspokoi ich potrzebę funkcjonowania w społeczności quasi-religijnej. Czy te historie mają mówić tylko o trudności znalezienia wspólnego języka? 
Opowieści serwowane przez Oza osadzone są w rzeczywistości końca lat 50. Pojawiają się w nich relacje międzyludzkie, ich subiektywizm i nieprzystawalność do wartości uniwersalnych. Autor nie usiłuje  pokazać, że jakieś relacje, czy sposoby radzenia i nieradzenia sobie z rzeczywistością są ponadnarodowe. Pokazuje różne odcienie przeżywania życia; pokazuje też, że treści uznane za uniwersalne, okazują się być mniej oczywiste.
Pisząc o przyjaźni nauczyciela esperanto ze swoją sąsiadką, wskazuje niemożność stworzenia relacji między osobami odległymi od siebie duchowo. Zarazem zaznacza rozbieżność miejsc, jakie w świecie zajmują bohaterowie, ale i momentów życia, w jakich się znajdują. Ta trudność okazuje się nie być tylko międzyludzka, ale zarazem międzypokoleniowa. Gdy znawca języka stworzonego przez Zamenchoffa pyta swoich uczniów o powód podjęcia nauki, ci deklarują pobudki daleko mniej idealistyczne niż mniemał twórca. Nikt nie chciał za pomocą esperanto tworzyć nowej wspólnoty, zrzucać z ramion ciężaru wieży Babel, a jedynie posłużyć się nim jako narzędziem do osiągnięcia bliżej nieokreślonych celów. Scena ta jest niezwykle ważna dla całej książki – pokazuje zbliżanie się momentu pojawienia się wyraźnego rozróżnienia między pobudkami pierwotnymi, a aktualną realizacją ideału. Bohaterowie często poruszają się w swoim wyidealizowanym świecie wartości – nie chcą dostrzegać rzeczywistości. Wyobrażenie ojca, niemal totemizowane, zmusza jednego z bohaterów do trudnej, pełnej traum podróży, której zakończenie nie jest takie, jakby się  spodziewał.
Dwa główne wątki zbioru krótkich próz Amosa Oza to nieprzystawalność wyobrażeń i rzeczywistości oraz rewizja wartości kibucu. Autor, znając społeczność zamieszkującą te spółdzielnie, wysnuwa wstrząsające wnioski i wkłada je w usta bohaterów. Jeden z nich stwierdza, że wielu kibucników tak szczerze oddaje się idei wspólnoty iż nie da się niemal dostrzec różnicy między nimi, a ortodoksyjnymi Żydami. Ten zarzut kierowany przeciwko socjalistycznym ideałom kibucu pokazuje zafałszowanie ważnej potrzeby człowieka. O ile w Rosji Radzieckiej istniał kult jednostki, dający jakąś namiastkę scentrowanej władzy i dopełnienia pragnień, o tyle we wspólnotach izraelskich wszystko było wspólne, bez centrum. To rozbicie powodowało zaburzenie niemal wszystkich wartości, za wyłączeniem pracy dla dobra wspólnoty. Dlatego pewnie wielu  kibucników oddawało się niemal zupełnie pracy i służbie grupie – nie umiało znaleźć siebie w miejscu, w którym nie ma niczego, co można by było nazwać bogiem.
Ten rewizjonizm pojawia się jako świadome działanie – autor realizuje swój zamysł w sposób bardzo konsekwentny. Pokazuje w swoich opowiadaniach kłopotliwe aspekty życia w tej szczególnej wspólnocie – kwestię przydatności, zależności od pracy, regulacji tworzenia i rozrywania związków, kwestii eugenicznych, ale i tworzenia relacji międzyludzkich. Również kwestie obszaru wpływu wspólnoty na życie jednostki wydają się ty być niezwykle ważne – decyzja o tym, czy posłać kogoś na studia, podejmowana przez wspólnotę, nie zawsze musi być zgodna z interesem i wolą samego zainteresowanego. Trudno przy tej okazji nie zadać pytania, czy aby przypadkiem w tego typu sytuacjach wspólnota nie okazuje swojej słabości? Oz wykazuje to dosadnie, jednak nie dosłownie – pokazuje przykład, a interpretację pozostawia czytelnikowi.
Stworzenie przez izraelskiego prozaika kolejnej historii kibucowej ma cechy rozliczenia się z dotychczasowymi dokonaniami i światem w nich przedstawionym. Akcja, tocząc się w bliżej nieokreślonym miejscu, ma cechy uniwersalne, jednak ten zabieg autor stosuje w większości swoich książek. Ta krótka książka wydaje się być akcentem zamykającym cykl opowieści o kibucach. Z jednej strony rewiduje, z drugiej pokazuje słabość utopii, jaką usiłowano stworzyć w świecie po Holocauście, ale i po znalezieniu nowego, własnego świata.
Autor tworzy zbiór przykładów konkretnych postaw i sytuacji, które poddają pod wątpliwość zasady funkcjonowania idealnie demokratycznego ustroju, nastawionego niemal wyłącznie na wspólnotę i pracę. Czyniąc to rewiduje niemal wszystko, co do tej pory pisał. Mimo iż w jego powieściach wcześniej pojawiało się pytanie o przystawalność wszystkich do jednego i słusznego wzorca, to był to jedynie dodatek do fabuły. Tu, w opowiadaniach, które tworzą jedną opowieść, jest to sugestywnie przysłonięte; sugestywność ta uniemożliwia jest to przeoczenia.
Nowy zbiór opowiadań Amosa Oza nie pozostawia wątpliwości – wielokrotne typowanie go na laureata nagrody Nobla nie jest przesadą. W ośmiu prostych opowieściach zadaje trudne pytania o istotę utopii kibuców, ale i o szukanie swojego miejsca w świecie, w którym wszystko jest wspólne, a wspólnota jest wszystkim. A wszystko, co jest wszystkim, zaskakująco szybko może stać się… niczym.

poniedziałek, 4 marca 2013

Alice Munro – Taniec szczęśliwych cieni



Autorka Tańca szczęśliwych cieni to mistrzyni krótkich form literackich. Co to oznaczać może? Mistrzostwo, ale i słabość – bardzo łatwo bowiem można spłycić tę krótką formę literacką.). Opowiadania, nowele, szkice – te gatunku literackie uważane są za proste do napisania głównie ze względu na ich kształt, konstrukcję i długość. Frazes ten okazać się może morderczy dla zbioru opowiadań; często krótkie formy przestają być autentycznie wyrwane z rzeczywistości, a zaczynają być niesfornie poruszającymi się opowieściami, w których składność nie jest cechą dominującą. Jednak gdy czytelnik ma wrażenie dziwnej pełni, to należy pamiętać, że coś w takiej prozie – krótkiej czy długiej – dzieje. A u Munro dzieje się naprawdę dużo.
Pisząc o autorach naprawdę wybitnych, trudno nie tworzyć peanu na cześć ich twórczości. W przypadku opowiadań Alice Munro trudno nie popaść w ton zachwytu. Jej historie, często dosyć rozbudowane, formalnie są klasycznymi opowiadaniami (nie bez powodu porownywana jest do Czechowa). Mają swój początek, ciekawe rozwinięcie i błyskotliwe zakończenie. Autorka tworzy mikroskopijne narracje, które przy minimalnej ilości środków użytych na obszarze kilkunastu stron stają się interesującymi całościami, które wychodzą daleko poza ramy jednego wątku narracji. Zdolność ta, niezwykle rzadka u autorów opowiadań, staje się cechą charakterystyczną opowieści zawartych w Tańcu szczęśliwych cieni. Teksty te, mimo iż dotyczą jedynie wybranego wydarzenia, za pomocą dobrze dobranych metod – retrospekcji, wspomnień werbalnych czy żartów sytuacyjnych – pozwalają czytelnikowi na zrozumienie szerszego kontekstu, który niejednokrotnie zmienia wszystko. Spotkanie po latach czy podkoloryzowany profil psychologiczno-zawodowy poprzedniego lokatora sprawiają, że zachowania bohaterów nabierają nowego znaczenia. Pozorna nieśmiałość staje się powracającą czkawką zaprzepaszczonej szansy, a pozorna troska ingerencją w życie.
Mimo tych oczywistych rozwiązań autorka w swoich tekstach zadaje pytanie o obszar funkcjonowania pozoru w świadomości ludzkiej. Posługuje się przy tym często narracją z poziomu dziecka – widzenie świata, pozbawione efektów socjalizacji wtórnej, często różni się od prostego obserwowania tego-co-się-dzieje. Takie zderzenia pokazują ogromną rolę konwencji w relacjach międzyludzkich, ale i na gruby płaszcz, jaki na nasze komunikaty nakładają niedomówienia i podteksty. Mimo tego – nie wchodzi ona w rolę moralizatorki; jej obserwacje są naturalne. Ubranie ich w szatę literacką daje wrażenie naturalności.
Kolejną rzeczą, która przebija przez teksty Munro jest ich lekkość i werbalność. Czytając je można odnieść wrażenie, że narracja pierwszoosbowa jest tu tylko zabiegiem mającym służyć opowiedzeniu czegoś czytelnikowi. Nie z katedry książki – bynajmniej; tu opowieść jest płynna, intymna, błaha i niebanalna zarazem. Łatwość, z jaką autorka pisze (mówi?) jest niesamowita. Książka nie męczy; co więcej – wciąga. Pozostawiając niedosyt wynikający z krótkości formy opowiadania, uzupełnia historię niedopowiedzianą przemilczeniami i półsłówkami.
Taniec szczęśliwych cieni Alice Munro jest zbiorem nieprzeciętnym. Jej opowieści trafiają w sedno, język i kształtowanie myśli zachwyca. Jest to lektura z pewnością godna uwagi nie tylko z powodu utytułowania jej autorki

niedziela, 3 marca 2013

Mo Yan – Zmiany



Dyskusja, jaka rozpoczęła się w związku z przyznaniem literackiej nagrody Nobla człowiekowi reżimu w Chinach osiągnęła zaskakujące rozmiary. Wypowiadały się autorytety, pisma literackie i opiniotwórcze. Każdy chciał zabrać głos w sprawie dosyć wagi. Zwłaszcza, że jeden noblista krytykuje innego noblistę za niemożność dostosowania się. Taki ruch wykonał bowiem Mo Yan – ubiegłoroczny laureat, permanentny ironista i prześmiewca rzeczywistości.
Zmiany są reklamowane jako jedyna autobiograficzna powieść Mo Yana. Owszem – jest to książka opisująca losy autora-bohatera, jednak nie jest ona wbrew pozorom głosem w dyskusji. Książka ta opowiada historię młodego chłopaka, który pragnąc wiedzy, okazywał się być niesfornym uczniakiem. Uczniakiem, który został wydalony ze szkoły, a przywiązanie – czy to do miejsca, czy to atmosfery szkoły – utrudniało mu przyjęcie porażki. Po różnych perypetiach życiowych trafił do wojska, gdzie dzięki swojej błyskotliwości zaczął być doceniany jako nauczyciel. To wojsko bowiem uświadomiło młodemu bohaterowi, że jego szkoła podstawowa była jedną z najlepszych w regionie. To, pozornie, szczątkowe wykształcenie dało mu szansę awansu społecznego i podjęcia studiów.
Zarys fabuły nie jest tu niezbędny. W tej książce chodzić może o coś innego. Czytając opowieść Mo Yana, na myśl mi przychodziła historia Czesława Miłosza opisana w Zniewolonym umyśle i Rodzinnej Europie. Te dwie książki eseistyczne rzucają nowe światło na interpretację książki wieszcza Chin Ludowych. Polski noblista otwarcie stwierdza, że gdyby nie socjalizm, nie byłby tym, kim jest. Jego twórczość by się nie przebiła, nie byłby drukowany; zaginąłby jako kolejny autor, który pisał do szuflady, albo swoich znajomych. Z kolei rzeczywistość ludowa dała mu nową szansę na życie. Życie literackie, ale i polityczne. Gdyby podobnie spojrzeć na Zmiany, dostrzec można wiele analogii między dwoma autorami. Chińczyk przyznaje między wierszami, że mimo iż elitą intelektualną pozostawał element reakcyjny, to jednak otwarcie szkół i jego awans społeczny dały mu szansę. Szansę dał mu nowy ustrój.
W książce pojawia się też ciekawy dystans do wyższego wykształcenia i akademii, jako miejsca, gdzie trafić można było przypadkowo, jednak bez posiadania wiedzy trudno było się tam utrzymać. Bohater-autor trafia na wyższą uczelnię po pięciu klasach podstawówki, bez podjęcia nauki w liceum, co pokazywać może z jednej strony jego geniusz, z drugiej – wyższość inteligencji nad dokumentacją wykształcenia. Widoczny jest w tej książce łagodny antyakademizm, podobny do tego, jaki pojawia się w Krainie wódki Mo Yana; tu – jest wskazanie niskiego poziomu edukacji i przyznawania tytułów naukowych osobom, które na to nie zasługują; w Krainie – pozorność i względność edukacji wyższej. Te treści nabierają nowego znaczenia w kontekście historii samego bohatera. Bo czy to jest historia autora? Trudno to stwierdzić jednoznacznie.
Opowieść, mimo iż pozornie pochodząca od jednego narratora, nagle rozbija się na kilka podmiotów mówiących. Mamy więc głównego, odautorskiego narratora; pojawiają się poza nim jego przyjaciele, którzy opowiadają historie związane z wydarzeniami wspólnymi dla nich; często rozszerzające świat przedstawiony o nową historię – jakże wspólną dla nich obu. W tych historiach przewija się prowincja i zderzenie jej z przepychem nowoczesnego, chińskiego miasta. Pojawiają się w nich też nierówności społeczne i kombinatorstwo – napiętnowane przez ustrój i niemile widziane w świecie najprawdziwszej równości.
Mo Yan stworzył opowieść pozornie prostą, jednak niosącą w sobie obraz zmian w Chinach. W tych samych słowach dodał też swoje dopowiedzenie do toczącej się debaty. A tam, mimo iż o wiele młodsza niż jego książka, może wiele zyskać na lekturze dosyć starej opowieści o losach kogoś, kto jako żywo przypomina Miłosza.