czwartek, 28 lutego 2013

Joanna Bator – Ciemno, prawie noc



Gdy rozum śpi – budzą się demony. Ten tytuł rysunku Goi znakomicie oddaje nastrój nowej książki Joanny Bator. Czy jednak jest ona czymś więcej, niż tylko opowieścią o nocnych strachach i legendach miejskich, serwowaną z kunsztem pisarskim?
Bohaterką nowej książki jest Alicja Tabor – dziennikarka pewnego pisma, które ma na pieńku ze środowiskami prawicowymi. Jest ona życiowym rozbitkiem, który nigdy nie zapuszcza korzeni; celebruje klepki parkietu nowego mieszkania i wciąż czuje, jakby było każdego dnia nowe. Otrzymuje ona pewnego dnia zadanie zebrania materiałów do artykułu dotyczącego zaginięć dzieci w jej rodzinnym mieście – Wałbrzychu. Powrót do kraju lat dziecinnych wiąże się z odradzaniem wspomnień, przed którymi uciekła przenosząc się pewnego dnia, jakby nigdy nic, do Warszawy – miasta, w którym pracuje i usiłuje żyć. Powrót okazuje się zaskakujący – nie czuje ona upływu czasu; miasto jakby zapadło w sen na czas nieobecności wałbrzyszanki z pochodzenia, a obudziło się kilka godzin przed jej przybyciem. Podróż do miasta, nad którym góruje zamek w Książu, budzi jej wspomnienia. Ciężar dzieciństwa, relacji z innymi i zawiedzionych nadziei. Do tego na horyzoncie pojawia się samozwańczy prorok, z którego mowy nie wynika nic. Sytuacja powrotu tworzy daleko więcej rozbijających wypadków, niżby bohaterka spodziewać się mogła.
Skupienie się wyłącznie na fabule tej książki byłoby niewybaczalnym błędem – w tej płaszczyźnie książka nie jest niczym innym, jak kryminałem, który można by nazwać dziennikarskim. Mamy bowiem trochę bardziej niż sprawną fizycznie pismaczkę, która poszukuje prawdy, a przy tym jest osobą po przejściach – i emocjonalnych i życiowych. Również puszczenie oka do czytelników przez zestawienie imienia  bohaterki prozy Dodgsona i anagramu nazwiska autorki (Tabor – Bator) może budzić pewną konsternację – gdzie zapuścić chce się autorka? Czy może badać głębokość świadomości literackiej czytelnika? Wielokrotnie pojawiają się w książce nawiązania do opowieści o Alicji w krainie czarów, jednak niemal zawsze bohaterka okrasza je komentarzem dotyczącym jej znieczulenia się na wszelakie nawiązania do opowieści o swojej literackiej imienniczce. Mimo tego królicza nora, kluczowa w dziewiętnastowiecznej prozie, okazuje się być daleko bardziej ważna, niż czytelnik spodziewać by się mógł. I nie ma to niemal nic wspólnego z wszechobecnym w książce mrokiem i znakomicie uformowaną atmosferą grozy zimowej szarówki.
Innym sposobem spojrzenia na książkę jest próba dostrzeżenia w niej nawiązań literackich i kulturowych. Przy takim podejściu Ciemno, prawie noc staje się intertekstualnym zbiorem klisz – nie ma tu jednej strony, która nie byłaby ukłonem w stronę jakieś tradycji artystycznej. Już samo nadanie imienia bohaterki wskazuje pewien obszar kojarzenia faktów. Najmocniej przebija się przez książkę coś, co Maria Janion nazywa paradygmatem romantycznym, czyli zbiorem funkcjonujących w kulturze motywów zakorzenionych w epoce Mickiewicza. A tych jest tu wiele. Kluczowym jest tu formuła jurodivych, czyli bożych szaleńców, którzy mają kontakt ze światem duchów. Taką była Karusia z ballady Romantyczność, taką była prawdopodobnie matka Alicji, ale i jej siostra – Ewa. Widziały one rzeczy, które nie śniły się filozofom. Ani małej Alicji. Tym bardziej dużej. Podobnie ma się sprawa z obecnością wielkiego zamczyska w Książu, które pojawia się nad Wałbrzychem. Jego opisy odwołują się do powieści gotyckich, święcących swoje triumfy w XIX wieku. Tajemnica z zamczyskiem związana, księżniczka i oprawcy – znajduje to swoją realizację w świecie książki. Odpowiednio zaadaptowane, jednak bez wybawiciela – ten nie przybywa na czas, jednak takim wybawicielem pamięci jest Alicja; przybywa ona i zawodowo, i prywatnie. Odnajdując dawno zapomniane historie rodzinne, ratuje je przed śmiercią. Odnajdując je Alicja znajduje odpowiedzi na pytania, których treść nie dawała jej spokoju przez lata.
W obszarze romantycznym książki ważne okazuje się gombrowiczowskie mówienie o świecie. Jeden z antybohaterów w książce – Jerzy Łabędź – mówi niemal Gombrowiczem; zaśpiew z Ferdydurke i mądre słuchanie mądrych słuchaczy ze Ślubu tegoż odbijają się szerokim echem w słowach samozwańczego proroka, i następcy Jana Kołka – pierwszego, pozornie, czy nie, natchnionego przez boskie moce jurodivego. Język tych bohaterów jest jednym wielkim bełkotem, który trafia w uszy ludzi starszej daty, dla których język ten wydaje się kojarzyć z bezpieczeństwem. Z drugiej strony responsy tłumu, jakie pojawiają się w książce, jako żywo przypominają drugą część Mickiewiczowskich Dziadów, w której tłum odpowiada na inwokacje Guślarza. Bowiem obaj przewodnicy wydają się być szemrani, a ich niejasna proweniencja nie budzi zaufania po dłuższej zadumie.
Autorka przetwarza również kalki znane z pop-kultury. Najważniejszymi z nich są nawiązania do Miasteczka Twin Peaks i japońskiego Kręgu. Pierwsze skojarzenie jest oczywiste, gdyż w książce pojawia się czające się gdzieś zło, które się zbliża; jego nazwanie jest dosyć ciekawe, bowiem uosobieniem zła są kotojady – faktyczna inkarnacja zła, która pojawia się w podobny sposób w opowieści amerykańskiego reżysera. Wcieleniom złego przeciwstawiają się różnego rodzaju babcie, dokarmiające koty, a których obecność nie jest do końca jasna. Konstrukt ten odwołuje się niemal jednoznacznie do koncepcji Davida Lyncha. Serwowana jest z niemniejszym animuszem. Krągi z kolei jest wywoływany przez pojawienie się nieznajomego w mrocznym sadzie. Nieznajomego w ciemnym odzieniu.
Wspomniane legendy miejskie przenikają się z legendami poszukiwaczy skarbów. Ojciec Alicji poszukiwał przez całe życie pereł księżnej Daisy, ostatniej dziedziczki na zamku Książ, a które, jak głosiła legenda, ukryte były w podziemnych korytarzach. Takie legendy rozpalają ludzkie umysły; podobnie jak miejsca opuszczone, do których należy pewien, niezwykle ważny dla historii dom. Opowieści miejskie w książce mają swoją realizację w postaciach kociar, które, niemalże identyczne, są w każdym mieście. Podobno dokarmiają koty, a co robią w rzeczywistości… kto wie?
Bator znakomicie wychwytuje języki ludzkie – wprowadza osobne idiolekty, zadaje pytanie o dziedziczenie nie tylko mowy, ale osobowości. Jej postacie są charakterystyczne i autonomiczne, jednak uwikłane w sieć powiązań znaczeniowych. Każde z bohaterów jest mocno osadzone w swojej historii; z kolei każda z ich opowieści jest związana z postacią Alicji. Bez niej nie doszłoby do zaistnienia tej historii.
Ciemno, prawie noc jest powieścią złożoną, pełną nawiązań, puszczeń oka i wkrętów. Znakomicie napisana budzi zdumienie, wywołuje zachwyt. Z kolei mnogość jej kontekstów sprawia, że jest ona czymś więcej, niż tylko kolejnym kryminałem osadzonym w realiach ziem odzyskanych.

niedziela, 17 lutego 2013

Błażej Przygodzki – Z chirurgiczną precyzją



Afera łowców skór już dawno przebrzmiała, jednak tematyka lekarzy-oprawców staje się znowu popularna za sprawą wokandy. Odpowiedzią na to zapotrzebowanie wydaje się być książka Błażeja Przygodzki o przygodach kardiologa o złotym sercu, ale też nie do końca pewnych zamiarach, na które złe światło rzuca dziwna buteleczka w szafce.
Kryminały i thrillery medyczne zawsze straszyły – w miarę świadomy czytelnik wie, że gdy pacjent jest pod narkozą, zdarzyć się może wszystko. Również lekarze, nie zawsze są uważani za w pełni godnych zaufania. A ich wiarygodność znacząco spada, gdy nagle dwóch pacjentów jednego lekarza, dosyć dziwnym trafem, odchodzi na tamten świat, albo ich odejście jest bliskie. W takiej sytuacji znajduje się Hubert Kłosowski – kardiolog w jednym z wrocławskich szpitali. Bohater wyróżnia się ze swego otoczenia nietypowym ubiorem, oryginalnym stylem życia, ale i niepodważalną kompetencją. Poznajemy go jako człowieka młodego i dynamicznego, nie mającego najmniejszych wątpliwości co do swojej pozycji w szpitalu. Rozstawia po kątach studentów, personel pielęgniarski ubóstwia go i ze względu na jego urodę i szarmanckość. Jednak ciekawość wzbudzać może zaznaczanie obecności kilku postaci, pozornie zlewających się z masą, a które dla fabuły są ważne. Nie jest to zabieg do końca fortunny, albowiem łamie on prozodię i może sugerować rozwiązanie.
Bohater ma niewielkie problemy z powodu przepisywania dodatkowych badań swoim pacjentom, co dosyć skutecznie irytuje dyrektora finansowego, który, jak chyba w każdej opowieści o lekarzach, jest w pozycji advocatus diaboli. Mimo drobnych incydentów, jego życie toczy się normalnie, a nawet coraz lepiej. Kłosowski bowiem trafia w szpitalu na kobietę, której ojciec  trafia na ostry dyżur. Tam zawiązuje się ważna nić fabularna – romans, jakże ważny dla fabuły, ale i bohatera.
Spisek zawiązuje się w około dwóch ciał – jednego już na sto procent martwego (albowiem i po sekcji i po stwierdzeniu zgonu), drugiego – ze stwierdzoną śmiercią mózgu. Obaj mężczyźni giną w podobnym czasie, a okoliczności ich przejścia na Abrahamowe łono – niewyjaśnione. Jeden z nich, bokser i brakarz w klubie, chodzący okaz zdrowia, zostaje znaleziony po udarze przy basenie miejskim. Drugi – zostaje zaatakowany przez nieznanego sprawcę na parkingu swojej firmy; ze skutkiem letalnym dla mózgu. Obaj byli pacjentami doktora Kłosowskiego, co rzuca na niego cień podejrzenia. Również nieoczekiwana wizyta w szpitalu, do którego trafił pobity, rzuca na niego podejrzenie śledczych.  Jak się okazuje – troska i altruizm okazują się być dla niego… brzemienne w skutkach.
Wrocław staje się w ostatnich latach siedzibą kryminału – wiele fabuł rozgrywa się w tym szczególnym mieście; mieście-polskim-Lwowie. O nim to pisze często autor Śmierci w Breslau Marek Krajewski, o tym piszą inny. Wielu innych. Miasto to, obdarzone szczególnym klimatem, pełne jest różnorakich zakamarków. Jednak nie taki Wrocław widzi Przygodzki; jego miasto jest z jednej strony nowoczesne, a z drugiej – wciąż nasiąknięte historią, jednak nie lwowską. Bohaterowie są tutejsi, wrocławscy; nie odwołują się do resentymentu lwowskiego.
Mimo tego, są postacie są względnie sztampowe – czytelnicy wiedzą o nich tyle, ile wiedzieć powinni. Wprawdzie policjanci mają rodziny, a lekarze swoje domy i partnerów/partnerki, to kalka kryminału jest realizowana w książce tej niezwykle skrupulatnie. Mamy dobrych ludzi, których spotyka coś złego, pada na nich podejrzenie, które nie powinno paść na nich. Są dobrzy policjanci, którzy oddają pracy swoje życie i poszukują prawdy w świecie, gdzie tą akurat zakrywają ponure chmury mordu. Są też ci źli – umoczeni funkcjonariusze, niesprzyjające innym persony i morderca. Albo morderczyni – tego kryminał uczy nie wskazywać.
Mimo tej sztampowości, książka wciąga. Język jest bardzo spójny i przejrzysty – rzadko zdarza się, żeby kryminał nie był pisany niejako na siłę; wielokrotnie pojawiają się w tego typu książkach rozwiązania fabularne, nad którymi autorzy nie panują, a przez to niszczą, często niezły, zamysł. Ta opowieść po prostu płynie – jest naprawdę rzadki przypadek kryminału, który czyta się z przyjemnością. Przygodzki opanował znakomicie język polski, co widać w tekście (ale i scenariuszach, których współautorem jest). Trzysta stron z górą potrafi bardzo szybko minąć – a tak mają zazwyczaj książki dobre. A niuanse zawarte w tekście są jak przyprawy; jest ich tyle, by wzbogacić smak książki. Takim dodatkiem są reprinty stworzonych na potrzeby książki dokumentów, w których jest błąd. Cóż – pierwsze dwa wskazują na rok 2011 jako czas akcji; ostatni, jak i adnotacja na okładce – mają za taki rok… 2012. Chochlik drukarski robi czasem swoje.
Kolejnym zabiegiem, który zwraca uwagę na tę konkretną książkę, jest zakres poruszanych tematów; mimo, że podejście do nich przypomina to ze Star Treka, czyli jedynie zaakcentowanie ich obecność w książce, to jednak sam fakt świadomości jest godny odnotowania. Reakcja na homoseksualizm, inną formę życia czy też na radzenie sobie z chorobą kogoś bliskiego – te tematy pojawiają się w tle, jednak ich obecność w literaturze nie jest powszechna. Wprawdzie w kryminałach Asy Larsson pojawiają się figury związków osób tej samej płci, to jednak na polskim gruncie jest to pewne novum, a z pewnością wyjątek nie będący regułą. Podobnie to ma się do kwestii odłączania od aparatury osób dotkniętych śmiercią mózgu – temat ten pojawia się i umiera w mediach, jednak jego zaobserwowanie, nawet tylko na potrzeby książki, zwraca uwagę na pole, w obrębie którego należy mieć swoje zdanie. Podobnie sprawa ma się z głośnym ostatnio procesem kardiologa oskarżonego o korupcję – nagłówki gazet w książce są zadziwiająco podobne do tych, które pojawiały się w czasie nasilenia sporu na wokandzie w świecie rzeczywistym. To, jak i podjęcie w książce tematu niejako na czasie może być uznane za zabieg polityczny, ale i społeczny. Z pewnością ciekawy.
Z chirurgiczną precyzją jest kryminałem dobrym. Nie stanowi przełomu, jednak poziom językowy i dynamika opowieści sprawiają, że książka ta zasługuje na uwagę. Również różnego rodzaju niuanse przemawiają za tą książką. A jakie? Na pewno sposób mordu i osoba. Bo tu pomysłowość autorska jest naprawdę zaskakująca. I, co rzadko się zdarza, przekonująca.


piątek, 15 lutego 2013

Szczepan Twardoch – Morfina


  

Morfina znieczula, oddala troski, zmienia kąt patrzenia na rzeczywistość. Słowa wymawiane pod jej wpływem stają się inne, nowe, często lepsze; obdarzone niespotykaną miękkością i pogodą. A świat... stać się może wielopłaszczyznowy. Taki stan pokazuje Szczepan Twardoch w swojej kolejnej powieści Morfina.
Znieczulenie i miękkość zmieniają życie uzależnionego od tego psychoaktywnego składnika opium w znośne. Nieznośnym jest ze względu na swoją nieprzystawalność. Konstanty Willemann jest bowiem nie do końca Polakiem – ba, nie jest nim z pochodzenia, a jedynie z deklaracji. A ta nie jest też jego; matka Kostkowa, zwana przez niego Białą Orlicą, postanawia, że zostanie Polką – mimo swego niemieckiego pochodzenia, korzeni, woli rodziców. I tego samego chce dla swojego syna – owocu związku pięćdziesięcioletniej niemal kobiety z dwudziestokilkulatkiem niemieckiego, prastarego pochodzenia. Konstantego rodzicielka wychowuje na Polaka – mimo tego, że jest pół-Ślązakiem, pół-Niemcem. Tak jego polskość wymaga ciągłego potwierdzania; bierze ślub z córką poznańskiego endeka, zwolennika higieny i eugeniki; jest oficerem kawalerii (w rezerwie, jednak walczy w kampanii wrześniowej), obraca się wciąż w środowisku polskim. Deklaruje się jako Polak, jednak do końca nie znajduje on swojego miejsca w świecie nad Wisłą. Pewnie dlatego, niemal instynktownie, utrzymuje kontakty z rosyjską kurtyzaną – Salome – która okazuje się być pół-Rosjanką, pół-Żydówką.
Konstanty jest człowiekiem miasta, uzależnionym od gwaru, splendoru i bywania. Stwarza on siebie w kontakcie z innymi, jednak wciąż nie dosięga im do pięt. Zakrywa to poczucie ciągłym dowodzeniem swojej równości – czy to poprzez tupet, czy podpieranie się nie zawsze pewnymi dowodami swojej twórczej wyższości. Albowiem bohater jest też artystą – albo takim być chce. Rysuje, maluje, jednak nigdy nie jest to coś, o czym można powiedzieć sztuka. To poczucie niższości wciąż go prześladuje; nie mogą go zniwelować ani oficerskie szlify, ani poczucie równości wśród artystów. W Warszawie jest człowiekiem nie-stąd.
Okupacja zmienia znacząco stan rzeczy; nie dość, że zmienia układ sił w mieście, to jeszcze sprawia, że Konstanty wikła się w rozgrywki wewnątrz środowiska niepodległościowego. Idąc za propozycją żony poznaje Inżyniera – byłego żołnierza wojska polskiego, tworzącego wywiad armii podziemnej. Kostek otrzymuje od niego różne, najczęściej drobne zadania, jednak najważniejszym z nich jest – stanie się prawdziwym Niemcem-w-Polsce. Wykorzystanie głównego bohatera do celów patriotycznych nie jest jednak wiadome teściowi. Ten, oburzony postawą swojego zięcia, zrywa z nim kontakty i zabrania kontaktów tegoż ze swoją córką i wnukiem, albowiem Konstanty spłodził syna. A to dopiero początek.
Twardoch tworzy opowieść o okupowanej Warszawie; o świecie zawiedzionych nadziei, ludzi oszukanych przez propagandę, zszokowanych nowym wymiarem wojny, która dotyka w równej mierze ludność cywilną i wojskowych. Z jednej strony autor eksploatuje motywy najczęściej przywoływane w kontekście pisania o dwudziestoleciu (życie bohemy, sukcesy II RP i jej splendor), ale przekształca je dzięki spojrzeniu poprzez pryzmat nowej rzeczywistości. Konstanty, jako bohater-soczewka, skupia w sobie główne kalki międzywojnia i zderza je ze światem, w którym nie może on kontynuować swojego żywota. Pokazuje ślepe chwytanie się szans pozwalających na ratowanie upadającego świata, kontynuowania tego, do czego nawykł.
Długo budowana polskość, w kontakcie z wojną i zagrożeniem aresztowania, upada – czy to pod wpływem matki, czy Inżyniera. Bohater nie jest bowiem jednostką decyzyjną. Poddaje się presjom ze wszech stron; jego bezwolność powoduje, że sprawia on wrażenie kolosa na glinianych nogach. Mimo iż usiłuje być widziany jako casanowa, bywalec i osobowość silna, to w rzeczywistości okazuje się on kimś niezwykle słabym, podległym wpływom innych ludzi, a zwłaszcza kobiet. Pomijając tu możliwości analizy konstruktem freudowskiego kompleksu Edypa, bohater jest ciekawym przykładem usilnego budowania swojej tożsamości na bezpodstawnych mitach. Jego polskość, zadeklarowana przez matkę, nie jest jednak prawdziwa. Ślub z córką narodowca, spłodzenie pierworodnego, przynależność do elitarnej formacji, kontynuującej tradycje polskiej jazdy – to wszystko okazuje się być próbą dowiedzenia swojej polskości; czy to przed matką, czy to przed teściem i żoną. Odarcie z mitu jest tym boleśniejsze, że zabija nadzieję na kontynuowanie życia w stanie cudownego zawieszenia; między kolejnymi ćwiczeniami rezerwy, spełnieniem jakiegoś obowiązku domowego i bywaniem. A Konstanty, jako ideał bon-viva, tworzył swoją podmiotowość odbijając się w innych jak w lustrze.
Bardzo ciekawym zabiegiem jest wprowadzenie do książki trzech płaszczyzn narracji. Pierwszą z nich jest klasyczna perspektywa trzecioosobowa narratora wszechwiedzącego. Jest on typowy dla powieści, jego realizacja nie odbiega tu od przyjętych reguł. Również opowiadacz pierwszoosobowy pojawia się tutaj jako punkt widzenia Konstantego. Drugim narratorem jest podmiot opowiadający, który trudno zidentyfikować. Nie jest to postać pojawiająca się personalnie w fabule, choć używa żeńskich form osobowych, ale i jej świadomość i wiedza wybiega daleko poza ramy opowieści. Relacjonuje działania Konstantego, dodaje do nich komentarze, zwraca się często do niego samego, jednak mówi jakby przez szybę – bohater jej nie słyszy.
Trudno też wskazać jednoznacznie to, od kogo wypływa ta narracja. Opisy, pojawiające się w książce wskazywać mogą na uczłowieczoną formę morfiny (od której przerwę zrobił sobie bohater), demona (opis dymu wnikającego przez wszystkie otwory ciała, a zwłaszcza usta by to potwierdzał; również kilkukrotne użycie liczby mnogiej w tej formie narracyjnej), ale i osobliwej formy Pallas Ateny (znanej chociażby z Illiady Homera – narratorka ta często przyznaje się do kierowania postępowania bohaterem, podejmowania za niego decyzji, popychania go ku czemuś, ale i jej świadomość oraz wiedza wybiegają daleko poza ramy narracji; wie chociażby jak zginie wielu bohaterów, których spotyka Konstanty). Wybór jednej z nich należy do czytelnika.
Książka reklamowana jako opowieść o kobietach, morfinie i zdradzie jest w gruncie rzeczy książką o mitach, tożsamości i poszukiwaniu siebie w nowym świecie. Od pierwszych stron bohater poszukuje swojego nowego miejsca w świecie po apokalipsie kampanii wrześniowej; podobnie usiłuje się odnaleźć Salome – kochanka Willemana, charyzmatyczna kobieta, utrzymanka i heroina bohemy warszawskiej (ach, to wspaniałe zestawienie znaczeń!). Jej tożsamość jest poddana pod wątpliwość – jako osoba o rosyjskim pochodzeniu przebywa w Warszawie od lat; mimo znakomitej znajomości polskiego nie chce mówić wyłącznie w tym języku. Miesza polski z rosyjskim, ale ma również korzenie semickie. Próbując ponownie ulokować się w nowym świecie przyjmuje ochłapy od arystokracji artystycznej i duchowej międzywojnia, ale i żołnierzy zwycięskiej armii Rzeszy. Chcąc utrzymać poziom i sposób życia, do których przywykła, godzi się na kompromisy, które przychodzą jej łatwo, jako osobie wykorzenionej ze swojej tożsamości. Podobnie jest z tym u Konstantego – przywykły do luksusów nie może odnaleźć się w mieście, w którym większość lokali, do których chadzał, jest nur fur Deutsch, a oznaki jego stanu i statusu społecznego zagarnęła wojna. Będąc niejako poza prawem w okresie międzywojnia, nie chce tracić swoich przywilejów w trakcie okupacji. Tym bardziej, gdy popchnięty do stania się Niemcem w Warszawie, czyni do niechętnie, jednak opierając się jedynie dla niepoznaki. Wszystkie jego opory kończą się w momencie, w którym spotyka w urzędzie swoją... matkę, zaciekłą Polkę. Matkę noszącą mundur niemiecki. Ten wstrząs pozbawia go skrupułów – tożsamość polska, lgnąc w gruzach, czyni miejsce konformistycznej, jednak zapewniającej utrzymanie poziomu bytu, podmiotowości niemieckiej. Ona, jako decyzyjna i zamykająca większość ust warszawskich wielce odpowiadała bohaterowi. Z jednej strony – stała się jego drogą ku zatraceniu; z drugiej – pokazała niespójność chwalebnego podziemia niepodległościowego. O czym przekonać się bohater miał niebawem.
Morfina Szczepana Twardocha nie jest książką tuzinkową. Autor jest świadom kalk kulturowych i literackich, a zarazem skutecznie wyłamuje się poza schemat myślenia o międzywojniu jako o czasie szczytnych działań i haseł; przetwarza wiele mitów i pokazuje tymczasowość takich pojęć jak patriotyzm i ojczyzna. Niemal Tuwimowska krytyka czasów przedwojennych jest trafna i pozbawiona truizmów. Również stawiane przez autora pytania o tożsamość w świecie pozbawionym wartości, mimo iż nie znajdują wyczerpującej odpowiedzi, to jednak mogą dać czytelnikowi do myślenia. A z myślenia, jak to stwierdziło już wielu, wiele dobrego, ale i złego wyniknąć może.

środa, 13 lutego 2013

Ignacio del Valle – Czas obcych władców




Fabuła kryminałów, zazwyczaj sztampowa do granic możliwości, toczy się w świecie, w którym zbrodnia zaburza ład. Gdy do morderstwa dochodzi w przestrzeni naznaczonej nieustannym cieniem śmierci, trudno tu doszukiwać się podobieństw z uważanymi za klasyczne kryminałami skandynawskimi. W taką, nietypową, stronę rusza ze swoją opowieścią Ignacio del Valle w książce Czas obcych władców.
Służba na froncie wschodnim nigdy nie była ani lekka ani przyjemna – każdy widz pamięta, że najgorszą pogróżką w filmie wojennym opowiadającym o losach niemieckich wojaków w czasie drugiej wojny światowej, było wysłanie na wschód. Jednak zobowiązania, jakie zaciągnęli frankiści u Niemców, wiązały się z wysłaniem oddziałów wspierających krucjatę antykominternowską. W jej ramach udział wzięły tysiące Hiszpanów, nazywanych – od koloru swoich emblematów – błękitną armią. Mimo strat, charakterystycznych dla działań wojennych, dochodzi w szeregach hiszpańskich do... morderstwa. O ile śmierć w wyniku akcji partyzanckich bądź zmasowanego ostrzału artyleryjskiego nie była czymś, co spędzało sen z powiek, to jednak świadomość obecności grasującego w szeregach armii mordercy znacząco zmienia sytuację i degraduje morale.
By temu zapobiec, sprawa jest utrzymana w tajemnicy, jednak poczta pantoflowa skutecznie roznosi wieści o tajemniczym mordzie popełnionym w dywizji. Rozwiązać sprawę ma człowiek, który jako jeden z pierwszych znajduje się na miejscu zbrodni – zdegradowany szeregowy Arturo. Jego historia rzutuje mocno na sprawę – antagonizmy wewnątrz armii, których korzenie sięgają czasów walk z komunizmem, wielokrotnie ujawniają swoją siłę i utrudniają pracę śledczego. Bo takim staje się szeregowy Arturo. Ma on wszak doświadczenie – będąc oficerem wywiadu odnalazł on skradziony w trakcie wojny domowej cenny obraz, jednak sukces ten szybko został okraszony skandalem związanym z kochanką starszego od niego stopniem. Skutki romansu z ową białogłową okazały się dla niego bolesne – został on skazany na karę śmierci, a sposobem na wyjście z więzienia i odcięcie się od swojej przeszłości było udanie się na wojnę. Na wschód.
Wszechogarniające zimno i groźne pomruki artyleryjskie ze wschodu obniżają morale w nie mniejszym stopniu niż rozłąka i strach przed śmiercią. Żołnierze, szukając odskoczni od tego, korzystają z tutejszych trunków, grają w nielegalną rosyjską ruletkę i, wcześniej domówiwszy się z autochtonami, korzystają z uciech cielesnych chędogich dziewoi wschodnich. Na większość z tych form rozrywki dowództwo przymyka oko, zwłaszcza ze względu na powszechność tego procesu i jego wagę dla utrzymania morale żołnierzy na poziomie względnym. Tym ważniejszym stawało się rozwiązanie sprawy morderstwa. Zwłaszcza w obliczu przeniknięcia szeregów armii przez rzesze szpiegów – zarówno w osobie pojawiających się miejscowych, jak i czerwonej zarazy w szeregach armii sojuszniczej Osi.
Mimo tego, iż jest to książka kryminalna, to trudno ją określić jednoznacznie jako kryminał. Wprawdzie jest trup (nawet trzy), jednak opowieść wielokrotnie odchodzi od opisu działań śledczych i pochyla się nad kwestią relacji społecznych wewnątrz armii, pokazuje stany, które poprzedzają coś, co dzisiaj nazywane jest syndromem traumy wojennej. Opisuje relacje, zwiększanie się poczucia klaustrofobii w tym bezkresnym świecie, a zarazem ciągle pobrzmiewające w głowach bohaterów echo wojny domowej, w której niemal każdy był kimś – czy to mniej, czy bardziej ważnym.
Del Vallo pisząc o bohaterach znakomicie przetwarza klasyczne, kryminalne motywy. O ile śledczy ma przeszłość, rozbite małżeństwo i flaszkę czegoś mocniejszego czekającego na jego powrót do domu, to tutaj mamy zdegradowanego oficera, który dzięki swojej intuicji i intelektowi łączy w całość sprawę morderstwa. Jak każdy Holmes ma swego Watsona, tak tutaj bohater znajduje towarzysza swoich działań, który może intelektem mu nie dorównuje, ale wiele spostrzeżeń okazuje się być przydatnych w śledztwie. Również pojawiają się tu elementy mordu rytualnego, często eksploatowanego motywu w powieściach kryminalnych; masoneria i jej złowieszcze macki pojawiają się w kontekście śmierci ofiar. Wisienką na torcie jest wycięte na obojczykach ofiar zdanie dotyczące Boga-który-widzi, a które ciekawie łączy się z dziecięcą modlitwą. Takie połączenie motywów okazuje się być znakomitym dla opisu historii z pogranicza prozy wojennej i kryminalnej. Poczucie ciemności i zamknięcia, zazwyczaj tworzone za pomocą klasycznego zabiegu złej pogody i skandynawskich białych nocy tu jest przedstawiona dzięki zimowej aurze rosyjskich stepów. Również ciągły dysonans między porażającą jasnością zimowego słońca a niezgłębionym mrokiem buduje tu niespotykaną atmosferę – poczucie pozornego bezpieczeństwa i wszechogarniający strach wzbudzany przez każdy szelest emanuje z kart książki.
Wielką zaletą tej prozy jest jej malowniczość – autor opisuje niemal z sienkiewiczowską maestrią krajobrazy rosyjskich równin i lasów; oddaje ich majestatyczne piękno i zdradliwy charakter. Del Valle, świadomy truizmów dotyczących życia w chłodzie, umieszcza w tekście sporo realizacji mądrości zimowych, jednak nie są one rażące. Zauważenie przez autora takich elementów rzeczywistości jak niechęć wobec zmian bielizny, zamarzanie wody w łaźniach i czyhającej na każdym kroku śmierci z powodu wychłodzenia, oddaje charakter zimowej wojny.
Ciekawym fantazmatem powracającym w tekście jest kwestia wspomnień – każda postać traktuje je jak coś cennego; paczki wysyłane z domu, korespondencja i śladowe rzeczy przypominające ciepło podzwrotnikowe są tu deską ratunku ratującą przed szaleństwem. Również główny bohater ma taki artefakt – jest nim pomarańcza, przechowywana i obracana w dłoniach jako coś, co przypomina gorące słońce nad ojczyzną; niby to samo, które świeci nad równinami rosyjskimi, ale jakże inne. I to ona czeka na bohatera na jego szafce, ratując go przed obłędem.
Znakomitym rozwiązaniem fabuły jest kwestia rozwiązania sprawy. Mimo tego, że bohater w końcu dowiaduje się kim jest morderca grasujący po dywizji, to i tak sytuacja na froncie rewiduje wszystko. Doraźność tego rozwiązania akcji nie daje łatwych odpowiedzi, ale też pokazuje świadomość autora – widmo zbliżającego się odwrotu i klęski armii państw Osi nie pozwala na happy end.
Czas obcych władców jest kryminałem nietuzinkowym i świadomie napisanym. Pełnym znakomitych opisów i trafnych komentarzy dotyczących sytuacji na froncie pokazuje uwikłanie wielu wydarzeń w przeszłość. Zwłaszcza szumną, wojenno-domową, ale też personalną. A ta, jak się okazuje, jest najsilniejszym bodźcem do działania, bo emocje nigdy nie przegrają z rozsądkiem.

niedziela, 3 lutego 2013

Oriana Fallaci – Kapelusz cały w czereśniach.




Sagi rodzinne są przedsięwzięciami dużymi, nierzadko trudnymi do stworzenia. Rzadko również odnoszą się do życia samych autorów, a w pełni zanurzają opowieść w sferze wyobraźni. Gdy jednak czytelnicy dowiadują się o zanurzonym w prawdziwej historii charakterze książki, można popaść w konsternację. Zwłaszcza, że Oriana Fallaci, autorka książki Kapelusz cały w czereśniach, opowiada o swoich przodkach; przodkach, którzy uwikłani byli w wydarzenia szargające Europą w ciągu ostatnich dwóch wieków.
Cała opowieść krąży wokół spiritus movens książki – skrzyni, przechowywanej od lat w domu rodzinnym autorki, która zawierała najważniejsze artefakty związane z historią rodziny. Skrzyni, którą w 1944 roku pochłonęła wojenna pożoga. To konstruuje ważność tego elementu historii – autorka wciąż wraca do niego, przedstawia go jako element kluczowy jakiejkolwiek opowieści dotyczącej przeszłości jej rodziny. Stara się odtworzyć ze skrawków wspomnieć skojarzenia wiążące się z zawartymi w skrzyni przedmiotami, owocem zakazanym, do którego dostęp, kilkuletniej naonczas Oriany, był naonczas reglamentowany. Wspomina ona wielokrotnie, jak odganiania była od tego skarbca rodzinnych tajemnic. To wzmagało ciekawość i wbijało się w pamięć autorki, a zarazem narratorki opowieści o praprzodkach Oriany Fallaci. Autorki, umierającej na raka i niezwykle kontrowersyjnej w ostatnich latach swojej pracy dziennikarskiej.
Powroty do przeszłości najczęściej wiążą się z sentymentalizmem i brązowieniem przodków. Fallaci nie ma kogo brązowić – każda z jej postaci-praszczurów jest uwikłana w wydarzenia historyczne przełomu XVIII i XIX wieku – wojnę napoleońską, rewolucję mentalności, tendencje zjednoczeniowe, a w końcu zjednoczenie Włoch. W każdy z tych procesów uwikłane są postaci występujące w tej książce.
Jak już wspomniałem, podstawa tej opowieści – skrzynia zawierająca przedmioty wiążące się z historią, zawierała najważniejsze dla rodziny Fallacich pamiątki i dokumenty. Każdy z nich odnosił się do skrawka historii rodziny. Skrawka, który był znany, ale odwołujący się do przekazów oralnych, jednak nie zawsze wiernych prawdzie. Prawdzie, której ostrość zatarł czas, a której sens rozrósł się do ogromnych rozmiarów.
Fallaci obraca się w kręgu mitów i opowieści rodzinnych, najczęściej przetworzonych przez dziesięciolecia opowieści i dziesiątki ust wypowiadających opowieści o praprzodkach. Mit ten, co dosyć typowe, jest znaczącą nadbudową nad książką. Autorka wielokrotnie powołuje się na to, co słyszała z ust swoich rodziców i dziadków, jednak usiłuje wyjść poza ten obręb rodzinnych przekazów i spotkać się z faktyczną historią, zawartą w księgach parafialnych, rocznikach miejskich i innych zapiskach administracyjnych, na które powołać się można z daleko większą dozą prawdopodobieństwa niż na historie, które przemienione mogły być przez historię.
Oriana Fallaci tworzy opowieść o kilku rodzinach, których cechy genetyczne spływają w jedną, której upływem do morza jest autorka. Stawia się ona na czubku piramidy, z której usiłuje dojrzeć wyraźnie jak najdalsze części podstawy. Nie zawsze może jednak to zrobić – mgła przeszłości i tracące ostrość fragmenty historii uniemożliwiają niejednokrotnie jednoznaczne orzeczenie prawdziwości, a nawet prawdopodobieństwa historii. Mimo tego autorka podejmuje niebagatelny trud uzupełnienia luk w historii rodziny. Cofając się w przeszłość rekonstruuje opowieść ze skrawków posiadanych informacji; dopowiada do nich to, co usłyszała w swej młodości, ale i odwołuje się do artefaktów ze sławetnej skrzyni, która spłonęła w przedostatnim roku drugiej wojny światowej.
Skrzynia ta staje się pozornym centrum wszystkiego. Jednak za te uznać można jedynie autorkę – Orianę Fallaci, córkę swoich przodków, potomkinię ludzi, którzy nigdy nie żyli złudzeniami, a którzy zawsze stawiali czoło życiu. Chociaż... czy może jako takich chce widzieć ich autorka? Fakt przetworzenia przez autorkę treści historycznych jest tu niewątpliwy; książka ta wszak historią nie jest, a jedynie ma pokazywać opowieść o historii, co, jak sugeruje Hyden White, nie zawsze musi imać się nawet tego-co-było. Tu właśnie otwiera się potencjał stworzenia sagi rodzinnej. Sagi, będącej opowieścią autorską, raczej nie opartą na faktach.
Ten potencjał Fallaci wykorzystuje znakomicie – w oparciu o współbrzmienia historii tworzy opowieść o swoich przodkach, którzy nierzadko wciągnięci przypadkowo w tryby historii, nie dali się obrócić na pył, jednak walczyli o swoje i nie poddawali się. Opowiada ona o swoich przodkach, zarówno ze strony matki, jak i ojca, a zarazem przedstawia swoją wizję historii Włoch; historię opowiedzianą z perspektywy jednostki. A historia ta okazuje się być niezwykle trudna – liczne konflikty, działania na granicy prawa, niewolnictwo i absurdalne prawa odciskają na Włochach silne piętno. Piętno, które chce dostrzec autorka, a które pozwala jej lepiej zrozumieć realia historii swojej rodziny.
Ta z kolei ma charakter patchworku – składa się ona co prawda z fragmentów zapisków i dokumentów historycznych, jednak w około nich nabudowane są treści pochodzące ze źródeł mniej pewnych (przekazy werbalne), a największy udział na kartach książki Fallaci ma jej własna opowieść. Narasta ona w oparciu o pojedyncze elementy i przybliża czytelnikom historię ludzi, którzy sprawili, że na świat przyszła pewna Oriana. To wszystko, nierzadko graniczące z cudem, jest połączone z nadzieją autorki. Nadzieją, że tak się stało.
Z drugiej strony – autorka opowiadając o swoich przodkach, opowiada o samej sobie. Osobie chorej, walczącej o życie, a która ma za sobą wiele dekad życia bogatego w różnorakie perypetie. Mimo pozorów opowieści rodzinnej, Kapelusz cały w czereśniach jest książką autobiograficzną. Każdy z bohaterów tej sagi mówi coś o autorce. Ona z kolei prezentuje swoich przodków jako zbiór cech, które posiada sama; każdy z nich ma coś, co w sobie odnajduje Fallaci. Prezentuje ich jako źródło swojej podmiotowości – to oni pozwalają jej zapuścić korzenie, udowadniają jej włoskość, ale i ich życiorysy tłumaczą to, co spotyka narratorkę-autorkę. Dwukrotnie pojawia się w tej książce śmierć bohatera na raka – nigdy nie jest ujęte to wprost, ale samo wskazanie na dziwną przypadłość, która zaatakowała krtań jednego z jej praszczurów, a która teraz trawi jej wnętrze, jednoznacznie odwołuje się do nowotworu. Choroby, która doprowadziła autorkę do grobu, a z którą zmagała się, pisząc przez 10 ostatnich lat swojego życia tę powieść.
Podobny zabieg stosuje Czesław Miłosz w swojej Rodzinnej Europie, która połączona z lekturą niektórych wierszy poety z ostatniego dziesięciolecia twórczości, daje podobny efekt – doszukiwania się swoich korzeni, odnajdywania się w matni świata, ale i poszukiwania źródeł swojej wyjątkowości. Dostrzeżenie najniżej położnych korzeni drzewa genealogicznego pozwala umocnić swoje poczucie istnienia w świecie. Takiego czegoś też potrzebuje Fallaci – chce widzieć podstawy swojej egzystencji i konstrukcji samej siebie w przeszłości, dowieść, niemal jak Emil Zola w swoim cyklu o rodzinie Rougon'ów i Macquart'ów. Tam, w sposób naturalistyczny, tu, w sentymentalny, zostaje przedstawiona rodzina jako ciągłość i sieć zależności.
Orianie Fallaci nie można zarzucić nic, jeśli podejmie się temat tworzenia opowieści. Pełna ciepła, trafnych obserwacji, znajomości kontekstu historycznego opowieść daje wrażenie autentyczności. Pełno w tej opowieści zwrotów akcji, niejednoznaczności, ale i fragmentów pełnych zapierających dech w piersiach opisów. Trudno odmówić tej książce epickości – decydują o tym jej przekrojowość i barwność. I, oczywiście, zaplątanie jej w kontekst historii, która przeplatając się przez włókna opowieści potrafi skutecznie zmienić bieg reszty.
Kapelusz cały w czereśniach jest książką niesamowitą – z jednej strony pełną magii i barw; z drugiej – dążącą do stworzenia kompletnej, jednak nie zawsze historycznie wiernej opowieści. Praca konserwatorska, wykonana przez Fallaci, zasługuje na uznanie – tak samo jak jej umiejętność tworzenia mozaiki spójnych ze sobą elementów, które w końcu rzutują na nią, jako autorkę, ale i osobę, której obecność na świecie często była rzucona przez historię na szalę przypadku. Ta świadomość, przebijająca się niemal przez całą książkę, staje się moralnym pouczeniem, skierowanym w stronę czytelników. Słusznym, czy nie; na pewno, dla autorki, osobistym. 

sobota, 2 lutego 2013

Agata Porczyńska – Wada wymowy




Zbiór opowiadań wydawać się może formą łatwą – nie trzeba tworzyć jednolitej narracji, utrzymywać elementu zaskoczenia, rozwijać nie zawsze ciekawych bohaterów. Sama idea zbioru zakłada nierówność tekstów, nie każdy zawarty tekst musi być idealny; pozwala się sobie na drobne wady. Tak jest właśnie z debiutem Agaty Porczyńskiej – Wada wymowy nie jest zbiorem idealnym. Ma on jednak w sobie coś, co przyciąga, i na pewno nie jest to dziewczyna z okładki.
Reklamowanie książki jako zawierającej fragmenty o delikatnie erotycznym zabarwieniu może budzić konsternację: co oznacza owo zabarwienie? Czy sposób pisania Janusza Wiśniewskiego, czy świadome pokazywanie życia małżeńskiego jak u Amosa Oza ma tu jakąś realizację? Trudno stwierdzić – erotyzmu tu jak na lekarstwo, pojawiają się jedynie refleksy sytuacji łóżkowych, a niemal wszystko dzieje się w sferze niedopowiedzenia. Takie zawoalowanie jest zabiegiem ciekawym, jednak nie zawsze świadomym. Niefrasobliwość autorki objawia się w operowaniu technikami pisarskimi – niedopowiedzenie jest tu najwyraźniejszym przykładem; stosując tą figurę nierzadko autorka traci ciągłość opowieści, zaczyna wątki, które ucina bez przyczyny. Próbując wprowadzić elementy absurdu w stylu Czechowa potrafi się zagubić i wystawić na śmieszność (otwierające zbiór opowiadanie).
Mimo tego – Porczyńska posiada znakomity słuch językowy, potrafi tworzyć nietypowe dysonanse i konsonanse brzmieniowe. Operuje wyrażeniami trafnie, stosuje elementy świetnie wprowadzające czytelnika w świat opowieści. Brzmieniowy charakter opowieści sprawia, że najlepiej odbiera się je... słuchając. Książka jest znakomitym materiałem na audiobooka, widać to od jej początku – zdania o niebo lepiej brzmią wymawiane, niż tylko czytane w zaciszu. Wielokrotne zderzanie ze sobą współbrzmień zdaniowych predestynuje tę książkę do lektury głośnej – wtedy dopiero pokazuje ona swoje największe zalety.
Zbiór ma, niestety, długi rozbieg. Pierwsze dwa-trzy teksty sprawić mogą, że książka wyląduje na półce, a pieniądze na nią wydane wydawać się mogą wyrzuconymi w błoto. Jednak po kilkunastu stronach Porczyńska rozwija skrzydła i zaczyna przekonywać – swoim językiem, prozodią, pomysłem. Mimo tego, nie wszystkie teksty są równe; Wada wymowy zawiera wiele perełek, jednak też kilka słabych tekstów. Nie jest to zbiór powalający swoim całokształtem, mimo tego przyciąga. Zamieszczenie na stronie internetowej książki filmiku ją promującego z niemającymi ze sobą żadnego związku scenami nagranymi telefonem nie jest przekonujące. Gdyby tego nie było – książka okazałaby się naprawdę ciekawym zbiorem. Jednak dodanie do niej dodatkowej treści internetowej (jak i graficznej na okładce) dodaje jej treści frapującej i intelektualnej. Bez tej – książka nie jest słabą; z tą – niektórych czytelników może odstręczać.
Wada wymowy nie powala, posiada jednak wiele mocnych stron. Język, umiejętność tworzenia prozodii i pomysłowość rozwiązań ratują tę książkę. Mimo tego, autorka nie zawsze panuje nad opowieścią, gubi się w wątkach, ale zarazem potrafi zaciekawić czytelnika. Opowiadania są nierówne, jednak perełki znajdujące się między nimi ratują go i nie pozwalają przejść obok zbioru obojętnie.