poniedziałek, 18 listopada 2013

Stephen King – Doktor sen

Każdy kto widział obie wersje Lśnienia opartego o powieść Stephena Kinga mógł sobie zadać pytanie „a co dalej?”; sam autor ciągłymi powrotami tego pytania uzasadnia powstanie fabularnej kontynuacji opowieści przeinaczonej nieco przez Kubricka w 1980 roku. Tworząc sequel rozwija kwestie związane z metafizyką, a zarazem straszy w starym, dobrym stylu. Jest groźny i ciekawy fabularnie; raczej nie sprzedaje czytelnikom bubla.
Opowieść krąży wokół postaci Dana Torrance'a, syna Jacka z Lśnienia; jednego z trojga ocalałych z przeklętego hotelu Panorama. Akcja rozpoczyna się w kilkanaście lat po wydarzeniach zakończonych brutalnie wybuchem kotła; Dan, imając się różnych prac, jest popadającym w coraz większe tarapaty alkoholikiem. Nie radzi sobie ze światem, wspomnieniami, swoim darem (lub też przekleństwem), które nazywa jasnością. Jest ona trudną do określenia zdolnością łączącą w sobie telepatię i rozszerzenie pola widzenia o świat umarłych.
Schodząc coraz głębiej w króliczą norę uzależnienia trafia na kobietę, koło której się budzi i próbuje odtworzyć przebieg niedawnych zdarzeń. Odciąga dziecko swojej towarzyszki od resztek kupionych minionej nocy narkotywków, zabiera kilkadziesiąt dolarów z portfela i ucieka nie budząc jej. Trafia w końcu, po różnych perypetiach, do miasteczka, w którym otrzymuje pracę – początkowo pomocnika konserwatora miejscowej kolejki, potem sanitariusza w hospicjum. I rzuca picie – jest to jeden z warunków jego zatrudnienia. Doświadczenie graniczne, jakim jest widok dziecka dobierającego się do białego, nieodpowiedniego dla niego proszku, sprawia, że odmiana życia staje się konieczna.
Wspomniana, niewyjaśniona umiejętność, staje się osią fabuły – pracując jako sanitariusz pomaga przechodzić pensjonariuszom na drugą stronę; dzięki temu otrzymuje oryginalny przydomek „doktor sen”. Wychodząc z alkoholizmu zaczyna panować nad swoim darem – do tej pory przytłaczającym i wywołującym strach; uczy się jak z nim żyć, a nawet nieść dzięki niemu ukojenie. Zaczyna też odczuwać z czasem dziwną łączność z inną osobą – łączność, która staje się powodem niepokoju... W tym wszystkim istotną rolę grają też bliżej nieokreślone postacie, które żywią się czymś, co określają jako para; a najwięcej tej pary mają osoby, które obdarzone wspomnianą jasnością.
Doktor sen jest zbudowany bardzo konserwatywnie, ale i symetrycznie – właściwą część książki poprzedza rozbudowany prolog, w którym pojawiają się liczne odwołania do wydarzeń opisanych w Lśnieniu; przedstawia pokrótce poszczególne postacie historii, jednak nie tłumaczy ich roli w dalszych wydarzeniach. Po niemal stu stronach rozpoczyna się właściwa opowieść, która dopiero w okolicach połowy książki zawiązuje się w w spójną fabułę. Zakończenie, analogicznie, jest dosyć rozbudowane i opisuje wiele wydarzeń po finale. Widać w tym wiele uporządkowania strukturalnego, które jednak nie zawsze wiąże się z ładem w tekście – zbyt często w książce zdarzają się wahania stylu; momenty słabsze przetykają dobre. Trudno zatem dziwić się oskarżającym Kinga o zatrudnianie armii ghost-wrighterów – właśnie takie fragmenty są dla nich wodą na młyn. Mimo tego – autor jest przekonujący i bardzo amerykański w swoim opowiadaniu. Realizują się tu sztandarowe motywy kojarzone z mentalnością amerykańską – niezwykłość na przedmieściu (z białym płotkiem), powstanie z popiołów dzięki pracy, podkreślenie mitu wspólnoty, ale i przeniesienie konstrukcji postaci obcego z tego odległego, który funkcjonował przez 9/11, na tego, który jest blisko, jakiego obecność proklamowana była po upadku dwóch wież. Narrator jednoznacznie odwołuje się do każdego z tych mitów, przez co łatwiej mu nawiązać dialog z czytelnikiem amerykańskim; hermetyzuje to prozę, ale zarazem pozwala na dostrzeżenie świętości, które tworzą więź opartą na gwieździstym sztandarze. King podważa je tylko trochę; rzuca odrobinę światła na ten mechanizm go tworzący, przez co zwiększa tylko jego wagę.
Dokonuje bardzo sprytnej dekonstrukcyjnej-rekonstrukcji, wodzi momentami czytelnika za nos, oddaje chwałę mitom założycielskim i tradycjom spajającym amerykańskość. W tle wciąż pobrzmiewa zagrożenie terroryzmem, a zarazem obecne są siły nadprzyrodzone, które pozwalają na zawikłanie historii ale i... straszenie. Tu należy sobie wyjaśnić jedno – King nie straszy tak, jak robi to Kubrick; autor Zielonej mili buduje grozę, a to jest coś zupełnie innego niż strach. Jest przez to bardzo konserwatywny, a zarazem – przystępny; atmosferę brakuje mrok a nie niepokojące znaki; przeważa tu niedobór nad nadmiarem. Zarazem King staje się familiarny, łagodny; niedzisiejszy, jednak w dobrym tego słowa znaczeniu.
Wspomniane wodzenie czytelnika za nos pojawia się na wielu płaszczyznach. Przede wszystkim posługiwanie się wykalkulowanymi kalkami fabularnymi – wszystko jest idealnie do przewidzenia. King wciąż mataczy, kiwa czytelnika, nie dokańcza wielu wątków, a z pewnością – nie przybliża czytelnikowi niuansów, przedstawia jedynie to, co ma zostać przedstawione ze względu na fabułę. Puszcza oko do poprzednich powieści, zazębia Doktora... z innymi książkami, umieszcza go w kontekście. Podporządkowuje wszystko opowieści – właśnie dzięki temu owo mataczenie jest wybaczalne i ma swój urok. Czytelnik, który pozwoli się wodzić za nos, niejednokrotnie kiwać, otrzyma bardzo godziwą rozrywkę. Jej cena, w stosunku do jakości owej przyjemności, jest doprawdy mała.
Doktor sen Kinga nie jest niczym nowym ani odkrywczym. Mimo tego jest to świetna literatura popularna – pełna kontekstów kulturowych i treści, które są łatwe do wychwycenia. Najważniejszą różnicą między dobrą a złą literaturą popularną jest oczywiście świadomość autora i jego sprawność w tworzeniu opowieści – tę sztukę Stephen King opanował do perfekcji; nazwanie go piewcą popkultury nie byłoby, zwłaszcza w kontekście tej książki, na wyrost. Bo kto, jak nie on, łączyć umie przewrotne narracje założycielskie z widmem wewnętrznego wroga, a przy tym dawać znakomitą rozrywkę?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz