niedziela, 16 czerwca 2013

Wojciech Szyda - Fausteria



Od kiedy pojawił się doktor Faust i Pan Twardowski motyw diabła w kulturze został mocno skanalizowany do tych dwóch, zwyczajowych przedstawień literackich. Ci dwaj bohaterowie literaccy mocno określili cechy charakterystyczne zainteresowanych paktem z siłami ciemności, jednak ich anachroniczny charakter nie do końca odpowiadać może nowoczesności. Co jednak, gdy nastąpi karkołomne złożenie imion „Faustyna” i „Faust”, a do tego doda się kulturowe i, jakże by inaczej, religijne ich obciążenie? Wtedy może zacząć robić się bardzo ciekawie, czego dowiódł w nietuzinkowy sposób Wojciech Szyda, tworząc książkę o dwuznacznym tytule „Fausteria”.
Opowieści o dziewczynach, które wchodziły w świat kobiet jest wiele, jednak książka ta ma niewiele wspólnego z klasyczną powieścią inicjacyjną. Jedynymi „początkami” dla bohaterki są sukcesy twórcze i poznanie smaku splendoru spływającego na jej dokonania. Również jej konflikt wewnętrzny zdaje się nasilać wraz z odnajdywaniem swojej własnej tożsamości – zarówno twórczej, jak i podmiotowej.
Udając się na akademię sztuk pięknych bohaterka poznaje nowe odcienie twórczości, rozwija naturalny talent, ale też utwierdza się w świadomej zabawie swoim imieniem – Faustyna. Ta, niechciana, łączność z nową świętą Kościoła katolickiego poprzez obszar nazwania sprawia, że młoda kobieta zaczyna inaczej rozumieć siebie. Poznanie mitu faustowskiego i związanych z nim znaczeń utwierdziło ją w przekonaniu, że jej imię posiada dziwny, trącający siarką, pierwiastek.
To też niejako motywuje jej prace twórcze i znajomości. Zapoznaje się z chłopakiem, który twierdzi, że miał widzenia. Infernalne widzenia; ukazał mu się wszak sam Książę Ciemności. Wchodzi ona po trosze w rolę Adolfa Hyły, który stworzył najbardziej znany obraz Jezusa Miłosiernego, który powstał w wyniku uwag świętej Faustyny Kowalskiej. Młoda bohaterka, słuchając uwag swego przyjaciela (i zarazem kochanka), tworzy obraz biesa.
Inspiruje ją to do pracy na studiach – jako jedno ze swoich zaliczeń prezentuje kartę do tarota z wizerunkiem diabła; odświeża zwyczajowy wizerunek i dodaje mu zadzioru, przez co wzbudza zainteresowanie jednego z prowadzących zajęcia, który proponuje jej współpracę.
Gra znaczeń jest głównym elementem książki; wspólny element imion, odwołanie się przez to do kabalistycznej tradycji jasno wskazuje na obeznanie autora z tematyką historyczną i religijną. Odnosi się on do zamkniętego systemu znaczeń, a zarazem dokonuje wyboru, z którego tworzy swoją własną narrację z pogranicza mistyki, wiary i neurologii. Wątek ostatni okazuje się być niezwykle ciekawy – Faustyna miewa dziwne wizje gdy przechyla głowę. Już na początku opowieści wyjaśnione jest szczątkowo, że jej czaszce czai się niecny krwiak, który uciskając coraz bardziej na określone rejony mózgu wywołuje u niej szczególne widzenia. Ten Zabieg literacki świadomie odnosi się do postaci świętej, która wszak też miała widzenia. Jednak to nie koniec „puszczania oka” do czytelnika. Autor ciągle podważa postać świętej poprzez stosowanie przewrotnej analogii do niej i jej młodej imienniczki. Również marny koniec bohaterki książki jest znany od początku; koniec, który nadchodzi krótko po trzydziestych trzecich urodzinach (wiek to wielce godny, chrystusowy) gra z życiorysem świętej.
Zabieg odkrycia kart jest stosowny wyłącznie w sytuacji, w której autor ma do zaoferowania sporo treści dodatkowych między chronologicznymi początkiem i końcem historii. Klasyczne elementy szukania siebie i swojej tożsamości są tu obecne, jednak książka ta nie jest kolejną historią o tym, jak to mała dziewczynka z pączka stała się piękną różą. Lub nie tylko. Gra z konwencją, obrazoburczość i regularne podszczypywanie czytelnika uwagami dotyczącymi religijności i wzorców kulturowych zakorzenionych w religii – to serwuje niemal trzysta stron nowej powieści Wojciecha Szydy.
Fausteria” nie jest książką męczącą; raczej wciągającą. Miłośnikom opowieści o doktorze Faustusie, kocie Behemocie i panu Twardowskim przypadnie do gustu mnogość odwołań do tych tradycji kulturowych. Zainteresowani religią i jej kontekstami będą mieli dane do myślenia za sprawą zderzenia w książce treści heretyckich ze świętymi. A fani dobrej opowieści – z pewnością dostrzegą, że książka nie jest pisana bez dobrego planu fabularnego. Pozostaje tylko polecić.

Pamela Druckerman – Dlaczego zdradzamy?



Zdrada małżeńska ciekawiła zawsze – nie na darmo rogacze stawali się przedmiotem kpin w towarzystwie, a zdradzane kobiety – traktowane z troską. Pamela Druckerman, autorka książek będących wypadkową poradnika i zbioru ciekawostek pokazuje, że niewierność małżeńska niejedno ma imię. 
Początek książki raczy czytelnika soczystymi opisami językowego odbioru instytucji zdrad małżeńskiej; przy tej osobliwej litanii znane w Polsce określenia „mieć kogoś na boku”, czy „doprawiać komuś rogi” wydają się pięknymi eufemizmami. Gdy autorka opisuje swoje doświadczenia rozmów z osobami zdradzającymi i zdradzanymi trudno oprzeć się wrażeniu, że książka ma wyraźne zacięcie socjologiczne. Jej struktura również przypomina pracę badawczą; przedstawiana jest na początku próba, relacjonowane wywiady środowiskowe i przedkładane na bieżąco wstępne wnioski.
Pod względem językowym książka prezentuje formę uproszczonej analizy naukowej – autorka nie wdaje się w szczegóły metodologiczne, jednak nie pozostawia wiele niedopowiedzeń w sferze grupy badawczej. Opisuje kulisy spotkań, nakreśla historię swoich rozmówców, jednak nie podchodzi do nich z ostracyzmem. Krytyczna jest za to w stosunku do przełomowego raportu Kingsley'a, który, jak zwykło się przyjmować, rozpoczął pierwszą rewolucję seksualną. Wywody autorki nie są męczące, a wzbudzają zainteresowanie – czytelnik poznając nowe sposoby na interpretację zdrady małżeńskiej może zacząć traktować ją jako zjawisko wychodzące daleko poza obszar jednorazowego, zamkniętego aktu, a postrzegać ją jako zjawisko społeczne o długim trwaniu.
Najbardziej zaskakujące jest przedstawienie stereotypów o rozwiązłości europejczyków, często podnoszonej w kinematografii, i o konserwatyzmie Amerykanów. Autorka pochodząca z ojczyzny Kingsley'a opisuje  czytelnikom swój szok związany z zupełnie nową formułą zawierania znajomości, z jaką zetknęła się po przeprowadzce do Paryża (w którym to, podobno, dzieci mniej grymaszą). Nie rewiduje przez to stereotypowego obrazu starego kontynentu (jak to też nie robił film „Eurotrip” z 2004 roku) potwierdzając go przez przedstawienie swoich doświadczeń i obserwacji.
Mimo pewnych elementów naukowości, książka Pameli Druckerman jest książką popularnonaukową. Autorka nie wdaje się w głębsze analizy problemu, jednak nie zbywa faktów. Mimo tego – główne założenie, jakie wygląda zza zdań jest dosyć wyraźne – zdrada nie jest normą, ale nie jest też tragedią; to ludzie mogą z niej uczynić tragedię. To podejście jest dosyć kontrowersyjne, jednak autorka sprawnie lawiruje między wzmacnianiem stereotypów, a ich obalaniem; książka ta nie ma aspiracji do zmiany świata, jednak uzupełnia znacznie postrzeganie czytelnika w kwestiach małżeńskiej niewierności. W sposób ciekawy, lekki i niezobowiązujący. Tak na przekór tematowi.
 

niedziela, 2 czerwca 2013

Stephenie Meyer – Intruz




Tematyka z książek kierowanych do czytelników pełnoletnich powoli zaczyna przenikać do książek dla młodzieży. Eugenika, utopia, cicha władza i inkarnacja – motywy znane z książek science-fiction tym razem, w formie znacząco uładzonej, trafiają na karty powieści przeznaczonej dla nastoletnich. Miłośnicy sagi Zmierzch zaczynają dojrzewać, więc czas uraczyć ich poważniejszymi tematami? Trudno się oprzeć temu wrażeniu, zwłaszcza ze świadomością, że nowi bohaterowie Meyer są mniej eteryczni i mają w sobie więcej życia. Dosłownie i w przenośni. Mają wszak Intruza.
Pięknie opisany początek książki – scena wszczepienia duszy w ciało nosiciela; swoista re-inkranacja postaci z innego świata w ciało ludzkie otwiera opowieść. Estetyka, perfekcja, chwila wahania, wypreparowane emocje i utarte formułki. Takie powitanie może odstręczyć – tu nie mam wątpliwości. Pod tą powłoczką banału kryje się jednak spory potencjał, który autorka nie do końca wykorzystuje, jakby cenzurując tę opowieść poprzez ukrycie ważnych pytań dotyczących władzy, jej względności i zasadności manipulowana ludźmi.
Na Ziemi bowiem panuje pokój. Dzieje się tak dzięki istotom, których rodowód nie jest szczególnie znany, a których obecność na zielonej planecie nie jest do końca jasna. Przynoszą one pokój, gdyż są wolne od agresji, jednak to spłaszczenie emocji budzi niepokój; istoty zestawione z ludźmi powodują, że rdzenni mieszkańcy planety jawią się jako agresywne zwierzęta. Zwierzęta zmuszone do walki o przetrwanie; ich ciała bowiem służą duszom do przemieszczania się po świecie. Wszczepiane są one w ciała nosicieli (hostów) niemal jak organy; służą przy tym regulacji świata. Takie ubezwłasnowolnienie prowadzi do wzrostu negatywnych emocji; ludzie, którzy nie są nosicielami innych dusz muszą uciekać, by nie stać się naczyniem innego bytu. Bytu, który niesie zagładę podmiotowości nosiciela. Jego osobowość zostaje stłamszona przez intruza, który łącząc się z połączeniami nerwowymi swojego nosiciela przejmuje władzę nad jego ciałem.
Książka opowiada o sytuacji wyjątkowej – duszy, która została wszczepiona w ciało jednego z ostatnich żyjących na wolności ludzi. Jednak ciało i ukryty w jego zakamarkach duch nie dadzą się tak łatwo nowemu lokatorowi. Gość zaczyna mieć kłopoty z panowaniem na swoim ciałem. A to dopiero początek.
Nowa książka Stephanie Meyer budzi konsternację. Paraobrzędowy zabieg wszczepienia duszy jako żywo przywodzi na myśl opętania opisywane potoczyście przez scenarzystów serialu Supernatural jest tu przedstawiony z podobną sugestywnością. Wszystko idzie doskonale, ale... Właśnie na tym ale osadzona jest fabuła książki. Klasyczny, propowski motyw bohatera, który ma zadanie do wykonania, ma szczególne zdolności, ma nieprzyjaciół po drodze, ale i bliskich, którzy pomagają przezwyciężyć tę próbę.
Chciałoby się powiedzieć, że to już było – kulturowy motyw „emocjonalnej kastracji” obecny jest chociażby w Equilibrium. Mimo tego, trudno o jednoznacznie negatywną ocenę nowej książki Meyer. Wprawdzie eksploatuje utarte schematy narracyjne, jednak wychodzi w wielu miejscach poza banał. Ma ona kłopoty z podtrzymywaniem napięcia, jednak w pisaniu autorki jest coś, co może zainteresować czytelnika i nie pozwalać mu na oderwanie się od lektury. Powieść jest napisana potoczyście, jednak z zachowaniem rozsądnego umiaru. Dialogi nie powalają błyskotliwością, ale też nie miażdżą czytelnika banałem. Pojawiają się w niej mocne chwile (jak chociażby wielogłos wewnętrzny głównej bohaterki, czy też dialogi z łowczynią), jednak znacznie więcej jest fragmentów przeciętnych. Opowieść ta nie nuży, jednak też nie porywa szczególnie. Poruszane są w tej opowieści wątki utopijne i odnoszące się luźno do biowładzy, jednak jest to tylko zanęta dołączona do historii o miłości i poszukiwaniu siebie, jakkolwiek rozumianego. Wadą w tym kontekście jest brak rozwinięcia wątków wiążących się z władzą i pojawieniem się intruzów. Otwartość zakończenia książki daje na to nadzieję.
Czytelnicy mogą się czuć trochę oszukani po obejrzeniu kinowej adaptacji tej opowieści. Ta mocno spłyca najlepsze fragmenty powieści, jednak ciekawie dynamizuje akcję. Z drugiej strony – poświęcenie tej książce kilku dni (wszak to ponad pół tysiąca stron) jest w pewien sposób satysfakcjonujące; można przeczytać powieść dosyć lekką i przyjemną, z otwartym „happy-endem” i mającą pozytywny wydźwięk (wszak przyjaźń i miłość wszystko zniosą). Jako lektura na wakacje lub urlop – jak znalazł.

Zyta Oryszyn - Ocalenie Atlantydy

 

Pisanie o okresie stalinizmu, czasie, który Andrzej Kijowski określał jako sześciolecie, jest trudne nie tylko z powodu powszechnego wartościowania. Problem leżeć może w świadomości źródeł, pojawianiu się ewentualnego resentymentu, ale i przedkładaniu dużej historii nad historię małą. Między tymi kategoriami balansuje w swojej książce Zyta Oryszyn, pisarka późnego debiutu, której Ocalenie Atlantydy wydał Świat Książki.
Historia przedstawiona w książce jest płynna – to, niemal Baumanowskie określenie znakomicie oddaje charakter formy fabularnej zaproponowanej przez pisarkę. Nie ma tu bohaterów głównych, wszystko jest zawieszone w dążącej do krzepnięcia tymczasowości. Dwoma punktami centralnymi powieści są elementy kułackie, a i kapitalistyczne oraz wybitnie socjalistyczne. Pierwszym z nich jest kamienica, położna blisko granicy z Niemcami, zasadniczo poniemiecka, w której osadzeni (sic!) są bohaterowie. Drugim – umieszczenie wewnątrz owego budynku krzepiącego napisu Niech żyje i rozwija się władza ludowa. Przez soczewkę tych dwóch tworów autorka obserwuje ludzi rzuconych na nowy grunt; niekoniecznie, według nich, przyjazny.
Bohaterowie są wysiedleńcami, przyjechali w transportach z Kresów, by zasiedlić ziemie odzyskane, które wszak terenami piastów były, a więc naszemi. Tworzy narrację o historii z poziomu jednostek zamkniętych w nowym obszarze świata, czujących ciągłe zagrożenie, znajdujących wciąż pamiątki po minionej wojnie. Ludzie ci, mniej lub bardziej świadomie, starają się odtworzyć, na podstawie skrawków historii i przedmiotów zostawionych przez wcześniejszych mieszkańców kamienicy, którym narodowość uniemożliwiała na zachowanie swojej, często dziedziczonej, własności. Znajdując nowe przedmioty, urastające często do roli artefaktów, ludzie nawykli do życia na wsi albo w małym miasteczku na obszarze dawnej Polski B stykają się z cywilizacją w czystej formie. Dylematy, niemal moralne, dotyczące posiadania małej komórki w domu zamiast wygódki, pomimo swojej śmieszności, pokazują zderzenie dwóch światów, jakże jasno zarysowanych w koncepcjach administracyjnych polskiego dwudziestolecia międzywojennego, które nie przystając do siebie, nagle musiały wejść w relację symbiozy, nie zawsze przebiegającą bezboleśnie.
W świecie, który już nie istnieje, Oryszyn umieszcza też władzę. Ta właśnie władza jest czymś niedookreślonym, zawieszonym w przestrzeni, a jej okazjonalnie ukazujące się macki w postaci funkcjonariuszy tejże z promilami we krwi i karabinem pod pachą, którzy bardziej liczą na to, że dzięki autorytetowi władzy będą mogli coś sobie przywłaszczyć, niż na to, że zaprowadzą ład, są żywym dowodem na brak chęci współpracy ze strony obywateli. Z kolei sołdaci, których obecność jest zawsze niepożądaną, są wiecznym, bezdyskusyjnym zagrożeniem. Mimo roli wyzwolicieli są oni bliżsi oprawcom; echo wspomnień z lat wcześniejszych odbija się wciąż o ściany tejże, poniemieckiej kamienicy. Wydarzenia opisane rozgrywają się na przestrzeni lat, jednak widmo ponownej obecności żołnierzy z czerwoną gwiazdą na czapce spędza sen z powiek bohaterom.
Pogłos z zachodu pojawia się w książce wciąż – nie tylko w obszarze przedmiotów, ale i planów. Nadają radioodbiorniki odbierające Radio Londyn, w rozmowach przewija się pragnienie ucieczki na zachód, chęć znalezienia wolności dla siebie. Nie jest to jednak umieszczone w centrum książki. Osią jej jest próba zaasymilowania się w nowej rzeczywistości; proces ten odbywa się bowiem w trójnasób – na gruncie geograficznym (nowe miejsce), cywilizacyjnym (wspomniane zderzenie Polski A i Polski B [tu – ziem poniemieckich]) i ideologicznym (kresy jako obszar romantycznej afirmacji dziewiętnastwowiecznej). Każdy z tych obszarów nieprzystosowania generuje nowe treści, które pogłębiają odbiór książki o nowe podteksty. Z kolei ta wielość uniemożliwia jednoznaczne wskazanie tego-co-należy-ocalić. Jednak, ze sporym przekonaniem, można stwierdzić, że wartość ta nie jest materialna.
Ocalenie Atlantydy Zyty Oryszyn to książka nietuzinkowa. Tworząc glosę do polskiej historii powojennej pokazuje nową, bardziej przekonującą, historię o Samych swoich; ludziach wykorzenionych, niepewnych jutra, ale i pragnących stabilizacji. Niestety – idąc za Różewiczem – takiej nie zaznają aż do czasów naszej małej.