poniedziałek, 29 października 2012

Dorota Masłowska – Kochanie, zabiłam nasze koty


W kilka lat po premierze książki-laureatki Nike Dorota Masłowska prezentuje nową powieść. Spodziewać się można było wielu form i sposobów wyrazu, jednak takiej pomysłowości, jaką zaprezentowała autorka w nowej prozie trudno było przewidzieć. Książka tchnie świeżością, co, znając Masłowską - uderza w dwójnasób.
Poznajemy dwie bohaterki – Frarah i Jo; są one kobietami związanymi z miastem, niekoniecznie odnajdującymi się w rzeczywistości, z którą muszą stykać się na co dzień. Poznają się przez przypadek i natychmiast przypadają sobie do gustu. Trajkoczą godzinami, a ich pogaduszkom nie ma końca. Tak zawiązuje się przyjaźń dwóch różnych kobiet – jednej o rubensowskich kształtach, pewnej siebie i swojej kobiecości, a którą dobrze określa hasło pin-up girl i drugiej, która jest szczupłą i nieco zakompleksioną osobą, niekoniecznie wierzącą w swoją urodę. Ich relacja opiera się na wspólnych rozmowach, w czasie których głównie komentują ludzi, ale mimo regularnego przebywania ze sobą otwierają się na siebie zaledwie w niewielkim stopniu. Kłopoty Farah giną w ciągłym szczebiocie generowanym przez obie bohaterki, pozwala ona zagłuszyć swoje rozterki Jo – wiecznie zachwyconej sobą i szalenie sensualnej kobiety.
Niemal wszystko idzie jak należy do momentu w którym nie pojawia się ten trzeci – sprzedawca armatury łazienkowej, który zakochuje się w Jo, a ta zaczyna zaniedbywać relację z przyjaciółką. W Farah zaczyna rodzić się poczucie odrzucenia, które kiełkując zaczyna przeradzać się w wewnętrzny protest. Doświadcza go w swoich snach – poznaje w nich syreny pokiereszowane przez zanieczyszczony ocean, uzależnione od śladowych ilości alkoholu z butelek wrzucanych do morza. I samotne. Jak Farah.
Mimo tego, że książka w niektórych momentach prosi się o to, by opisać ją jako studium samotności w postmodernistycznym świecie widocznym zamiarem autorki jest uniknięcie tego. Masłowska nie stosuje prostych kategorii opisu rzeczywistości, które prowadzić by mogły do takiej konkluzji - świat przez nią opisany nie zbliża się nawet do dychotomicznych opisów kategoryzujących go jako dobry i zły. Skutkiem tego jest niejasność wielu postaw, a same bohaterki nie są pewne swoich osądów. Mimo jednoznacznie złej sytuacji emocjonalnej Farah nie potępia ona Jo jako osoby porzucającej najbliższą przyjaciółkę na rzecz głupiego faceta od armatury łazienkowej, ale miota się w swoich ocenach, wciąż nie mogąc podjąć ostatecznej decyzji.
Właśnie w takiej sytuacji stawia Masłowska swoje bohaterki. Są to kobiety niezdecydowane na nic w obszarze nieskończonego wyboru. Osoby usiłujące się przywiązać do czegokolwiek lub kogokolwiek, a spotykające się z odrzuceniem lub niejednoznacznością. Stają się one tak podobne do reszty osób, że przestają być podmiotowe. Czytają to, co wszyscy, zachwycają się takimi samymi, ckliwymi scenami w filmach, dążą do osiągnięcia tego samego – wysokiego statusu społecznego i znalezienia miłości. A te jednostki, które znajdą jakiś cel inny niż dążenie za króliczkiem przestają być rozumiane – jakby wychodziły z platońskiej jaskini. Ich język się zmienia, priorytety też. Stan zakochania? Może. Autorka akurat nie ucieka się tu do komunałów – raczej postukuje wielokrotnie kokon os, jednak nie robi tego mocno.
Ważne kwestie podejmowane są w tej książce w sferze niedopowiedzeń. Jest to o tyle ciekawe w tej opowieści, że nie jest jasno dookreślona relacja między Jo a Farah. Z jednej strony można ją określić jako granicząca z homoerotyczną. Wszystko niemal by pasowało – Farah przeżywa katusze po rozpoczęciu związku z tym trzecim, nie chce odpuścić, chce, żeby jej przyjaciółka-kochanka-in spe­ wróciła, i żeby wszystko było jak dawniej. Nie ukrywam, że nie jest to interpretacja przekonująca. Mocne związanie się kobiety samotnej ze związaną raczej przypomina kurczowe trzymanie się ostatniej deski ratunku. Związanie z kimś, z kim można porozmawiać, wypłakać się, pośmiać okazuje się być daleko bardziej cenne niż kalosze znanej firmy, o których można rozmawiać godzinami z najbliższą osobą. Kwestia wykorzenienia pojawia się w tej książce nad wyraz często – nie wprost, ale dosyć wyraźnie. Jeszcze jedną interpretacją może być potraktowanie Farah jako kobiety schizofrenicznej, obarczonej dodatkowo nerwicą natręctw i toksycznie przywiązanej do drugiej osoby. Wskazywać by mogły na to jej sny (również ciekawa kwestia), relacje z Jo i nadużywanie żelu antybakteryjnego.
Kwestię wykorzenienia w ciekawy sposób przedstawia pojawiająca się dosłownie znikąd Go. Polka (określająca się na miarę przeciętnego kojarzenia geografii jako mieszkankę dawnej Jugosławii), poruszająca się w środowisku współczesnej bohemy artystycznej. Farah poznaje ją na wystawie, na którą zaproszenie (pardon – ulotkę reklamującą) dostaje od Jo. Jest to postać o tyle ciekawa, że reprezentuje przykład osoby o odciętych korzeniach (chociaż raczej przypomina bluszcz wczepiający się we wszystko, co może dać pożywienie). Żyjąc na koszt swojego ojca próbuje znaleźć kogoś, kto jej wysłucha. Przykleja się do Farah dopóki ta darzy ją szczególną uwagą. Gdy tylko ta intensywna relacja słabnie (dokładniej po kilku godzinach), pragnąca kogokolwiek obok pracowniczka agencji reklamowej zostaje ponownie sama.
Sny Farah są o tyle ciekawym elementem powieści, że oddają jej faktyczny stan umysłu – stawia się ona w nich w roli ofiary gotowej oddać cokolwiek za odrobinę uwagi poświęconej sobie. Śniące się jej syreny są jak one zaborcze w relacjach z ludźmi, jednak stają się toksycznie obojętne po zaspokojeniu swoich potrzeb. I, co najgorsze, nie mają nic wspólnego z tymi, które widział ongi (nie zakleiwszy sobie oczywiście uszu woskiem) Odys. Przypominają przez to trochę postać Go, jednak czynią daleko bardziej obietnice dotyczące stworzenia więzi. Rozczarowanie jest tym większe, że nie śpieszą się one ze spełnianiem obietnic.
Osobną kwestią książki jest jej język. Jest on daleki od sztampy, przypomina poprzednie dwie książki Masłowskiej, jednak daleki jest od przaśności, jaka (w mojej opinii) dominowała Wojnę i Pawia. Tu mamy do czynienia z dojrzałym narzędziem, niestroniącym od ironii i cynizmu. Celny dowcip jest obecny niemal na każdej ze stron. Co ważne – nie zdarza się autorce żart nieśmieszny. Jest to ogromny sukces, gdyż nierzadko się zdarza, że autor władając ostrzem ironii ginie od niego marnie, gdy kolejne wstawki satyryczne trafiają go w kolano. Tu widać podobną strategię jaką przyjął Jarosław Stawirej (Masakra profana) – nie brakuje gorzkich przemyśleń, jednak jakiekolwiek wyśmiewanie ma swój jasno określony cel, a żaden z dowcipów nie powoduje konsternacji ani niesmaku. Masłowska czyni z języka posłusznego sługę swoich myśli, jednak korzystając z niejednoznaczności, jakie niesie polszczyzna skutecznie odsuwa w sferę niedopowiedzeń chociażby relację Jo i Farah.
Nie obyłoby się też bez wstawek odautorskich. Polska pisarka na emigracji wspominała w wywiadach, że wyjazd pozwolił się jej zdystansować do kraju – widać to też w alter ego w książce. Ktoś taki jak ja narratorskie pojawia się w windzie, spogląda przez okno, w rozmowie ze swoim partnerem. Jednak nie jest ono decydujące w opisie – pozostawia po sobie glosę do opowieści bohaterów. A spotkanie ich w windzie nie dla wszystkich musi być wytworem z obszaru literatury.
Nowa książka Doroty Masłowskiej jest dobra. Ba, bardzo dobra. Mimo dystansu, z jakim odnosiłem się do jej wcześniejszych dokonań, Kochanie, zabiłam nasze koty przekonuje mnie bardzo. Nie jest to opowieść sztampowa, nie sili się ona na tworzenie diagnozy społecznej, a jedynie zaznacza problemy, które mogą być rozwinięte dalej przez kogoś innego. Jak wspomniałem – to delikatne szturchanie gniazda os budzi dyskomfort i trochę moralizuje; może zmusić do zastanowienia się nad sobą, jedna nie pojawiają się w niej opisy w trybie rozkazującym, a skierowane w kierunku czytelnika. Tu Masłowska pokazuje swoją ogromną siłę jako pisarka – stroniąc od przesadnego patosu i moralizatorstwa pokazuje życie osób wykorzenionych w świecie, w którym beton (jakkolwiek rozumiany) uniemożliwia znalezienie jakiegokolwiek miejsca dla siebie i z kimś. Kimkolwiek.

czwartek, 18 października 2012

John Irving – W jednej osobie



Od kiedy literatura genderowo-queerowa weszła do regularnego obiegu pojawia się wiele tekstów słabych, ideologicznych i o rażąco niskim poziomie jakości. Mimo tego – Irving nie sięga po wytarte schematy tworzenia opowieści – jego ksiązka wymyka się jednoznacznej kategoryzacji. Co więcej – daleko bardziej zbliża się do powieści psychologicznej niż genderowej.
W jednej osobie jest historią tworzenia się podmiotowości – zarówno płciowej, jak i społecznej. W tym określeniu-worku mieści się niemal wszystko, co ma miejsce w niedawno wydanej książce cenionego pisarza anglojęzycznego. Zapełnienie tych obszarów okazuje się być o tyle ciekawe, że dokonuje się chronologicznie – wszystko za sprawą osiągnięcia przez bohatera wieku adekwatnego do rozważań na temat swojej przeszłości i stworzenia przez Williama, tak bowiem ma na imię narrator-bohater, opowieści o swoim dorastaniu do stania się człowiekiem otwartym na wszystko. I każdego.
Poznajemy Williama w wieku nastu lat – uczęszcza on do szkoły z internatem i tam zaczyna poszukiwać swojej tożsamości jako człowieka; ma również przeczucie, że powinien zostać pisarzem. Zdaje sobie sprawę z bycia młodym mężczyzną, jednak kwestia preferencji partnerskich nie jest dla niego do końca jasna. Zakochuje się w bibliotekarce, pannie Frost, która okazuje się być w przeszłości zapaśnikiem z drużyny szkoły, do której uczęszcza; co też ważne –  utwierdza go ona w przekonaniu o obraniu słusznej drogi rozwoju. Jego fascynacja młodszą koleżanką zostaje dosyć brutalnie przerwana przez uwiedzenie jej przez kolegę ze starszej klasy. Również jego fascynacja tymże chłopcem (skądinąd – zapaśnikiem) nie zostaje do końca wyjaśniona. Co więcej – w jego rodzinie pojawia się postać dziadka (ojca matki), który jako aktor amatorskiego teatru często wciela się z ogromnym powodzeniem w role kobiet. Zagadkową dla jego tożsamości jest też kwestia relacji (a raczej jej braku) z ojcem. Problem ten opierał się o to, że młody William nigdy go nie poznał, a jego rolę kilka lat przed rozpoczęciem opisu wydarzeń w książce przejął drugi mąż matki – Richard Abbott – stając się zarazem przyjacielem i powiernikiem dorastającego chłopca; poza tym – też jego pierwszą fascynacją erotyczną.
W tym układzie dorasta tożsamość seksualna Williama; im bardziej stara się ją odnaleźć, tym bardziej dostrzega, że zadeklarowanie się jako osoba hetero- czy homoseksualna jest dla niego niemożliwe. Pociągają go zarówno mężczyźni, jak i kobiety. W takim rozbiciu odnajduje siebie – skazany na nieufność i niechęć ze strony mężczyzn i kobiet. I, co ważne, konsekwentnie utrzymuje swoją decyzję.
Gdyby skupić się tylko na rozważaniach bohatera dotyczących jego podmiotowości seksualnej z perspektywy wieku, otrzymalibyśmy klasyczną (na tyle, na ile to możliwe) powieść z gatunku gender/queer. Jednak Irving idzie dużo dalej niż by się można było spodziewać. Na kartach swojej książki Irving tworzy opowieść o przemianie mentalności, o epidemii AIDS, jaka dotknęła jego najbliższych, o odrzuceniu, z jakim spotykał się jego bohater jako podmiotowość biseksualna. Widać w tej opowieści ogromną podróż, jaką ma za sobą społeczeństwo amerykańskie – zarówno pod względem zmian mentalności, jak i zachowania czy też myślenia. I pomimo pojawiających się w tle nawiązań do Europy i jej większego liberalizmu książka pozostaje narracją prowadzoną z amerykańskiego punktu widzenia.
Cała opowieść Williama Abbotta, tak bowiem nazywa się bohater-narrator (w związku ze zmianą na stanowisku męża swojej matki), jest prowadzona z perspektywy pierwszej osoby. Ciekawa jest konstrukcja narracji tej opowieści – jej początek i koniec są osadzone w tym samym czasie, a relacja stopniowo towarzyszy bohaterowi, wraz z jego dorastaniem i zderzaniem się z coraz to nowymi problemami. Również okres dorastania jest szczególnie poddany pod lustrację czytelnika – widoczna jest wyraźna sugestia autora, iż właśnie wtedy klaruje się tożsamość seksualna bohaterów. Kolejnym tego dowodem jest również postać nastoletniej Gee, która w okresie edukacji postanawia zmienić płeć, gdyż nie czuje się chłopcem. To w nawiązaniu do niego rozgrywa się akcja przedstawiona w dalszej części książki, to znajomości zawiązane w tym czasie będą szły za Williamem do końca życia.
Warstwa językowa książki nie pozostawia najmniejszych wątpliwości – zarówno pisarz, jak i tłumacz (wszak to on też miał tu coś do powiedzenia) stanęli na wysokości zadania. Język powieści jest jasny i nie pozostawia niedopowiedzeń. Każdy z bohaterów ma swój własny sposób bycia i mówienia – stworzenie sporej grupy postaci wyraźnie zarysowanych, ze swoją przeszłością i przyzwyczajeniami językowymi jest dobrą cechą tej opowieści. Książka przez to zyskuje na swoim magnetyzmie – nawet mimo braku zgody z kilkoma kwestiami zawartymi w niej trudno nie dać się oczarować znakomitemu językowi, jakim jest napisana (przetłumaczona?).
Fabuła jest przekonująca, jednak pod koniec książki nie da się oprzeć wrażeniu, że sam bohater ewoluuje. Jeden z jego przyjaciół stwierdza, że na podstawie książek napisanych przez Williama można wywnioskować że jedynie nienawidzi ludzi siejących nienawiść. Postawa ta ciekawie w nim dojrzewała, jednak pod koniec rażące może okazać się porównanie osób o innym poglądzie niż bohater do troglodytów. Zastosowanie takiej demagogii jest łyżką dziegciu na którą natknąć się można pod koniec znakomitej beczki miodu. Mimo wszystko – w opowieści będącej hołdem złożonym odrębności każdego z nas (jak to głosi uwaga na czwartej stronie okładki) takie porównanie powoduje zgrzyt. I pomimo faktu, że kierowane jest do konkretnej postaci (agresywnego futbolisty), to rozciągnięcie jej na każdego, kto nie ma poglądów zgodnych z tymi, które ma narrator/bohater mocno (i niepotrzebnie) ideologizuje zakończenie powieści. A to jest zupełnie inne niż u Coetzeego na przykład – jest w nim jakaś nadzieja, jakieś domknięcie. Nie ma spadku, ale jest odbicie się od zna i powtórna podróż ku górze. Czytając ją miałem wrażenie podobne jak przy lekturze Spokoju doskonałego Amosza Oza – nie ma tu niepotrzebnych słów, bezpodstawnych wkrętów fabularnych i nadmiaru działań – wszystko jest takie, jakie być powinno, skrojone na miarę i poruszające. Do tego książka ta jest napisana bardzo konserwatywnie (!) – jeśli pojawia się w niej jakaś strzelba, to do końca opowieści ktoś musi od niej zginąć.
W jednej osobie jest książką trudną. Mimo pozornie prostej fabuły stawia wiele pytań o podejście czytelnika do świata i do inności. Tej, z którą można spotkać się na co dzień i tą, która pojawia się na drodze okazjonalnie. Pomijając pewne zgrzyty jest to bardzo konsekwentnie napisana powieść o poszukiwaniu siebie pośród ludzi niekoniecznie akceptujących te poszukiwania i to, jaki jest ich cel. Ta opowieść wciąga i nie pozwala się oderwać. 

wtorek, 16 października 2012

Jo Nesbo – Człowiek-nietoperz.



O kryminałach mówi się jako o tekstach, którym brakuje polotu, w których wszystko już było, a na pewno – morderstwo w klimacie nocy polarnej w Skandynawii. Tym bardziej cieszyć może czytelnika informacja że miast przedzierania się przez śnieg bohater będzie się pocił w Australii. Tam bowiem trafia bohater uznanego skandynawskiego pisarza – Jo Nebeso.
Z pierwszych stron dowiadujemy się o morderstwie Szwedki na terenie Australii. Z tego to powodu wysłany zostaje do kraju kangurów śledczy, który ma pomóc w odnalezieniu sprawcy. Fabuła – sztampowa, jednak rozwiązanie jej – nie jest już takie oczywiste. Partnerem Szweda zostaje Aborygen, który staje się dla gościa cennym źródłem informacji. Do tego pojawia się ciekawa, norweska barmanka, której osoba nie jest wcale tak jednoznaczna, jakby to się mogło wydawać…
Bohater okazuje się być policjantem po przejściach – jego problemy rzutują na podejmowane przez niego decyzje, jednak nie jest to nigdy do końca pewne. Bardzo mocną stroną opowieści są dialogi – nie trącają banałem, nie nudzą. Do tego nie ma się uczucia, że coś jest w tej opowieści upchane na siłę (a często w kryminałach tak jest). Wywód prowadzący do odkrycia mordercy jest bardzo konsekwentny, nie brakuje w nim wyrafinowania. Co więcej – sprawa morderstwa staje się jedynie tłem dla spojrzenia na problemy społeczne Australii i Szwecji. Znacząco to urozmaica książkę i pozwala na podejście do niej z zupełnie innej strony. Żadna z postaci nie pojawia się w fabule przez przypadek – każda rozmowa prowadzi do odkrycia mordercy, jednak do końca nie wiadomo, kim on jest, ani jakimi pobudkami się kierował. I tytuł też wiąże się z wierzeniami Aborygenów; uważają oni, że nietoperz jest zwiastunem śmierci. A trudno oprzeć się wrażeniu, że tytuł odnosi się do komisarza ze Skandynawii.
Książka Jo Nebeso jest znakomicie napisanym kryminałem – nie nudzi, nie odstręcza, nie jest przewidywalna. Do tego lekkość dialogów i ich błyskotliwość świadczą zdecydowanie na korzyść tejże opowieści. I, co najważniejsze, zanim Larsson stworzył Millenium – Nebeso już był uznanym pisarzem kryminałów. 

niedziela, 7 października 2012

Włodzimierz Kowalewski - Ludzie moralni



Po Świetle i lęku polski pisarz długo kazał czekać na nową książkę. Ludzie moralni są kolejną glossą do świata – tym razem współczesnego, ale i do współczesnej literatury. Pod tym względem jest to porywająca formalnie powieść, od której dosyć trudno się oderwać.
O fabule tej opowieści trudno cokolwiek spójnego powiedzieć. Jest tu ghost wrighter, jest tu bogacz – Czesław Żegiesta – jest jego żona (z rozwydrzonym psem torebkowym) i jest aktorka porno. Każda z tych postaci otrzymuje w swoim momencie głos. By powiedzieć, jak zapatruje się na świat, co dostrzega, co ją boli, przeraża i frapuje. Każdy z mówiących jest inny – co innego przeżył, spogląda na te same kwestie w sposób zupełnie inny, a przez to – ubogacający.
Pierwszy do głosu dochodzi wspomniany pisarz-widmo. Otrzymuje zlecenie napisania biografii potentata finansowego (który w zasadzie nie wiadomo czym włada, jednak ma z tego masę pieniędzy). Propozycja ta kierowana jest do niego nie dlatego, że jest kimś genialnym i znanym w środowisku dziennikarskim (piórem bowiem on się para w miarę regularnie, jednak bez spektakularnych sukcesów). Przemawia za nim przeciętność i brak szczególnego polotu – właśnie to powoduje, że zostaje uznany za doskonałego odtwórcę życiorysu zacnego, acz kontrowersyjnego człowieka biznesu. Z jego perspektywy dochodzi do czytelnika najwięcej informacji – są one dosyć mocno nacechowane emocjonalnie. Wszak człowiek wyrwany ze swego naturalnego środowiska nie reaguje dobrze w zamknięciu wielkiej willi pośrodku mazurskich lasów (a takim warunkiem jest praca nad biografią Żegiesty. Pisze on tam skrzętnie opowieść o polskim wzroście koniunktury i upadku moralności na przykładzie, nomen-omen, swojego chlebodawcy. Który chleb ten kroi bardzo grubo.
Nie da się zaprzeczyć, że dominacja głosu dziennikarza-biografisty w pewnym momencie zaczyna zanikać – rozmywa się ona na fragmenty pisanej przezeń biografii, w której przedstawia sylwetkę Żegiesty. Pisane z perspektywy trzeciej osoby, pozornie suche, niosą za sobą jednak ogromny bagaż emocjonalny – w pewnym momencie czytelnik zaczyna trzymać kciuki za powodzenie procederów prowadzonych przez bohatera na granicy prawa, byleby tylko ten mógł w końcu dorobić się swojego i stać się jednym z piątki najbogatszych w nadwiślańskim kraju. Widoczna jest w tych fragmentach ciekawa interpretacja narratologii – opowieść sama w sobie staje się pewnym uładzaniem chaosu, niemal wspominaniem czasów groźnych z sentymentem i śmiechem. Zwłaszcza, że czytelnik ma świadomość, że wszystko wiedzie ku klasycznemu happyendowi. Finansowemu. Można też dostrzec pewną zdroworozsądkową predestynację Żegiesty – wychowany przez przedsiębiorczego człowieka szybko stał się podobnym do ojca (skądinąd – handlarza częściami zamiennymi na rynku odgórnie planowanym w czasach słusznie minionych). Zatem – jungowska teoria socjalizacji pokazuje się tu w całej krasie.
O dodatkowych głosach świadczy między innymi dialogowana narracja aktorki porno, zatrudnionej w jednej z firm człowieka sukcesu, która opowiada o swoich dylematach, życiu i żalach, która mimo wykonywania zawodu napiętnowanego społecznie wiedzie całkiem normalny tryb życia. Również żona pisarza w pewnym momencie dochodzi do głosu – opowiada o swojej rozłące z mężem, jego braku, obawie o dalszy byt, który mimo dobrego źródła dochodu męża, wciąż nie jest pewny.
Pozorny (a i formalny) zabieg wplatania głosów bohaterów w pozornie trzecioosobową narrację wydaje się być jednym z najlepszych w całej książce. Nie da się ukryć, że jest ona pełna różnego rodzaju teoretycznych kruczków, które są smakowitymi kąskami dla literaturoznawców, jednak zarazem nie rzucają się w oczy tak, by utrudniać lekturę. Warstwa fabularna okazuje się być też nad wyraz ciekawa – główny bohater – Żegiesta – jest niejednorodną postacią, która kończy w nie do końca jasny sposób. Spotykane przez niego osoby dają się łatwo skojarzyć z tymi, które znamy z ekranów telewizyjnych – znaną dziennikarką, kontrowersyjnymi politykami, dosyć mocno związanym z tymi sferami biskupem… Jest tu śmietanka kalek odbitych od najbardziej znanych w polskim światku medialnym i politycznym – wystarczy tylko chwilę się zastanowić by odkryć, od kogo pisarz wziął cechy swoich postaci. Sama postać Żegiesty też nie wydaje się być taka obca. Z drugiej strony – żadna z postaci opisanych w książce nie istnieje – gra ze świadomością i wiedzą czytelnika jest tu niesamowita i z pewnością zmusza do aktywnej i twórczej lektury.
Nie sadzę, aby określeniem na wyrost byłoby przypisanie nowej książce Kowalewskiego przymiotnika postmodernistyczna. Łączy ona w bardzo lekki sposób kwestie teoretyczne i fabularne przez co nie ma się częstego w tego typu opowieściach wrażenia nadęcia. Znając jego wcześniejszą twórczość (zwłaszcza wspomniane Światło i lęk) widać ogromny postęp i wszechstronność autora. O ile poprzednia powieść sprawia wrażenie ciemnej (jak sam tytuł wskazuje; odnosi się ona do czasów dekadentów i romantyków), to ta, pomimo panującego mroku, staje się o wiele jaśniejsza i, o dziwo, optymistyczna. Nawet jak na opowieść o wątpliwym moralnie procederze ukręcania interesów. I właśnie ta moralność jakkolwiek ujęta, staje się centrum opowieści. Jak to określa w pewnym momencie Żegiesta – jak nie ma koniunktury, nie ma też moralności. Ta smutna prawda okazuje się być gorzką pigułką, której przełknięcie pozwala na zrozumienie świata, jaki próbuje opisać – zarazem autor, jak i pisarz-widmo. Rzeczywistości niełatwej i trudnej w opisie.
Książka mnie, jako czytelnika, wprawiła w mocne osłupienie i zdziwienie – jej walory artystyczne i merytoryczne nie pozostawiają zbyt wiele pola do popisu dla krytyków krytykujących. Dobrze napisana, dokładnie przemyślana i wielogłosowa opowieść zaskakuje i napawa prawdziwym zachwytem zarówno czytelnika niezanurzonego w teorię literatury, jak i tego, który para się tym na co dzień. Jak to czasami bywa na bilbordach – urzekająca, wstrząsająca, ale i dająca do myślenia. 

środa, 3 października 2012

Manuela Gretkowska – Agent



Opowieści o zdradach, podwójnym życiu i drobnych kłamstewkach są równie stare co etos herosów. Mimo tego – kolejne opowieści spod znaku romansu pozamałżeńskiego wciąż cieszą się ogromną popularnością. Po taki schemat sięgnęła (nie pierwszy raz) Manuela Gretkowska.
Czy dobrze czy źle…? Trudno to stwierdzić. W każdym razie autorka przybliża nam historię izraelskiego małżeństwa ze sporym stażem. Małżeństwa o korzeniach polskich, naznaczonych piętnem Holocaustu, jednak będącego po sporych przejściach. Jednym z takowych jest przypadkowa śmierć syna w czasie wymiany ognia między ekstremistami a wojskami rządowymi. Drugim – utrata córki na rzecz religii. W takiej sytuacji poznajemy dwoje życiowych rozbitków, którzy mając różne korzenie i różny stosunek do swojej tożsamości (nomen-omen – polskiej) tworzą relację opartą na wzajemnym dbaniu o siebie. Ona jest lekarzem, on – informatykiem. Ona – już nie leczy, on – próbuje wyciągnąć swoją firmę po kryzysie rozpoczętym atakiem na WTC. W to wszystko wplata się ta trzecia – młoda Polka przekonana o tym, że on jest agentem Mosadu. Obie żyją w przeświadczeniu o wierności swojego partnera. On – wiedzie na wskroś podwójne życie; jedno – w żalu po śmierci syna, drugie – w radości z posiadania męskiego (młodszego wprawdzie, ale jednak) potomka. Jak to w takich powieściach – coś musi się rozpaść.
I rozpada się całkiem sprawnie. Poprzez niedomówienia, niespodziewane wypadki, melancholię i sentymentalizm. Wszystko staje się jasne, jednak powieść nie daje wrażenia jakiejkolwiek sytości. Wiele wątków jest rozmytych w tekście, nie do końca wyjaśnionych. Sprawia to wrażenie budowania sztucznego niedosytu, który po kolejnym pojawieniu się zaczyna poważnie mierzić czytelnika oczekującego poważnego traktowania. Dziwić poważnie może sama konstrukcja światopoglądowa książki liderki na wskroś feministycznej Partii Kobiet – tak głęboko umoczony (wśród autorów bardziej znanych) w patriarchat i męski odbiór kobiecego ciała jest tylko Janusz Wiśniewski. Seksualizacja i sensualizacja (świadomie używam tych dwóch terminów) trochę drażni, jednak książka nie jest nią przeładowana. Co wcale nie oznacza, że jest jej za mało. Wręcz przeciwnie. Rozwodzenie się nad bielizną bohaterki na pierwszych stronach jest przynajmniej szokujące i nie pogłębia kreacji postaci.
Ogromny potencjał książki leży w korzeniach małżeństwa, w które wkrada się zdrada. Jest on, moim zdaniem, zupełnie niewykorzystany. Cień Holocaustu, emigracji, tworzenia Nowej Ojczyzny (znakomicie opisany przez rozmówców Grynberga w Ocalonych) są tu zepchnięty do roli ornamentu. Ze szkodą dla książki. Rozwiązanie akcji kojarzyć się może z grecką deus ex machina, co raczej nie skłania do głębszych rozważań na temat wydarzeń (jak i pozwala na pozostawienie ich sobie samym, bez potrzeby tłumaczenia ze strony autorki). Do tego niesamowita maskulinizacja świata przedstawionego w powieści jest zaskakująca – na ile autorka kojarzona z literaturą menstruacyjną, zachwalana przez samego Miłosza zmieniła się literacko i porzuciła dawne ideały? Tego, niestety, nie wiem.
Agent Manueli Gretkowskiej ani nie zaskakuje ani nie porywa. Jest to książka przewidywalna o niewykorzystanym potencjale, posiadająca sporo wyraźnych pęknięć w fabule, które utrudniają zaliczenie jej do dzisiejszego Parnasu. Można ją porównać do odgrzanego dania z niezłymi przyprawami, które jednak źle wykorzystane nie ratują potrawy przed kulinarnym rozczarowaniem.