poniedziałek, 30 stycznia 2012

Elly Griffiths – Szlak kości.


Seriale kryminalne cieszyły się popularnością od kiedy obraz zaczął się poruszać. Jednak od kilku lat sukcesy święcą historie opisujące inteligentnych śledczych opierających się w swych osądach o opinie naukowców. Wszystko to, by schwytać złoczyńcę. W nowej książce Elly Griffiths naukowcem jest archeolog (ceniąca sobie badanie kości), a śledczym – sceptyczny oficer policji (z pobłażaniem podchodzący do zamiłowań konsultantki). Schemat jakby znany z serialu Bones, ale tu – w całkiem ciekawym wydaniu.
Akcja rozpoczyna się w momencie, gdy na angielskim wybrzeżu zostają znalezione kości dziecka. Wzbudzają one zainteresowanie zarówno policjanta, jak i archeolog. Decydująo tym powody zawodowe – inspektor Nelson widzi w nich szansę na rozwikłanie ciągnącej się od dziesięciu lat sprawy zaginięcia pięcioletniej dziewczynki; archeolog – Ruth Galloway – dopatruje się w nich śladów cywilizacji z epoki żelaza, której ślady były odkryte na terenie, na którym znaleziono szczątki. Gdy okazuje się, że przedmiot ich zainteresowania bardziej przysłuży się nauce niż kryminalistyce – przedstawiciel władzy jest rozczarowany.
Sprawa zaginionej dziewczynki okazuje się jednak bardziej złożony, niż Ruth sądziła; Nelson od dziesięciu lat otrzymuje listy z mylącymi informacjami nawiązującymi do ofiary porwania. Mając nadzieję, że wiedza konsultantki na temat starożytnych wyznań i archeologii pomoże mu w lepszym poznaniu charakteru porywacza, proponuje jej kontynuowanie współpracy. Po jakimś czasie ginie jednak kolejna dziewczynka – zbliżona wiekiem do ofiary sprzed dziesięciu lat. Wtedy akcja nabiera tempa.
W taki stanie zostawię relacjonowanie fabuły książki, gdyż nie chcę popełnić grzechu śmiertelnego w opisie kryminału – nie chcę naprowadzać nikogo na rozwiązanie. A jest ono dosyć pomysłowe, jednak, tu stwierdzam z bólem serca, dosyć przewidywalne; jest jeden z najsłabszych punktów książki. Wprawdzie w połowie książki można typować mordercę (narracja jest wystarczająco sugestywna), jednak już trochę za połową można dostrzec wyraźne, a może – zbyt wyraźne, wskazówki potwierdzające właściwą teorię. Książka niestety na tym traci.
Mimo tej, pozornie dyskwalifikującej wady, jest to dobrze napisany kryminał. O ile pomysł na zbrodnię jest niezbyt oryginalny, to wykonanie – o wiele bardziej pomysłowe. Przemieszanie dziwnych, nieformalnych związków bohaterów, zderzanie innych charakterów w klatce narracji – te eksperymenty dodają książce niewątpliwego uroku. Co też ważne – nie jest to jednowątkowa narracja; pojawiają się liczne zawirowania mające na celu zmylenie czytelnika. Kluczowym elementem jest w praktyce święty krąg nad brzegiem morza...
Postaci pierwszoplanowe momentami delikatnie trącają sztampą, jednak w drugim planie przewijają się o wiele ciekawsze i bardziej złożone osobowości; w praktyce to stanowią znakomitą podbudowę zbudowanego w książce świata. Warto się skupić na historiach tych postaci – to one ubogacają i dodają niesamowitego smaku powieści. Powieści, skądinąd, kryminalnej.
Szlak kości jest ciekawym kryminałem, który nie broni się jednak w pełni przed cechami wypalonego już gatunku. Z jednej strony łączy elementy kryminałów skandynawskich z klasycznym kryminałem anglosaskim. Z drugiej – nie broni się w pełni przed zużytymi schematami; mimo tego postaci drugoplanowe znacznie podnoszą poziom fabuły. Opowieść czyta się dobrze – jedną z cech dobrego kryminału jest przecież wciągnięcie czytelnika (nie mówię tu o przypadku z opowiadania Tokarczuk) w świat zbrodni; cechę tę książka Elly Griffiths z pewnością posiada. A czy to jest dobry kryminał – nie mogę zaprzeczyć. 

czwartek, 26 stycznia 2012

Marek Bieńczyk – Melancholia. O tych, co nigdy nie zaznają straty.



Eseistyka jest sztuką uprawianą od czasów, gdy żył jej ojciec – Montaigne. Od jego śmierci zarazem ewoluowała i pozostała w miejscu; jej zmiana polegała na rozszerzeniu tematyki i pomnożeniu narzędzi pracy – stałość opiera się na podobnej metodzie pracy – obracaniu problemu i przyglądaniu się mu z wielu stron. Właśnie taką, nowoczesną formę, ma eseistyczna książka Marka Bieńczyka, której trzecią reedycję niedługo wyda Świat Książki.
Marek Bieńczyk zasłyną jako tłumacz dzieł Milana Kundery, a jego późny debiut literacki miał miejsce na początku lat 90. minionego stulecia (esej o Zygmuncie Krasińskim – Czarny człowiek). Swój kunszt i znajomość dwoistości znaczeń przeniósł również na swoje teksty – wielokrotnie obraca samo słowo melancholia i bada jego zachowanie w różnych systemach językowych (począwszy od greki a na angielskim skończywszy).
Czytelnik jest oprowadzany przez narratora (tu – w domyśle – Bieńczyka) po świecie melancholii; narratora, który prowadzi niemal jak Wergili Dantego po zaświatach – z gawędą, historią i światłem. Tym ostatnim jest tu wiedza – to dzięki niej istota zadumy i tęsknoty staje się bliższa.
Opowieść z ogromną swobodą przechodzi od zarania dziejów zagadnienia, w których autor dopatruje się podwalin filozofii, ku współczesności, by po chwili powrócić do wieków średnich lub końca XIX wieku – wszystko po to, by przedstawić lepiej podjęty element opisu tytułowej melancholii. Właśnie to sprawne, niemal instrumentalne użycie faktów historycznych w połączeniu z podobnym wykorzystywaniem rozmaitych metod badawczych sprawia, że ten zbiór eseistyczny jest niezwykle współczesny i, tu należy użyć tego terminu, postmodernistyczny. Autor jest wolny w swoim kreowaniu rzeczywistości literackiej i nie obawia się po tę wolność sięgnąć. Ta swoboda sprawia, że obok Freuda i Foucaulta pojawia się esej o winie (!), które okazuje się być lekiem na melancholię.
Czytając tę książeczkę (140 stron) trudno oprzeć się wrażeniu jej bliskości z Fragmentami dyskursu miłosnego Rolanda Barthesa – obaj autorzy używają podobnych metod opisu, zwracają się do czytelnika w podobny sposób i dochodzą do podobnych wniosków (w momencie, gdy pojawia się kwestia braku i tęsknoty w opisie melancholii jedynym dopowiedzeniem, jakiego moim zdaniem zabrakło, jest barthesowska kategoria tęsknoty jako cechy, która ma w sobie coś kobiecego). Tu należy też zauważyć, że mimo niemal oczywistych punktów wspólnych, nazwisko francuskiego myśliciela nie pojawia się w bibliografii książki.
Trudno jest pisać krytycznie o tekście, który wzbudził zachwyt. Niemniej Melancholia Bieńczyka może mieć jedną wadę – zbytnią komplikację wywodu grożącą niezrozumieniem przez czytelnika. Swoboda, z jaką autor operuje wątkami i motywami robi wrażenie na odbiorcy – ich pochodzenie nie zawsze jest jasne, przez co niewprawiony czytelnik może być poszkodowany. Brak przypisów również nie ułatwia wychwytywania ukrytych znaczeń w tekście. Warto wspomnieć, że podobny zabieg był stosowany przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego (również tłumacza tekstów francuskich), jednak na mniejszą skalę. Tu – staje się to smaczkiem, który nie wszystkim musi być w smak.
Melancholia Marka Bieńczyka jest świetną książką eseistyczną – opowieścią o dziwnym stanie zawieszenia między myślą a tęsknotą. Z jednej strony – może stać się ciekawym uzupełnieniem kina van Tiera, z drugiej – jest to zbiór bardzo dobrych, współczesnych esejów do których warto wracać. 

niedziela, 22 stycznia 2012

Ludzka miłość – Andreï Makine


W krytyce literackiej i socjologii został ostatnio ukuty termin dyskursu postkolonialnego. Jest to dosyć ciekawe zjawisko, mając swoje korzenie w romantycznym odkrywaniu literatur krajów innych niż europejskie. Kieruje ono spojrzenie czytelników ku lądom do tej pory odrzucanym i traktowanym jako kolonie bez praw do tworzenia. Niedawno wydana Ludzka miłość wpisuje się z jednej strony w ten dyskurs; z drugiej – poddaje go brutalnej ocenie. Negatywnej ocenie.

Ludzka miłość jest historią Eliasza – czarnego rewolucjonisty, przez wiele lat walczącego o wolność w różnych rejonach świata. Człowieka, który z odrzuconego przez białych mieszkańca kolonii belgijskiej zamienia się w głosiciela nowiny rewolucyjnej.
Historia ta nie jest jednak opisana jednoznacznie. Ludzka miłość jest bowiem opowieścią w opowieści – Eliasza poznajemy dzięki Rosjaninowi, który spotyka go w więzieniu; to dzięki niemu czytelnik poznaje głównego bohatera.
Te dwie narracje przenikają się niemal niepostrzeżenie – momenty pierwszoosobowej opowieści odnoszą się do narratora – to z nich poznajemy dzieje relacji z czarnym rewolucjonistą. Opowieść trzecioosobowa odnosi się wyłącznie Eliasza – jest to klasyczna opowieść o kimś. Mimo wyraźnej spójności obu tych sposobów mówienia, książka jest wyraźnie przez nie dzielona. Fakty pojawiające się w obu narracjach są identyczne, jednak różnice w ich opisie otwierają w jakiś sposób podwoje dziwnej znajomości dwóch mężczyzn zamkniętych kiedyś w jednej celi.
Opowieść o Eliaszu Almeidzie okazuje się być opowieścią straszną, pełną bólu i traumy. Jego ojciec, zawodowy rewolucjonista, działa w ruchu przeciwnym kolonializmowi. Nie uchodzi to bez ingerencji władz, które szybko zaczynają się interesować żoną ukrywającego się działacza; zostaje ona porwana i wypuszczona z więzienia tylko po to, by w jego murach nie doszło do kolejnego zgonu. Kilkuletni wtedy Eliasz widzi absurd sytuacji i brutalne odczłowieczenie więźniów jakiego efekty dostrzega na przykładzie matki. Po jej śmierci trafia on do przyklasztornej szkoły, która daje mu nadzieję na wyrwanie się z utartego podziału na białych, którzy mogą poruszać się wszędzie, i czarnych, którzy mają zakaz wchodzenia do miast białych. Wielokrotnie pojawia się w nim nadzieja, że może jest to szansa na to, by kolor jego skóry chociaż zbliżył go do bycia metysem.
Wraz z pobieraniem nauk wzrasta jego świadomość społeczna – zaczytuje się jako dwunastolatek w Marksie i włada pięcioma językami. Po kilku latach trafia na Kubę gdzie uczestniczy w budowaniu nowego systemu i po raz kolejny przekonuje się, jak wielką farsą są głoszone przez natchnionych rewolucjonistów tezy.
Największym zwrotem w jego życiu okazuje się pobyt w Moskwie. Mimo panującego tam chłodu i braku tolerancji dla jego koloru skóry czuje się tam dobrze za sprawą Anny – kobiety, którą poznaje przypadkiem, a którą pokocha od pierwszego wejrzenia. To dzięki niej pozna łagry i ludzi, którzy zostali naznaczeni ich piętnem; ona też nauczy go miłości do drugiego człowieka.
Trudno nie mówić o Ludzkiej miłości jako o prozie rozliczeniowej: z komunizmem, kolonializmem, rasizmem, białym człowiekiem i pozornością akcji pomocy Afryce. Opowieść ta dotyka każdego z tych problemów i opisuje go w wolny od oceniania sposób – jeżeli jednak pojawiają się takie, to dotyczą postaw konkretnych osób (na przykład belgijskiej dziennikarki na Kubie), przez co stają się wolne od subiektywizmu osoby dotkniętej przez historię.
Właśnie w takich opisach – zimnych, niemal pozbawionych emocji, często z perspektywy dziecka – objawia się cały horror życia Eliasza. Począwszy od najmłodszych lat widział on terror wojny nie rozumiejąc go – z wiekiem zaczynał go rozumieć, jednak młodość nauczyła go oswajać to przerażenie. Sposób pisania Makine'a jest zbliżony do dziewiętnastowiecznych pisarzy naturalistycznych – język jest szalenie przejrzysty, niemal wyprany z emocji; opisy, nawet najbardziej brutalnych scen pozostają wolne od emocji. Jednak obserwacje, jakie przekazuje czytelnikom pierwszoosobowy narrator są mniej łagodne w ocenie – staje się on krytycznym do bólu lustratorem interesów białych w Afryce, ale i pozorów, jakimi pokryte są postacie czarnych orędowników sprawy swego ludu. Mówi o wybielaniu poprzez zachowanie, jakiego dokonują niektórzy działacze międzynarodowi, którzy nie chcąc niczym się różnić od swoich kolonialnych kolegów chcą ich dogonić w cenach garniturów. Pisze i o utrwalaniu stereotypów i o hipokryzji. Nie boi się osądów – tu właśnie przebiega najwyraźniejsza klauzula między historiami związanymi bezpośrednio z Eliaszem a opowieścią narratora.
Ludzka miłość traktuje o jednym z największych problemów XX wieku – postkolonializmie; traktuje jednak w sposób ciekawy. Autor dostrzega w każdej rewolucji pragnienie poprawy losu, jednak też jest świadomy słabości ludzkiej natury. Właśnie ta ludzka miłość jest czymś, co przyświeca przez całe życie Eliaszowi – kochającemu ludzi mimo wszystko. Można też za oczywiste uznać, że nadanie bohaterowi imienia starotestamentalnego proroka nie jest przypadkiem. Zwłaszcza, że prorok ten jest jedynym, który wskrzesza człowieka w Starym Testamencie.
Właśnie to wskrzeszanie jest obecne przez całą powieść – ciągłe powstawanie mimo braku sił; kochanie i szanowanie innych ludzi mimo braku pobudek ku temu.
Książka Andrei Makine jest brutalną opowieścią o człowieku napiętnowanym przez najboleśniejsze stygmaty minionego stulecia: kolonializm, komunizm i rasizm. Człowieku, który mimo tego zupełnego braku miłości w życiu kocha innych. Niezrozumiałe? Z pewnością. Ale podnoszące na duchu i dające nadzieję. Wszak, za Camusem, można zakrzyknąć, że kto się poddaje – przegrywa. 

poniedziałek, 9 stycznia 2012

W pośpiechu - Tadeusz Konwicki



Rozmowy były ciekawe od zawsze, więc zawsze rozmawiano. Potem przelewano je na papier. Kolejne wywiady z prominentami są do przeczytania w codziennej prasie, jednak popularyzuje się ostatnio gatunek określany jako wywiad rzeka. Jest to w praktyce długa rozmowa, wydawana w postaci książki, a zawierająca wiele wywiadów z jednym człowiekiem. W tym wypadku – pytanym jest Tadeusz Konwicki; pytającym – Przemysław Kaniecki.
W pośpiechu jest zbiorem jedenastu rozmów przeprowadzonych od połowy kwietnia do połowy czerwca. Są to rozmowy niezwykle ciepłe i pełne delikatnego roztrzepania i ironii, ocierających się o klimat Kalendarza i klepsydry Konwickiego. Kaniecki ciekawie moderuje opowieść Konwickiego, gdyż zadaje pytania dotyczące wcześniej niekomentowanych dziedzin życia autora – problemu przejścia z konspiracji do życia w socrealizmie, ciągłych zmagań z cenzurą, życia rodzinnego, ostatnich chwil życia jego żony czy innych, nieznanych sfer twórczości (poetyckiej) tegoż.
O ogromnym dystansie Konwickiego do swoich osiągnięć świadczyć może permanentne niemal droczenie się ze swoim rozmówcą: a to zbija go z tematu, a to zarzuca nieścisłość postawionego pytania lub odwołuje się do tego, co zostało już na ten temat powiedziane. Wiele kwestii też przemilcza – starając się, jak to sam określa, uniknąć banału, jak i stawiając wyraźne granice między swoim życiem prywatnym a publicznym.
Kolejne spotkania rozmówców odbywają się pod hasłami związanymi mocno z osobą Konwickiego; układają się jakby w porządku chronologicznym – pierwsze spotkania dotyczą okresu jego życia w Wilnie, potem przeplatają się ze wspomnieniami z podróży, następnie ponownie wracają ku młodości, maturze, konspiracji, by niemal zakończyć na jego życiu bieżącym – swoistej literackiej emeryturze.
Z tych rozmów wynurza się obraz Konwickiego jako człowieka zabieganego, niepozbawionego wad, ale w pełni świadomego swojej osoby – rasowego wilnianina, jak to sam się określa, który jak robi coś, to robi to konsekwentnie. Wielokrotnie pytany o swoje teksty odpowiada, że nie pamięta ich, bo pracował w pośpiechu. I właśnie ten pośpiech jest swoistą klamrą zamykającą całą twórczość Konwickiego. Również rozmowy z Kanieckim były prowadzone w ciągłym pośpiechu – ograniczenie czasu nagrywania do dziewięćdziesięciu minut (wspominają o tym wielokrotnie w czasie rozmów), próby uzyskania maksymalnej ilości informacji od wiekowego już autora czy ciągłe pobudzanie go faktami wyszperanymi w archiwach – to wszystko tworzy niesamowicie żywą autonarrację o życiu, zarazem będącą świetnym dokumentem z życia kulturalnego polski powojennej.
Jednak W pośpiechu to nie tylko rozmowy. W książce pojawiają się też niepublikowane wcześniej fragmenty wierszy Konwickiego, jego recenzji pisanych dla wydawnictw oraz pominięte w realizacji urywki scenariuszy i krótkie dopowiedzenia odautorskie.
Zbiór rozmów z Tadeuszem Konwickim jest ciekawą pozycją. Pozostawia pewien niedosyt, jednak zapełnia też wiele białych plam w jego biografii; znane elementy – opatrza ciekawym komentarzem. Bohater często ucieka od niewygodnych tematów, zwłaszcza, gdy zbyt mocno wchodzą one w życie osobiste. Niemniej – jest to świetne uzupełnienie do cyklu quasi-autobiograficznych książek Konwickiego. Pozostaje mi tylko polecić tę książkę.