poniedziałek, 29 października 2012

Dorota Masłowska – Kochanie, zabiłam nasze koty


W kilka lat po premierze książki-laureatki Nike Dorota Masłowska prezentuje nową powieść. Spodziewać się można było wielu form i sposobów wyrazu, jednak takiej pomysłowości, jaką zaprezentowała autorka w nowej prozie trudno było przewidzieć. Książka tchnie świeżością, co, znając Masłowską - uderza w dwójnasób.
Poznajemy dwie bohaterki – Frarah i Jo; są one kobietami związanymi z miastem, niekoniecznie odnajdującymi się w rzeczywistości, z którą muszą stykać się na co dzień. Poznają się przez przypadek i natychmiast przypadają sobie do gustu. Trajkoczą godzinami, a ich pogaduszkom nie ma końca. Tak zawiązuje się przyjaźń dwóch różnych kobiet – jednej o rubensowskich kształtach, pewnej siebie i swojej kobiecości, a którą dobrze określa hasło pin-up girl i drugiej, która jest szczupłą i nieco zakompleksioną osobą, niekoniecznie wierzącą w swoją urodę. Ich relacja opiera się na wspólnych rozmowach, w czasie których głównie komentują ludzi, ale mimo regularnego przebywania ze sobą otwierają się na siebie zaledwie w niewielkim stopniu. Kłopoty Farah giną w ciągłym szczebiocie generowanym przez obie bohaterki, pozwala ona zagłuszyć swoje rozterki Jo – wiecznie zachwyconej sobą i szalenie sensualnej kobiety.
Niemal wszystko idzie jak należy do momentu w którym nie pojawia się ten trzeci – sprzedawca armatury łazienkowej, który zakochuje się w Jo, a ta zaczyna zaniedbywać relację z przyjaciółką. W Farah zaczyna rodzić się poczucie odrzucenia, które kiełkując zaczyna przeradzać się w wewnętrzny protest. Doświadcza go w swoich snach – poznaje w nich syreny pokiereszowane przez zanieczyszczony ocean, uzależnione od śladowych ilości alkoholu z butelek wrzucanych do morza. I samotne. Jak Farah.
Mimo tego, że książka w niektórych momentach prosi się o to, by opisać ją jako studium samotności w postmodernistycznym świecie widocznym zamiarem autorki jest uniknięcie tego. Masłowska nie stosuje prostych kategorii opisu rzeczywistości, które prowadzić by mogły do takiej konkluzji - świat przez nią opisany nie zbliża się nawet do dychotomicznych opisów kategoryzujących go jako dobry i zły. Skutkiem tego jest niejasność wielu postaw, a same bohaterki nie są pewne swoich osądów. Mimo jednoznacznie złej sytuacji emocjonalnej Farah nie potępia ona Jo jako osoby porzucającej najbliższą przyjaciółkę na rzecz głupiego faceta od armatury łazienkowej, ale miota się w swoich ocenach, wciąż nie mogąc podjąć ostatecznej decyzji.
Właśnie w takiej sytuacji stawia Masłowska swoje bohaterki. Są to kobiety niezdecydowane na nic w obszarze nieskończonego wyboru. Osoby usiłujące się przywiązać do czegokolwiek lub kogokolwiek, a spotykające się z odrzuceniem lub niejednoznacznością. Stają się one tak podobne do reszty osób, że przestają być podmiotowe. Czytają to, co wszyscy, zachwycają się takimi samymi, ckliwymi scenami w filmach, dążą do osiągnięcia tego samego – wysokiego statusu społecznego i znalezienia miłości. A te jednostki, które znajdą jakiś cel inny niż dążenie za króliczkiem przestają być rozumiane – jakby wychodziły z platońskiej jaskini. Ich język się zmienia, priorytety też. Stan zakochania? Może. Autorka akurat nie ucieka się tu do komunałów – raczej postukuje wielokrotnie kokon os, jednak nie robi tego mocno.
Ważne kwestie podejmowane są w tej książce w sferze niedopowiedzeń. Jest to o tyle ciekawe w tej opowieści, że nie jest jasno dookreślona relacja między Jo a Farah. Z jednej strony można ją określić jako granicząca z homoerotyczną. Wszystko niemal by pasowało – Farah przeżywa katusze po rozpoczęciu związku z tym trzecim, nie chce odpuścić, chce, żeby jej przyjaciółka-kochanka-in spe­ wróciła, i żeby wszystko było jak dawniej. Nie ukrywam, że nie jest to interpretacja przekonująca. Mocne związanie się kobiety samotnej ze związaną raczej przypomina kurczowe trzymanie się ostatniej deski ratunku. Związanie z kimś, z kim można porozmawiać, wypłakać się, pośmiać okazuje się być daleko bardziej cenne niż kalosze znanej firmy, o których można rozmawiać godzinami z najbliższą osobą. Kwestia wykorzenienia pojawia się w tej książce nad wyraz często – nie wprost, ale dosyć wyraźnie. Jeszcze jedną interpretacją może być potraktowanie Farah jako kobiety schizofrenicznej, obarczonej dodatkowo nerwicą natręctw i toksycznie przywiązanej do drugiej osoby. Wskazywać by mogły na to jej sny (również ciekawa kwestia), relacje z Jo i nadużywanie żelu antybakteryjnego.
Kwestię wykorzenienia w ciekawy sposób przedstawia pojawiająca się dosłownie znikąd Go. Polka (określająca się na miarę przeciętnego kojarzenia geografii jako mieszkankę dawnej Jugosławii), poruszająca się w środowisku współczesnej bohemy artystycznej. Farah poznaje ją na wystawie, na którą zaproszenie (pardon – ulotkę reklamującą) dostaje od Jo. Jest to postać o tyle ciekawa, że reprezentuje przykład osoby o odciętych korzeniach (chociaż raczej przypomina bluszcz wczepiający się we wszystko, co może dać pożywienie). Żyjąc na koszt swojego ojca próbuje znaleźć kogoś, kto jej wysłucha. Przykleja się do Farah dopóki ta darzy ją szczególną uwagą. Gdy tylko ta intensywna relacja słabnie (dokładniej po kilku godzinach), pragnąca kogokolwiek obok pracowniczka agencji reklamowej zostaje ponownie sama.
Sny Farah są o tyle ciekawym elementem powieści, że oddają jej faktyczny stan umysłu – stawia się ona w nich w roli ofiary gotowej oddać cokolwiek za odrobinę uwagi poświęconej sobie. Śniące się jej syreny są jak one zaborcze w relacjach z ludźmi, jednak stają się toksycznie obojętne po zaspokojeniu swoich potrzeb. I, co najgorsze, nie mają nic wspólnego z tymi, które widział ongi (nie zakleiwszy sobie oczywiście uszu woskiem) Odys. Przypominają przez to trochę postać Go, jednak czynią daleko bardziej obietnice dotyczące stworzenia więzi. Rozczarowanie jest tym większe, że nie śpieszą się one ze spełnianiem obietnic.
Osobną kwestią książki jest jej język. Jest on daleki od sztampy, przypomina poprzednie dwie książki Masłowskiej, jednak daleki jest od przaśności, jaka (w mojej opinii) dominowała Wojnę i Pawia. Tu mamy do czynienia z dojrzałym narzędziem, niestroniącym od ironii i cynizmu. Celny dowcip jest obecny niemal na każdej ze stron. Co ważne – nie zdarza się autorce żart nieśmieszny. Jest to ogromny sukces, gdyż nierzadko się zdarza, że autor władając ostrzem ironii ginie od niego marnie, gdy kolejne wstawki satyryczne trafiają go w kolano. Tu widać podobną strategię jaką przyjął Jarosław Stawirej (Masakra profana) – nie brakuje gorzkich przemyśleń, jednak jakiekolwiek wyśmiewanie ma swój jasno określony cel, a żaden z dowcipów nie powoduje konsternacji ani niesmaku. Masłowska czyni z języka posłusznego sługę swoich myśli, jednak korzystając z niejednoznaczności, jakie niesie polszczyzna skutecznie odsuwa w sferę niedopowiedzeń chociażby relację Jo i Farah.
Nie obyłoby się też bez wstawek odautorskich. Polska pisarka na emigracji wspominała w wywiadach, że wyjazd pozwolił się jej zdystansować do kraju – widać to też w alter ego w książce. Ktoś taki jak ja narratorskie pojawia się w windzie, spogląda przez okno, w rozmowie ze swoim partnerem. Jednak nie jest ono decydujące w opisie – pozostawia po sobie glosę do opowieści bohaterów. A spotkanie ich w windzie nie dla wszystkich musi być wytworem z obszaru literatury.
Nowa książka Doroty Masłowskiej jest dobra. Ba, bardzo dobra. Mimo dystansu, z jakim odnosiłem się do jej wcześniejszych dokonań, Kochanie, zabiłam nasze koty przekonuje mnie bardzo. Nie jest to opowieść sztampowa, nie sili się ona na tworzenie diagnozy społecznej, a jedynie zaznacza problemy, które mogą być rozwinięte dalej przez kogoś innego. Jak wspomniałem – to delikatne szturchanie gniazda os budzi dyskomfort i trochę moralizuje; może zmusić do zastanowienia się nad sobą, jedna nie pojawiają się w niej opisy w trybie rozkazującym, a skierowane w kierunku czytelnika. Tu Masłowska pokazuje swoją ogromną siłę jako pisarka – stroniąc od przesadnego patosu i moralizatorstwa pokazuje życie osób wykorzenionych w świecie, w którym beton (jakkolwiek rozumiany) uniemożliwia znalezienie jakiegokolwiek miejsca dla siebie i z kimś. Kimkolwiek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz