niedziela, 4 marca 2012

Mika Waltari – Kto zabił panią Skrof


Kryminałów na rynku jak czworonogów i każde wydawnictwo szuka połączeń wewnątrzgatunkowych, które dadzą mu pewność, że nowowydana książka znajdzie nabywców. Taki przymus rynkowy, na który kiedyś uwagę zwrócił Czapliński, odciska piętno na powieściach kryminalnych, ale zarazem wyciska z nich to, co w nich najlepsze, ale i najmniej spodziewane.
Tak jest w przypadku kryminału Miki Waltariego – Kto zabił panią Skrof?. Jest to kryminał (bo jest trup i detektyw) o zabarwieniu humorystycznym (bo tak – autor książki nie musi uzasadniać sytuacji komicznych). Takie zestawienie w głowie przeciętnego trzydziestolatka przywodzi osławione Opowieści z krypty albo momentami absurdalny humor Pytonowski (spod znaku Błędnego rycerza). Tę tezę potwierdzać może informacja na pierwszej stronie książki – nagrodzona w stosownych skandynawskich konkursach. Delikatny dystans, humorystyczność i żartobliwe opisy – to z pewnością nie opuści czytelnika do końca książki.
Opowieść jest okraszona subtelnym i pełnym delikatnego uroku zapachem gazu. Gazu – albowiem to on pełni tu rolę mordercy; jego macki skutecznie zacisnąwszy się w oku szyi tytułowej pani Skrof, nadobnej staruszki, niekoniecznie lubianej w swojej kamienicy i otoczeniu, skutecznie pozbawiły ją tchnienia na wieczność, a związanych z nią – wprawił w pewne zakłopotanie. W momencie, gdy owe macki wydostały się całkiem sprawnie przez klapkę na listy sprawa morderstwa zaczęła swoje życie. Jeden z mieszkańców, zaalarmowany przez donosiciela przesyłek o problemie szybko poinformował policję. Funkcjonariusz, po ówczesnej konsultacji z przełożonymi, dostał się do środka za sprawą silnego ramienia (nieboszczka miała zły zwyczaj zamykania się na wewnętrzny, dodatkowy zamek; gaz mu na szczęście nie poszkodził za sprawą maski przeciwgazowej jednego z lokatorów). Faktycznie – okazuje się że zapach gazu był zwiastunem podwójnego zgonu (niestety – również wierny jamnik denatki nie potrafił zasymilować swojego układu oddechowego do nowej atmosfery).
Wtedy pojawia się postać komisarz Franz Palmu – już nieco wiekowy, mający drogę do emerytury bliższą, niż towarzyszący mu szczaw – Tovio Virta. Szczaw – który okazuje się być narratorem. Z jego perspektywy poznajemy opowieść – nic w praktyce nie dzieje się bez jego obecności. To, co poza – jest relacjonowane przez tych, co widzieli. Niemal jak w greckiej tragedii, ale tu pojawia się trup, więc zasada decorum daje w łeb. Niemal dosłownie.
Sprawa kryminalna rozwija się całkiem ciekawie – początkowo niektóre rzeczy zaczynają się wydawać oczywiste – przyczyna zgonu, domniemany morderca… Jednak, jak to w kryminale (a jakże), wiele pewników szybko przestaje być oczywistymi. Pozornie żyjąca skromnie denatka okazuje się być całkiem bogatą staruszką, pragnącą zeswatać dwoje młodych ludzi i obdarzyć ich znaczącym posagiem. Do tego dosyć ciekawe powiązania jej z pewną sektą i jej pastorem dodają sprawie pikanterii, która okazuje się być lekkostrawną, ale pozostawiającą ciekawy posmak potrawą.
Kto zabił panią Skrof okazuje się być nietuzinkową opowieścią morderstwie – ciekawy zabieg podmienienia autora na początku powieści może być jedną z wielu gier narracyjnych, jakich podejmuje się w tekście autor (narrator). Spojrzenie trzecioosobowe  przez kilkanaście stron okazuje się być dobrą uwerturą dla potężnego tchnienia gazu… czyli rozwoju fabuły. Która jest dosyć dynamiczna za sprawą dwubiegunowości narracji pierwszoosobowej – z jednej strony mamy mówiącego, opowiadacza, który w fabule jest uczącym się stażystą marzącym o pracy detektywa i prawdziwej sprawie. Drugą ze stron reprezentuje ostrożny w swoich osądach i delikatnie uprzedzony do kobiet komisarz Palmu. Na tej osi rozgrywa się wiele potyczek słownych, spięć związanych z różnicami interesów i aspiracji. Również – związanych z kobietą. Ale to inna para kaloszy, która daje się ciekawie rozdeptać w trakcie opowieści. I która, jak można się domyślić, zostawia ślady. Które mogą doprowadzić do… sprawcy. Ale czego?
Właśnie w takiej konwencji porusza się niedawno wydany przez Wydawnictwo Literackie kryminał Miki Walratiego. Koncepcja tej powieści jasno wynurza się z bryły tekstu – ma być śmiesznie, momentami absurdalnie, ale bez przesady. Wszystkie elementy w tekście są funkcjonalne i są w jakiś sposób znaczące – z jednej strony obracając się w konwencji kryminału pozostają świadome ciążących na nich ograniczeniach gatunkowych. Zarazem – pojawiające się coraz to nowe postacie domniemanych morderców okazują się być faktycznie jakoś związane z denatką, jednak zakończenie powieści jest faktycznym zaskoczeniem – kurek odkręcił ktoś naprawdę niespodziany.
Krew musi prowadzić do sprawcy, morderca musi być przebiegły, powinno iść o pieniądze. W książce wszystko się zgadza – krew należy do sprawcy, morderca jest przebiegły i idzie o pieniądze. Jednak w jaki sposób…? Odpowiedź na to zrodziła się w głowie Walratiego i została okraszona wisielczym poczuciem humoru. Trafnego i prawdziwie zabawnego. Z pewnością – jest to jedna z wielkich zalet tego tekstu. Tekstu – który polecam każdemu fanowi kryminału, który ma już momentami dosyć nieco tendencyjnych opowieści spod znaku trupa i lupy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz