środa, 28 marca 2012

William Styron – Hawany w Camelocie


Eseistyka amerykańska wytworzyła swoją, odmienną od europejskiej formę – bliższą reportażowi, bardziej subiektywną, mającą w sobie więcej z zapisków intymnych. Taki autobiograficzny esej uprawia William Styron w tomie Hawany w Calelocie, który nie na darmo ma podtytuł Eseje osobiste.
Zbiór zawiera teksty publikowane na przestrzeni kilkudziesięciu lat, jednak przedostatni Spacer z Aquinnah pojawia się po raz pierwszy (jak wskazuje wydawca amerykański – został on znaleziony w notatkach autora po śmierci). Pozostałe utwory mają zróżnicowany charakter. Pojawiają się bowiem wspomnienia (tytułowy esej), reportaże (Cierpienie niewolnika, zyski Disneya) czy klasyczne eseje literackie (Mój literacki przodek, Wyznanie). To zróżnicowanie jest jednak skupione na osobie autora – to zawsze jego postać jest podkreślana jako centralna w tekstach. I do od niego wszystko się zaczyna – każde zagadnienie, które podejmuje Styron, jest związane z nim w większym lub mniejszym stopniu. Jako że znał osobiście Kennedy’ego pisze utwór będący swoistym epitafium na cześć wielkiego miłośnika cygar kubańskich (których źródło objął skądinąd blokadą). Również autobiograficzny (na ile?) tekst Przypadek ospy miłosnej ma cechy dobrze napisanego opowiadania pierwszoosobowego, a elementem łączącym go z gatunkiem eseju jest jedynie warstwa rozważań bohatera. Z kolei obecność cenionych przez autora postaci Trumana Capote’a i Marka Twaina wskazuje na zależności i korzenie, od których nie może się on literacko odciąć. O ile Capote’a cenił jako autora (a nawet mu zazdrościł), to Marka Twaina traktował jako wielkiego piewcę na rzecz zniesienia niewolnictwa.
Na przykładzie tych dwóch ostatnich widać wrażliwość dziennikarską Styrona – pisząc o swoim niemal rówieśniku (Capote) zwraca uwagę na przyjacielską rywalizację i problemy, z jakimi boryka się wielu twórców. Również opisując młodych, amerykańskich dekadentów (co ciekawe – nazywa ich hipsterami) nie cofa się przed postawieniem diagnozy swoim młodszym, pretendującym do bycia literatami, kolegom. Wskazuje na przekształcenia, jakie dokonały się w portrecie chodzącego w czarnym swetrze w wyniku podróży tego wzorca przez Atlantyk, ale i wskazuje w swoich rozważaniach, jak wielki wpływ ma na życie ludzkie literatura – najwyraźniej widać to na przykładzie Twaina, którego Styron uważa za swojego nauczyciela tolerancji i jednego z najbardziej niepoprawnych literatów wszech czasów. Wielokrotnie w tym kontekście podnosi problem segregacji rasowej – również w tekście o Baldwinie (Jimmi…).Pojawia się tu silna świadomość interpretacji historii jako elementu kodyfikującego tożsamość – różnice, często subtelne, opowiedziane w inny sposób, sprawiają że świat zmienia się diametralnie.
Z drugiej strony wskazuje na subiektywizm (do którego przyznaje się z perfidią) doboru lektur kanonicznych (Wyznanie) – przedstawia ten proces jako naznaczony piętnem nieprawdziwości u swojego zarania. Momentami zastanawia się nad znaczeniem słów, bawi się w semiotyka. Również podąża za głosem swojego sumienia i kieruje krytykę w stronę wielkiego konsorcjum disnejowskiego (które planowało stworzyć park rozrywki holocaust pauperem), zbliżając się tym samym do roli dziennikarza zaangażowanego. Co ważne – mimo owego zaangażowania Styron nie jest w żaden sposób toporny w swoim pisaniu. Kłamstwem byłoby mu odmówienie ogromnego talentu literackiego – każdy z tekstów jest znakomicie napisanym utworem, którego język jest daleki od chropowatości.
Taka wielowątkowość opowiadań i ich skrajny momentami subiektywizm i osobistość potrafią razić europejski gust estetyczny. Teksty, które pojawiają się w zbiorze są o wiele bardziej zbliżone do Rodzinnej Europy Miłosza niż do erudycyjnej Melancholii Bieńczyka. Opowieść i kreacja obarczona piętnem autokreacji – bez niej pozostaje dokumentem (jak to wskazuje Małgorzata Czermińska); mimo tego – Styron w swoich tekstach balansuje między rażącą stronniczością sądów a ich uwolnieniem od tej wady. Opowiadając o swoich obserwacjach pochyla się nad konkretnymi, często aktualnymi problemami, które odnoszą się zarówno do historii Ameryki, ale i Europy. Wielokrotnie wraca do ciemnych kart historii amerykańskiej, jednak nie czyni tego w duchu bezkrytycznego samokrytycyzmu – poszukuje raczej przyczyn niż skutków danych zjawisk, ale i nie pozostawia bez adekwatnego komentarza płynących za nimi konsekwencji społecznych. Pisząc o literaturze utrzymuje spory dystans do samej kwestii kanoniczności, zarazem mając na uwadze to, że sam nigdy pewnie nie trafi do literackiego panteonu, którego miejsca są obsadzane w zależności od grupy wybierającej. Również podkreśla często (niemal barthowską) rozkosz tekstu jako ważny element lektury. Zarazem zwraca uwagę na kwestie autorstwa i jej zależności od odbioru (co wprost wychodzi niemal od Foucaulta). Widać u niego spore obycie z kulturą i życiem umysłowym powojennej Francji, ale i pojawiają się u niego antropologiczne zaciągi rodem ze szkoły natywistycznej.
Cechą wspólną tekstów Styrona jest ich subiektywizm – obserwacja, czasem empiryczna, staje się pobudką do napisania czegoś bardziej obiektywnego, skupionego na świecie otaczającym podmiot piszący. Podmiot, którym jest tu autor – amerykański dziennikarz i eseista, który stając się podmiotowym nigdy nie zapominał o otoczeniu, z którego się wyodrębnił, a co ważniejsze – wraca do niego w swoich obserwacjach. Styron jest też znakomitym przykładem zmienności cech gatunków literackich w zależności od terenu występowania – jego eseistyczność jest daleko bardziej dziennikarska niż literacka (chociaż teksty te mają w sobie ogromny zasób estetycznego pisania); mimo tego – pozostaje ona w obrębie literatury pięknej, która chociaż inna od wzorców europejskich, pozostaje szalenie eseistyczna w swojej obserwacji dziennikarskiej. 

poniedziałek, 26 marca 2012

Marian Pilot - Pióropusz


Literatura chłopska, wbrew pozorom, ma się dobrze. Jednak nie jest to coś, z czym zetknąć się można było w latach 50. i 60., kiedy to na półkach panowały historie o rozkułaczaniu, gloryfikujące czyny społeczne i jednomyślność kołchoźników. Dzisiejsza literatura chłopska jest tworem daleko przetworzonym, o wiele bardziej złożonym, niż mogłoby się wydawać. Taką, współczesną powieścią, jest Pióropusz Mariana Pilota – książka nagrodzona nagrodą Nike .
Opowieść, jaka jest w niej opowiedziana, od początku jest niespójna – wydawać by się mogło, że mamy narratora który wspomina swoje dzieciństwo, potem zaczyna opowiadać, jednak jego opowieść szybko zaczyna żyć swoim życiem.
Mamy chłopca, który jest synem niepiśmiennego złodzieja patentowanego który specjalizuje się w kradzieży rzeczy nikomu niepotrzebnych. Jest również matka – kobieta ogorzała, która nie umie również pisać ani czytać, ale jest obdarzona ogromnym uporem i siłą. Dowodzi tego gdy ojciec rodziny trafia na wojnę (sugeruje mu strzelanie sobie w rękę przez chleb, by ten mógł wrócić do domu), ale i kiedy trafia on do więzienia za kradzież i zniszczenie szkolnej tablicy a alfabetem.  Wielokrotne próby zdobycia posłuchu u władzy za sprawą pisanych z odpowiednim namaszczeniem pism były również jej inicjatywą. Wprawdzie pisał je syn, główny bohater opowieści, jednak jej obserwacja i wytykanie błędów (pewnie nauczyła się czytać chodząc do prawników z pismami) również nie pozostawały bez znaczenia. A wszystko to dzieje się w kilka lat po wojnie, na jednej ze wsi na ziemiach odzyskanych.
W tekście żyje wiele wątków związanych z sytuacją polskiej wsi powojennej. Ojciec bohatera jest agitowany do przejęcia ziemi wypędzonego kilka lat wcześniej Niemca. Również edukacja na wsi rodzi wiele problemów (wojny z nauczycielami i widzenie w nich obcego). Pojawiają się też przesiedleńcy zza Buga (psuje), kołchozy i… donosicielstwo. Ale to w dalszej części książki.
Dlaczego zatem Pióropusz jest powieścią chłopską-przekształconą? Powodów takiego twierdzenia w tekście pojawia się sporo. Przede wszystkim – niejednoznaczność opisanej historii . Wiąże się to bardzo mocno z pojęciem realizmu magicznego znanego z tekstów Marqueza i Alberto – taka pełna dziwności realność jest obecna w całej powieści. Czy to pojawianie się niektórych bohaterów (chociażby przyjaciela Ciuńka), czy przenikanie się sfer snu i rzeczywistości utrudnia zaklasyfikowanie tego tekstu jako typowego dzieła chłopskiego. Również mocno nastawiony na behawioryzm postaci, posługiwanie się kalkami literackimi i ciągła gra z konwencjami (powieść niemal jest przesiąknięta innym pisarzem, któremu przyklejono łatkę chłopskiego – Myśliwskim; również sporo w niej sowizrzalstwa gombrowiczowskiego; z kolei postać ojca i matki są rodem z Schulca) jednoznacznie odcinają tę powieść od oryginalnego wzorca, a raczej sprawiają, że tekst jedynie  bazuje na nim.
Wspomniany realizm magiczny przez niektórych krytyków jest przedstawiany jako cecha charakterystyczna tego tekstu, jak i całej twórczości Pilota. Trudno się z tym nie zgodzić, jednak wątpliwości może budzić ogromna łatwość przechodzenia między elementami snu i magiczności a rzeczywistością, ale i wielkie znaczenie realizmu, który wpływa na życie bohaterów w stopniu daleko większym niż wszystko, co by wiązało się ze swoiście pojętym oniryzmem i nierealnością. Taka magiczność u Pilota bywa dyktowana brakiem zrozumienia dla realiów, o których pisze; czy to najście psujów czy wydarzenia związane z nauczycielami wydają się być zupełnie nierealne, jednak w zderzeniu z wiedzą historyczną okazują się być logiczną konsekwencją świata powojennego, ale i zapatrywania mieszkańców wsi na wiele rzeczy. Bliższe prawdzie wydaje się być tu stwierdzenie, że Pilot wplata w swoją opowieść elementy charakterystyczne dla realizmu magicznego, jednak podstawą u niego jest swoiście pojęta faktyczność – to zestawienie pozwala wysunąć tezę, że tekst jest pełen realności magicznej.
Ciekawie przedstawia się w tekście warstwa narracyjna i językowa. Można by założyć, w pojawiają się w powieści dwaj narratorzy – jednym jest nadświadomy narrator-bohater po latach (na co wskazywać może chociażby pojawienie się wspominki o siedzeniu przed komputerem i spisywaniu wspomnień); drugim nastoletni chłopak na wsi. Ta dwoistość powoduje mieszanie się dwóch perspektyw i tworzenie siatki interesujących, niejednoznacznych retrospektyw. Siatki, która ma wiele dziur i pustych miejsc – historia nie jest tu bowiem opowiedziana w pełni; wiele postaci nagle zagubia się w opowieści, znika bez śladu (chociaż po bracie bohatera pozostaje mogiła, a w domu jest jakaś kołyska). Również narracja jest daleka od liniowości – pojawia się wiele wątków zupełnie ze sobą nie związanych, częstokroć narrator odchodzi od prostych formuł na rzecz hipertekstowości – jeden element sprawia, że pojawia się coś zupełnie spoza wywodu.
Jednak od samej narracji jest tu ważniejszy język – postaci, narratora, tekstu. To on konstytuuje w tekście wiele rzeczy – chociażby sposób rozumienia zasad ortograficznych przez bohatera. Uważa on, że rz jest ważniejsze i brzmi donioślej, więc używa go wielokrotnie niezgodnie z zasadami ortograficznymi,  jedynie z powodów subiektywnych. Ciekawie to gra z niepiśmiennością rodziców bohatera i przestępstwem, za które ojciec trafia do więzienia. Ponadto – to, co mówią postacie okazuje się niezwykle pomieszane. Pozornie – matka bohatera potrafi zacząć swoją wypowiedź mocną, regionalną gwarą, by po kilku zdaniach przejść na piękny, niemal literacki język. Pozornie chropowata opowieść ma znamiona tafli lodu, w której ktoś zrobił wiele przerębli – dopóki nikt po niej nie stąpa wszystko jest pofałdowane; jednak gdy wejdzie się w tekst – widać jego gładkość i szlachetną urodę – tak, jakby woda przedostała się przez przeręble i zalewała wszelkie nierówności. Język i słowa również okazują swoją rolę w tekście – to one stają się elementem władzy; do władzy się pisze, władza pisze wydając obwieszczenia.
Również element pozornie jednoznaczny, jakim jest w powieści młyn (czyżby iwaszkiewiczowski…?), okazuje się być wielowymiarową płaszczyzną. Przede wszystkim jest przedstawiany jako miejsce, w którym w czasie kampanii wrześniowej punkt ogniowy umieścili żołnierze – młyn został jednak ostrzelany, a żołnierze bez uszczerbku na zdrowiu umknęli stamtąd. Równoległą historią dotyczącą tego samego miejsca była opowieść kobietach i dzieciach, które skryły się w tymże młynie, z nadzieją, że okupant wchodząc na nowe tereny nie będzie niszczył młynów jako przydatnych w czasie okupacji; jednak pociski, które miały dosięgnąć żołnierzy dosięgły ich – wszyscy ukrywający się zginęli. Później pojawia się sytuacja, w której bohater wraz z Ciuńkiem zakładają w tymże młynie wyimaginowany kołchoz i zapisują w starej księdze młynarskiej kolejne postanowienia i wydają na papierze sądy nad kułakami. To wieloznaczne ujęcie miejsca będącego chlubą wsi jest również przykładem niejednoznaczności interpretacji – każde miejsce ma swoją historię i ta historia nie musi być ani liniowa ani jednowątkowa. Również dowodzi to, że nie ma jednej historii, ale jest zbiór opowieści. Słowa z kolei pokazują tu swoją moc stwórczą – młodzi ludzie pisząc czują, jakby tworzyli nową, na swój sposób idealną rzeczywistość.
Najmocniejszym elementem powieści chłopskiej, jaki pojawia się w nowej książce Pilota jest hermetyczność środowiska wiejskiego. Autor przedstawia je w sposób bardzo niejednoznaczny. Z jednej strony pojawia się postać agitatora, który przekonuje ojca bohatera do przejęcia ziemi po kiedyś mieszkających w okolicy Niemcach. Postać spoza wsi jest tu traktowana jako ktoś obcy – nawet tak rozsądna rada jak próba przejęcia ziemi leżącej odłogiem po uprawę wychodząca z ust kogoś nie ze wsi jest sugestią, która może prowadzić w tarapaty. Widać też ogromny dystans do pisma i podpisywania czegokolwiek – ojciec bohatera mimo licznych nacisków pisać się nie nauczył do końca życia i wszystko znaczył krzyżykami, które przynależały wszystkim niepiśmiennym na świecie. Pismo i podpisywanie czegokolwiek wiązało się z obawą bycia oszukanym – brak umiejętności czytania, pomimo licznych akcji skierowanych przeciw analfabetyzmowi, okazywał się tu być silniejszym ogranicznikiem niż jakikolwiek nakaz ustny. Również nauczyciele są widziani na wsi jako elementy obce – łatwiej im wprawdzie nauczyć czytać osoby, które są mniej zakorzenione w wiejskości, osoby młode, jednak i tu natrafiają na ogromny opór.
Pióropusz jest książką o słowach i napisaną słowami. Słowami wieloznacznymi, dalekimi od jednego, kanonicznego znaczenia, przepełnionymi znaczeniami. Takie znaczenia sprawiły, że autor, do tej pory poruszający się po obrzeżach literackich, na poły akademickich, stał się jednym z ludzi z piedestału literackiego. Z pewnością słusznie i zasłużenie, bo w jego nagrodzonej książce dzieje się wiele, a niemal każdy element jest tu znaczącym.

poniedziałek, 19 marca 2012

Jonathan Littel – Czeczenia. Rok III


Kolejna książka mówiąca o odległym regionie świata, który w jakiś sposób zadomowił się w naszej świadomości za pośrednictwem telewizji i radia. Regionie, o którym się zapomina, a w którym wciąż coś się dzieje. Wprawdzie nie na powierzchni, ale z pewnością to, co się w nim dokonuje jest burzliwe i przypomina wrzenie w zamkniętym garnku – niby wszystko jest w porządku, ale w środku ma miejsce coś złowieszczego. Taką diagnozę Czeczenii daje w swojej książce Jonathan Littel .
Pracując przez wiele lat w różnorakich organizacjach humanitarnych amerykański pisarz i reportażysta zobaczył kawałek świata, w tym – dwukrotnie zawitał do Czeczenii. Jednak nie tej, o której pisze; do tej, która była dotknięta klasyczną, o ile to możliwe, wojną. W okolicach 2008 roku wrócił tam by napisać reportaż o tym, co się stało po zakończeniu walk – o świecie powojennym, odbudowywanym i rzekomo demokratycznym. Czeczenia. Rok III jest opowieścią o kraju który odbudowuje się, jednak wciąż widoczne są na ścianach ślady po pociskach i w wielu miejscach stoją zgliszcza, a świadomość i pamięć niedawnej wojny – mimo pozornego wymazania – pozostaje wciąż brutalnie żywa.
To ta pamięć, a raczej realny wpływ Federacji Rosyjskiej na demokratyczną politykę Czeczenii zmienił mocno tę książkę. Autor we wstępie podkreśla, że reportaż ten miałby inną formę gdyby nie morderstwo Natalii Estemirowej, niezależnej dziennikarki, która nie miała oporów przed tym, żeby pisać krytycznie o tym, co dzieje się w nowoodbudowanym kraju. Ta otwartość i wskazywanie korupcji jako jednego ze źródeł przekleństwa tego kraju doprowadziło do jej porwania i egzekucji. Przez nieznanych sprawców, chociaż ich nieznaność, jak wskazuje autor, jest tajemnicą poliszynela. Według zasady kto skorzystał na tym autor wskazuje federacyjne podłoże tego zabójstwa. Również w kontekście dosyć regularnie zdarzających się porwań osób, które odważają się mówić o problemach korupcji – to morderstwo nabiera nowego znaczenia. Jak wspomina Littel – te porwania najczęściej mają charakter zastraszania; coraz rzadziej zdarza się, żeby kogoś zamordowano. Gdy sam dowiedział się o porwaniu był głęboko przekonany, że nikt nie odważy się zamordować znanej i cenionej dziennikarki. Jednak przeliczył się, podobnie jak wielu w przypadku Anny Politkwoskiej – zwłoki Estemirowej znaleziono w kilka dni po jej porwaniu. Fakt ten skorygował wszystko, co miał do powiedzenia autor – nadzieja, do jakiej przyznaje się w tekście ma odzwierciedlenie w książce, jednak diagnozy, jakie stawia, są daleko mniej optymistyczne, niż mogłoby się wydawać.
Zmiany, jakie zaszły w Czeczenii, pomimo panującej korupcji i familiarności, są pozytywne – kraj jest w odbudowie, powstaje infrastruktura, wiele rzeczy wychodzi na prostą, ludzie kupują sobie pracę, mają zazwyczaj jak się utrzymać. Widząc taki blichtr każdy mógłby ulec wrażeniu stabilności kraju. Również to, że porwania osób, które zbytnio afiszują się ze swoim zdaniem na temat zależności Czeczenii od Rosji zdarzają się coraz rzadziej, a ich skutek nie zawsze jest śmiertelny – taka sytuacja może dawać wrażenie poprawy. Tak przedstawiając świat powojenny Littel stawia jednak diagnozę pozorności, kultu siły i Zachodu; Czeczenii jako małego świata podległego Rosji i dotkniętego fałszem pozornego szariatu oraz obłudy na najwyższych stopniach władzy (która usiłuje być w oczach kamer praworządna). Pęknięciem monolitu dla reportera była śmierć jednej dziennikarki. Śmierć, która objawiła dosadnie problemy, jakie są wciąż żywe w tym powojennym kraju.
Littel pisze bardzo dobrze – język jest płynny, a dobór rozmówców jest dosyć niejednoznaczny – rozmawia z przeciętnymi ludźmi, inteligentami, znajomymi znajomych oraz z byłymi żołnierzami i ochroniarzami najważniejszych osób w Czeczenii. Z rozmów z nimi wyłania się niespójny obraz państwa – z jednej strony jest lepiej, wiele rzeczy jest odbudowanych; z drugiej – korupcja się nasiliła, w władza pieniądza staje się coraz bardziej  przytłaczająca przez odgórne sterowanie wielu zakładów pracy i pozorną niezależność od Rosji. Język jest tutaj przejrzysty – to, jak sądzę, również zasługa tłumacza – nic nie narzuca, niczego nie koloruje; autor stara się pozostać na tyle, na ile może bezstronnym reportażystą.
Czeczenia. Rok III jako książka nominowana do nagrody Kapuścińskiego jest jedną z moich faworytek. Jest to dobrze, nawet bardzo dobrze napisany reportaż z kraju, który walczy ze skutkami wojennymi – dystans czasowy pozwala na oceny, a wcześniejsze doświadczenia autora – umożliwiają trafne porównanie sytuacji przed i po zakończeniu walk. A to – pozwala na postawienie, niestety – niewesołych, diagnoz państwu powojennemu. 

wtorek, 13 marca 2012

Aleksander Kaczorowski – Ballada o kapciach


Zwiększenie ilości wydawanych ostatnio książek eseistycznych może świadczyć negatywnie o czytelnictwie (nikt nie chce czytać powieści), ale też może sugerować problem wydawnictw, które szukają nowych kanałów komunikacji z czytelnikiem. Czarne od wielu lat konsekwentnie wydaje znakomite książki naznaczone znakiem biegłego pióra i sprawnego oka, więc tu – mamy do czynienia z kolejnym, trafnym strzałem w zmysła czytelników.
Aleksander Kaczorowski wsławił się jako tłumacz utworów czeskiego prozaika Bohumiła Hrabala. Jego wykształcenie slawistyczne i zamiłowanie do czeskiej literatury oraz czeskości zaowocowało wydaniem debiutanckiego zbioru esejów Praski elementarz. Tego gatunku autor trzyma się wciąż, czego doskonałym dowodem jest Ballada o kapciach – niedawno wydana przez wydawnictwo Czarne książka eseistyczna.
Jest to opowieść o okolicach Grodziska Mazowieckiego. To umieszczenie centrum świata opowieści jest ważne dla samego autora – losy jego przodków są silnie związane z tym regionem kraju. Opowieść nie jest jednak skupiona wyłącznie na tym punkcie – macki narracji szybko sięgają najdalszych zakątków kraju i świata.
Wstępem do książki jest fragment tekstu – domniemanie autora o swoich przodkach, których chce faktycznie odtworzyć. Chociaż – nie do końca wiadomo, jak chce to robić, bo same ślady wydają się być jedynie cieniem czegokolwiek, co mogłoby przybliżyć mu sylwetki praojców. Książka ta jest bowiem zdominowana przez domniemywanie, pełne wątpliwości, ale zawierające w sobie wiele woli twórczej autora. W sukurs idą mu pamiątki po przodkach (zdjęcia, które pojawiają się dosyć licznie w bryle tekstu, wspomnienia matki autora i informacje archiwalne, które nie ulotniły się w czasie wojennej pożogi), ale i jego kreatywność i odtwarzanie historii według określonego schematu. Schematu przepełnionego nadzieją i interpretacją dziejów.
Powroty autora, bo tak należy nazywać wątki powiązane w tę opowieść, są wielowątkowe – w swojej pracy często porzuca wywód by zacząć opisywać jeden szczegół historii i zacząć go obracać niemal jak proustowską magdalenkę. Obracać, by potem powrócić, jakby nigdy nic, do porzuconego wątku. Najwięcej takich przeskoków pojawia się w pierwszej części książki, skupionej głównie na pochodzeniu przodków i samego autora. Struktura tej narracji przypomina tu korale utkane z licznych spiral, które swój początek i koniec mają w nici, na której są zawieszone – takie powroty stają się ciekawymi ornamentami, bez których opowieść stałaby się zwykłym wyciągiem z metryk.
Tekst jest idealnym przykładem white’owskiej tezy o tworzeniu opowieści o historii. Autor bardzo mocno dowodzi tego poprzez przedstawianie faktów w sposób daleki od podręcznikowości. Bazując na informacjach zawartych w kanonicznych źródłach tworzy własną historiozoficzną narrację dotyczącą mazowieckiej, zbiedniałej szlachty, jej miejsca w polskim systemie społecznym po rozbiorach, powstaniach i rewolucji industrialnej. W odbiciu zwierciadeł twórczych Dąbrowskiej i Reymonta tworzy swój obraz okolic żyrardowskich. Ci wielcy pisarzy polscy końca ostatniego tysiąclecia stają się dla niego przyczynkiem do nakreślenia alternatywnego, zamazanego przez cenzurę i późniejsze uproszczenia, wizerunku wsi mazowieckiej – pełnej ludzi postawionych pod ścianą codzienności, dotkniętych impasem i stłamszeniem przez dwór. Do tego ciekawie przedstawił relacje polsko-żydowskie na terenie, nomen-omen, niemal całkowicie semickiego Grodziska (przed wojną stosunek Polaków do Żydów wynosił 20 do 80) i okolicznych chłopów, trudne porozumienia i wielkie spory między nimi. W tej sferze Ballada o kapciach jest traktatem antropologiczno-historycznym. Jednak ten element książki jest tylko tłem dla jej meritum – rodziny Kaczorowskiego (który w sumie wywodzi się od Kaczorów, a szlachecka końcówka –ski została dodana do nazwiska przez któregoś z przodków w czasie jednej z wielu zawieruch historycznych).
Elementem, który w jakiś sposób staje się centrum świata rodziny Kaczorowskich są kapcie przysłane przez jedną z sióstr babci autora z Ameryki. W sumie to one są jednym ze skrawków, z których utkana jest płachta mitu założycielskiego narratora-autora. Ciągłe dowodzenie swojej tożsamości jest momentami wręcz nachalne, ale i skuteczne – czytelnik czuje się przekonany przez autora. Wszystkie jego wyobrażenia (jakby to rozmawiał ze swoim dziadkiem – to już delikatnie zalatuje jungowskimi koncepcjami) czy rekonstrukcje są spójne – to może sugerować czytelnikowi, że faktycznie, tak było. Chociaż można się zapomnieć i dopowiedzieć słówko prawdopodobnie. Dlatego ujmuję metodę pracy autora jako rekontrukcję.
Z czasem narracja zmieniać swoje proporcje – autor w okolicach drugiej połowy tekst przestaje przyglądać się swojej rodzinie, a zaczyna analizować tło, na jakim obserwuje swoją historię. Skupiając się na czasach industrialnych pokazuje pozorność wewnątrzmazowieckiego dyskursu kresowego, jak to można nazwać, a wskazuje na rewolucyjny dla świata charakter rewolucji przemysłowej. Na przykładzie jednej z fabryk pokazuje jak materiały wytwarzane w jednej w fabryk żyrardowskich trafiały na front turecki, a sama fabryka stała się kością niezgody polsko-francuskiej w okresie międzywojennym. Podobnie zapatruje się on na pozorną prowincjonalność swojego kraju lat dziecinnych – wskazuje dworek w Żelazowej Woli jako miejsce narodzin szopenowskich, które staje się też przykładem fałszowania historii – wszak wielki polski kompozytor nie urodził się w pięknym dworku, ale w chałupie z klepiskiem, z której z resztą młody Fryderyk szybko zabrany został.
Również pojawia się wspominka o Stanisławie Rembeku – pisarzu osiadłym w okolicach Grodziska, autorze książek historycznych. Postać ta staje się chyba najwyraźniejszym przykładem relatywizmu spojrzenia na historię. Opisany przez tego prozaika granatowy policjant Franciszek Kłos w relacjach, na które powołuje się Kaczorowski okazuje się być o wiele bardziej niejednoznaczną postacią, niż by to wynikało z opowieści rembekowskich. Podobnie ma się sprawa z dziennikami, jakie pozostały po tym wojennym opowiadaczu – pojawia się w nich wspominanie o lepszym traktowaniu Żydów w czasie wojny niźli Polaków; wreszcie skazanie na zapomnienie okrucieństw wojennych poprzez nieopisywanie ich w dzienniku – te metody podjęte przez Rembeka idealnie pasują do sposobu opisu i interpretowania historii przez Kaczorowskiego; opisu pełnego luk dokonanych przez przemilczenie i ogień, pełnych interpretacji i subiektywizmu, ale i dopowiedzeń ze współczesnej perspektywy.
Taka niegodność do podtrzymywania pamięci pojawia się niejednokrotnie w tekście – jest ona z jednej strony karą za przewiny; z drugiej – przyznaniem się do takowej (chociażby przez przywłaszczenie sobie nagrobków żydowskich jako kamieni do studni). Funkcjonuje ona również jako obarczona subiektywizmem.
Ballada o kapciach jest tekstem wymagającym; wymagającym wiedzy historycznej, literackiej i społecznej – bez tych zasobów wiele elementów będzie miało tylko dosłowny charakter – zamierzone przez autora odwoływanie się do innych kontekstów niestety nie będzie skuteczne, a zrozumienie tekstu – niepełne. Mimo tego jest to ciekawa opowieść o wewnętrznych kresach, mazowieckim uboczu, które ma swoją małą-wielką historię, a która to bywa pomijana. A postać autora i jego rodzina… są tylko pretekstem do rozpoczęcia opowieści o ludziach, historii i miejscach. Historii przekonującej, pełnej wewnętrznych znaczeń i perswazji, nie umykającej określeniu jej jako subiektywnej. Czego w całym tekście dowodzi autor. 

sobota, 10 marca 2012

Sławomir Mrożek – Krótkie, ale całe historie. Opowiadania wybrane.


Sławomir Mrożek jest znany z absurdu. Takie stwierdzenie obraziło by gros pisarzy, jednak dla polskiego pisarza – jest to określenie pozytywne. Po Mrożku-diaryście, w Kurierze Literackim pojawia się Mrożek-bajarz. Dlaczego bajarz?
Ogromną część tego zbioru stanowią opowiadania, w których ważną rolę odgrywają zwierzęta. Stanowią one pozorne tło wydarzeń, jednak w jakiś sposób odnoszą się do konkretnych wzorców osobowych – czy aby małpa z jednego z opowiadań, wprawdzie oswojona, ale z mundurem generalskim pod pachą jest już generałem, czy nigdy nim nie była? Czy słoń może być słoniem nadmuchanym, czy nie? A jeżeli nie, to co ma do tego rozpicie młodzieży? Taka bajkowość pozwala na rozszerzenie znaczeń języka – poza dosłownością pojawia się w tekście wiele treści nie-wprost.
Mrożek-bajarz jest o tyle ciekawy, o ile czytelnik potrafi dostrzec oko puszczane przez autora. Dosłowna lektura przynosi rozbawienie, pokazuje ludzką głupotę i pozwala na swoisty katharsis; jednak, podobnie jak u Ezopa, za tekstem kryje się coś, co niekoniecznie musi być dosłowne. W tej sferze często pojawia się naigrywanie z pozornego ładu i małych przekrętów w PRL. Oczywiście – okraszone charakterystycznym humorem mrożkowym, który nie wszystkim musi być w smak, ale z pewnością do wielu ludzi trafia.
Zbiór otwiera chyba najbardziej znane opowiadanie o półpancerzach. Taki standard jest dobrym rozpoczęciem, ale koncepcja edytora składającego tekst nie jest dla mnie zbyt jasna. W tekstach brakuje dat rocznych, więc trudno stwierdzić, czy układ jest chronologiczny. Z drugiej strony – kolejność opowiadań sprawia wrażenie zbyt chaotycznego; po kilku tekstach ze zwierzętami następuje cykl ludzkich, potem kilka wybitnie fantastycznych (m. in. świetny tekst o spadających ludziach) po których następuje historia o małpie i zakończenie składające się na kilka niespójnych tematycznie historii. Czytane wybiórczo – spełniają swoją rolę; czytane w ciągu – budzą konsternację; układ tu nie oddaje treści, a kolejne utwory nie tworzą spójnego tworu.
Mimo tych niejasności edycyjnych Krótkie, ale całe historie są zbiorem znakomitych opowiadań Stanisława Mrożka – trafnych, momentami nawet dosadnych, ale dotykających zarówno życia, jak i historii. O mentalności ludzkiej nie wspominając. Zbiór zarówno dostarczy czytelnikom sporo śmiechu, jak i pozwoli na zastanowienie nad swoim odbiorem rzeczywistości. Jak to u Mrożka – go warto czytać zawsze i do wszystkiego. 

niedziela, 4 marca 2012

Mika Waltari – Kto zabił panią Skrof


Kryminałów na rynku jak czworonogów i każde wydawnictwo szuka połączeń wewnątrzgatunkowych, które dadzą mu pewność, że nowowydana książka znajdzie nabywców. Taki przymus rynkowy, na który kiedyś uwagę zwrócił Czapliński, odciska piętno na powieściach kryminalnych, ale zarazem wyciska z nich to, co w nich najlepsze, ale i najmniej spodziewane.
Tak jest w przypadku kryminału Miki Waltariego – Kto zabił panią Skrof?. Jest to kryminał (bo jest trup i detektyw) o zabarwieniu humorystycznym (bo tak – autor książki nie musi uzasadniać sytuacji komicznych). Takie zestawienie w głowie przeciętnego trzydziestolatka przywodzi osławione Opowieści z krypty albo momentami absurdalny humor Pytonowski (spod znaku Błędnego rycerza). Tę tezę potwierdzać może informacja na pierwszej stronie książki – nagrodzona w stosownych skandynawskich konkursach. Delikatny dystans, humorystyczność i żartobliwe opisy – to z pewnością nie opuści czytelnika do końca książki.
Opowieść jest okraszona subtelnym i pełnym delikatnego uroku zapachem gazu. Gazu – albowiem to on pełni tu rolę mordercy; jego macki skutecznie zacisnąwszy się w oku szyi tytułowej pani Skrof, nadobnej staruszki, niekoniecznie lubianej w swojej kamienicy i otoczeniu, skutecznie pozbawiły ją tchnienia na wieczność, a związanych z nią – wprawił w pewne zakłopotanie. W momencie, gdy owe macki wydostały się całkiem sprawnie przez klapkę na listy sprawa morderstwa zaczęła swoje życie. Jeden z mieszkańców, zaalarmowany przez donosiciela przesyłek o problemie szybko poinformował policję. Funkcjonariusz, po ówczesnej konsultacji z przełożonymi, dostał się do środka za sprawą silnego ramienia (nieboszczka miała zły zwyczaj zamykania się na wewnętrzny, dodatkowy zamek; gaz mu na szczęście nie poszkodził za sprawą maski przeciwgazowej jednego z lokatorów). Faktycznie – okazuje się że zapach gazu był zwiastunem podwójnego zgonu (niestety – również wierny jamnik denatki nie potrafił zasymilować swojego układu oddechowego do nowej atmosfery).
Wtedy pojawia się postać komisarz Franz Palmu – już nieco wiekowy, mający drogę do emerytury bliższą, niż towarzyszący mu szczaw – Tovio Virta. Szczaw – który okazuje się być narratorem. Z jego perspektywy poznajemy opowieść – nic w praktyce nie dzieje się bez jego obecności. To, co poza – jest relacjonowane przez tych, co widzieli. Niemal jak w greckiej tragedii, ale tu pojawia się trup, więc zasada decorum daje w łeb. Niemal dosłownie.
Sprawa kryminalna rozwija się całkiem ciekawie – początkowo niektóre rzeczy zaczynają się wydawać oczywiste – przyczyna zgonu, domniemany morderca… Jednak, jak to w kryminale (a jakże), wiele pewników szybko przestaje być oczywistymi. Pozornie żyjąca skromnie denatka okazuje się być całkiem bogatą staruszką, pragnącą zeswatać dwoje młodych ludzi i obdarzyć ich znaczącym posagiem. Do tego dosyć ciekawe powiązania jej z pewną sektą i jej pastorem dodają sprawie pikanterii, która okazuje się być lekkostrawną, ale pozostawiającą ciekawy posmak potrawą.
Kto zabił panią Skrof okazuje się być nietuzinkową opowieścią morderstwie – ciekawy zabieg podmienienia autora na początku powieści może być jedną z wielu gier narracyjnych, jakich podejmuje się w tekście autor (narrator). Spojrzenie trzecioosobowe  przez kilkanaście stron okazuje się być dobrą uwerturą dla potężnego tchnienia gazu… czyli rozwoju fabuły. Która jest dosyć dynamiczna za sprawą dwubiegunowości narracji pierwszoosobowej – z jednej strony mamy mówiącego, opowiadacza, który w fabule jest uczącym się stażystą marzącym o pracy detektywa i prawdziwej sprawie. Drugą ze stron reprezentuje ostrożny w swoich osądach i delikatnie uprzedzony do kobiet komisarz Palmu. Na tej osi rozgrywa się wiele potyczek słownych, spięć związanych z różnicami interesów i aspiracji. Również – związanych z kobietą. Ale to inna para kaloszy, która daje się ciekawie rozdeptać w trakcie opowieści. I która, jak można się domyślić, zostawia ślady. Które mogą doprowadzić do… sprawcy. Ale czego?
Właśnie w takiej konwencji porusza się niedawno wydany przez Wydawnictwo Literackie kryminał Miki Walratiego. Koncepcja tej powieści jasno wynurza się z bryły tekstu – ma być śmiesznie, momentami absurdalnie, ale bez przesady. Wszystkie elementy w tekście są funkcjonalne i są w jakiś sposób znaczące – z jednej strony obracając się w konwencji kryminału pozostają świadome ciążących na nich ograniczeniach gatunkowych. Zarazem – pojawiające się coraz to nowe postacie domniemanych morderców okazują się być faktycznie jakoś związane z denatką, jednak zakończenie powieści jest faktycznym zaskoczeniem – kurek odkręcił ktoś naprawdę niespodziany.
Krew musi prowadzić do sprawcy, morderca musi być przebiegły, powinno iść o pieniądze. W książce wszystko się zgadza – krew należy do sprawcy, morderca jest przebiegły i idzie o pieniądze. Jednak w jaki sposób…? Odpowiedź na to zrodziła się w głowie Walratiego i została okraszona wisielczym poczuciem humoru. Trafnego i prawdziwie zabawnego. Z pewnością – jest to jedna z wielkich zalet tego tekstu. Tekstu – który polecam każdemu fanowi kryminału, który ma już momentami dosyć nieco tendencyjnych opowieści spod znaku trupa i lupy.