poniedziałek, 31 grudnia 2012

Orhan Pamuk – Pisarz naiwny i sentymentalny



O klasie Orhana Pamuka nie ma sensu dyskutować. Jest to turecki autor o niepodważalnym autorytecie którego książki rozchodzą się w ogromnych nakładach. Nie zawsze to jest jednak potwierdzeniem jakości pisarstwa; za takowe uznać można z pewności przyznanie mu literackiej Nagrody Nobla. W swoich rozważaniach na temat dwóch typów pisarstwa przedstawia swój program – zarówno czytelniczy, jak i pisarski.
Centrum cyklu wykładów stanowi niewątpliwie powieść Anna Karenina Lwa Tołstoja. Gdyby tego było mało, za najważniejszy dla jego rozważań element Pamuk uznaje scenę podróży pociągiem do Sankt Petersburga. Analizuje wszystkie drobne opisy znajdujące się w tej scenie, przedstawia czytelnikom (słuchaczom?) swoją interpretację tekstu, ale i odnosi się do kanonicznych tekstów traktujących o jednej z najbardziej popularnych książek Tołstoja.
Najważniejszym pytaniem stawianym przez Pamuka wydaje się być granica między widzialnym a opisanym. Bardzo sprawnie przekształca on początek Ewangelii św. Jana i stwierdza, że na początku było Słowo, ale potem trzeba było przekształcić je obraz. Krążąc w swoich rozważaniach wciąż wraca do opozycji przedstawienia i opisu, różnic, jakie z niej wynikają, ale i konsekwencji – zarówno dla czytelnika, jak i autora. Odnosi się do nurtu literatury popularnej, zastanawia się nad kwestią naiwności i sentymentalności, w tym przypadku również autorskiej, jak i czytelniczej.
Niezwykle ciekawe w tej książce jest rozszerzenie obszaru opisu czynności pisania powieści poza obszar biurka autora. Sam Pamuk, jako pisarz, odwołuje się niejednokrotnie do stawianych mu pytań o autentyczność wydarzeń i przeżyć; granicę, jaką stawia papier i pióro przeżyciom pisarskim. Nie odpowiada przy tym jednoznacznie; podkreśla niemożliwy do zanegowania wpływ, jaki na autora miały jego osobiste przeżycia, ale zarazem zaznacza obecność świadomości autora w procesie pisania. Przedstawia on autora jako rozdwojonego między sobą a postaciami literackimi. Zarazem zrzuca ze sporą dozą pewności tego typu rozważania na barki badaczy operujących w obszarach psychoanalitycznych.
Ciągłe krążenie dookoła sceny w której Anna Karenina wsiada do przedziału pociągu i rozpoczyna podróż pokazuje, jak wiele treści można wyłuszczyć z krótkiego fragmentu prozy. Również na własnym przykładzie pokazuje, jak wielowarstwowe okazać się mogą postacie i jak wiele skojarzeń mogą wywoływać sceny w umyśle autora. A, co chyba najważniejsze, jak trudno zawrzeć wszystko to w słowach.
Teksty, mimo iż bazujące na treści wykładów harwardzkich, są niezwykle eseistycznymi prezentacjami myśli. Zdania serwowane przez Orhana Pamuka nie są obciążone mądrymi terminami znanymi z wykładów literaturoznawczych – jest on niezwykle przejrzysty i miły dla czytelniczego oka. Tworzy on raczej opowieść niż wywód. Zachowując płynność opisu nie męczy; pozwala wielokrotnie zapomnieć o tym, że prezentowane teksty są oparte o treść wykładów. Tłumacz z kolei również zasługuje na pochwałę – oddanie lekkości języka nie jest aż tak oczywiste.
Stambulski autor odwołuje się w prostej linii do tradycji akademickiej krajów anglosaskich, opartej o lekkość myśli i jej trafność. Podobne fragmenty wywodów można spotkać w Elizabeth Costello Johna Coetzee'go – opowiadające o problemie, a nie rozważające go. W podobny sposób pisze Umberto Eco, chociażby w swoich zbiorach Zapiski na pudełku od zapałek. Pamuk sam przyznaje się do tego, że większość tekstów powstała w czasie spędzonym w kawiarniach, poczekalniach lotnisk i miejscach przejściowych. Uderza w nich niesamowita nieśpieszność i łatwość mówienia. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, jakoby był to swego rodzaju pisarski manifest Pamuka. Wielokrotne odwoływanie się do twórczości, widoczne w esejach Inne kolory tu ma inny charakter – przedstawia on swoje pisanie jako coś niezwykle intymnego, ale zarazem oddanego czytelnikom.
Pisarz naiwny i sentymentalny Orhana Pamuka jest zbiorem eseistycznym najwyższych lotów. Lekkość języka i poważne podejście od problemu naukowego czystej wody sprawiają że niezaznajomiony z językiem naukowym czytelnik zrozumie cały przekaz zawarty w tekście. Przy tym czytelnik nie czuje się jakby był prowadzony za nos ani przekonywany do czegoś wbrew swojej woli.

sobota, 29 grudnia 2012

Sylwia Chutnik - Cwaniary



Cwaniactwo jest w cenie – o tym mówią gazety odmieniając to słowo na wszelkie możliwe sposoby. Oklepane wyrażenie, niegdyś o znaczeniu jednoznacznie negatywnym, dzisiaj stało się neutralne. I wcale nie chodzi tu o salceson (tak bowiem określa się to słowo w gwarze warszawskiej)! Ten, mimo iż pozornie przaśny, nie jest produktem łatwym do oszukania za sprawą kawałków mięsa w środku. Tak samo bohaterki; nie są to postacie szczególnie rzucające się w oczy za sprawą swojego sprytu i kombinatorstwa (tak rozumiane jest cwaniactwo w polszczyźnie ogólnopolskiej), jednak one cechuję się zarówno sprytem, jak i wyższymi pobudkami.
Sylwia Chutnik tworzy narrację dotyczącą czterech kobiet – wdowy w ciąży, prawniczki chorej na raka i znoszącej przemoc ze strony męża kury domowej zamkniętej w złotej klatce. Halina, Celina, Stefania i Bronka, a zwłaszcza dwie pierwsze zajmują się nad wyraz szlachetnym procederem – spuszczają łomot mężczyznom, którzy nie okazali im szacunku jako kobietom, chociaż ich spektrum wendetty rozszerza się znacząco o pobudki finansowe (dotyczy to zwłaszcza pozostającej w niezbyt ciekawej sytuacji finansowej, dopiero co owdowiałej, kobiecie). Są wciąż skupione na szukaniu fallocentrycznego ostrza zła skierowanego w stronę niewieścią, a dzierżonego przez mężczyzn. Żadna z nich nie wygląda na niebezpieczną, wszystkie są pozornie niegroźne. I ta pozorność potrafi zgubić. I gubi bardzo skutecznie.
Główną bohaterkę, Halinę, poznajemy w kluczowym dla jej życia momencie. Mającą niedługo urodzić czytelnik spotyka w momencie jej owdowienia. Jej partner, zamordowany przed własną klatką schodową, jest bardzo ważną dla fabuły postacią, o czym czytelnik przekonuje się dopiero pod koniec książki.
W powieści pojawia się również niemożliwa do zanegowania kwestia warszawskości, a raczej deklaracji utożsamiania się narratorki z Mokotowem i Bródnem. Te dwie dzielnice przyświecają historii – jedna jako współczesny obszar przeznaczony dla elity; druga jako wylęgarnia biedy i patologii. Zderzenie tych dwóch obszarów tworzy ciekawe więzi między bohaterkami związanymi z tymi dwiema dzielnicami.
Cwaniary są ciekawie skonstruowaną książką. Z jednej strony nie jest to opowieść o niczym, bo fabuła jest, i to bardzo dobrze zarysowana. Z drugiej strony – połowę książki wypełniają mało istotne elementy będące tylko przerywnikami w toczeniu się, początkowo przebłysków, głównego wątku. A tym jest zemsta rozumiana trojako – jako odwet na mężu przyjaciółki, próba rozwiązania kwestii wyburzenia kamienicy i osobista, chociaż jeszcze niepewna, zemsta. Każda z tych motywacji prowadzi do konkretnego rozwiązania; każde z nich jest niespodziane – cele po trosze się przenikają, a ich realizacja wpływa mocno na bohaterki.
Wspomnianymi przerywnikami są sceny spuszczania łomotu tym, którzy odnieśli się niewłaściwie do którejś z bohaterek, albo do kobiet w ogóle. Często jest to odwet brany po odczekaniu na odpowiednią okazję; wiele z historii wtrąconych należy do przeszłości, ale są one przywoływane jako kontekst do bieżących, dla czasu książkowego, wydarzeń. Mimo silnej presji przemocy fizycznej, w książce pojawia się figura opadania z sił. Bohaterki, mimo odnoszonych w potyczkach sukcesów, dostają coraz mocniejsze cięgi od swoich przeciwników. U jednej wiąże się to z postępującą ciążą; u drugiej – z postępującym nowotworem. Jest to jednak tylko przyczynek do stworzenia trzech typów postaw, nad którymi chce w swojej książce skupić się Chutnik.
Pierwszy z nich to model przeżywania ciąży i prób usankcjonowania pewnego modelu, który powinna realizować kobieta brzemienna. Obserwacja ta jest cenna, gdyż uświadomić może czytelnikowi jak daleko posunęła się Foucaultowska biowładza mająca służyć rodzeniu jak najzdrowszych potomków – społecznie krytykowane palenie w ciąży, niemile widziana samodzielność, użalanie się i propozycje niezbyt szczerej pomocy ze strony osób bliskich. Zderzenie tych założeń z hipokryzją i wolą pozostawienia cudzych problemów za sobą staje się ciekawą konkluzją podsuwaną przez książkę.
Drugim modelem jest sposób przeżywania choroby – czy nowotworowej, czy to dysfunkcji w rodzinie. Zestawiona jest tu rola porażonego przypadłościami takowymi z rzeczywistością oraz wolą samego zainteresowanego (tu – zainteresowanych). Autorka na czoło wysuwa poczucie niezrozumienia i nieszczerość w pocieszaniu, ale i w przeżywaniu swojej choroby. Gdy bohaterka nie jest w stanie już sama udać się po zakupy – z powodu swojego złego samopoczucia lub stanu zdrowia (co okazuje się tu nie do końca tożsame) – robi zakupy przez internet. Zanurzając się w luksusie czuje pustkę i samotność. Nie jest w stanie być szczera w relacjach ze swoimi przyjaciółkami. Będąc singielką pozostaje sama ze swoim dramatem. Podobnie ma się sprawa w przypadku ofiary przemocy domowej. Społeczna rola wiernej żony znoszącej złe humory męża okazuje się ją przerastać; chociaż nie ma w niej woli buntu, to jednak chciałaby być od tego wolna.
Trzecim schematem jest przedstawienie mechanizmu wiodącego do samobójstwa. Pojawia się on dwukrotnie w książce i za każdym razem odwołuje się wprost do postawy honorowej, chociaż też wiążącej się w pewien sposób z ucieczką – czy to przed bólem, czy to przed utratą godności. Mechanizm przygotowania, odchodzenia wewnętrznego, godzenia się ze światem – obserwacje i opowieść, jaką serwuje Chutnik w tej kwestii są znakomite.
W książce uwagę przykuwa niezwykły język powieści. Jest on niezwykle spokojny i stonowany, pozbawiony piskliwości mówienia o emocjach i pompowania przeżyć. Zachowując śpiewność raczej utula on do snu i wprowadza w delikatny, oparty na rytmie trans, niż zmusza do empatycznej lektury. Sam słuch językowy Chtunik jest niesamowity – tworzy ona swój własny, oparty o podsłuchane formuły język, który jest o wiele bardziej spójny niż ten, który można usłyszeć (sic!) w dwóch pierwszych książkach Doroty Masłowskiej. Jest on momentami potoczysty, jednak wciąż w pełni kontrolowany i używany w zależności od sytuacji. Taka świadomość literacka rzadko zdarza się u pisarzy – niezależnie od ich wieku. Tu – stanowi niewątpliwie mocną stronę książki. Również kontekst wyburzenia kamienicy przywodzi na myśl Miasto Ł. Tomasza Piątka.
Jako kontekst również warto wskazać polskość imion bohaterek – nie dość, że są one mocno zakorzenione w tkance językowej i historycznej, to również mogą być nawiązaniem do często przyjmowanych w powstaniu warszawskim imion-przydomków. Takie podejście tworzy ciekawą grę z treścią, zwłaszcza, że bohaterki są niejako na wojennej ścieżce z tymi, którzy są przeciw im (albo chcą wyburzyć kamienicę). Również pojawiający się raz po raz negatywny stosunek do obrzędowości i powierzchowności, z jaką jest ona realizowana wskazuje po raz kolejny na spostrzegawczość i kreatywne przetwarzanie zaobserwowanych faktów kulturowych.
Nie da się zaprzeczyć, że nowa powieść Chutnik jest powieścią o kobietach. O ich rolach społecznych, presji wywoływanej przez społeczeństwo i oczekiwaniach, jakie takowe ma. Opowiada z perspektywy kobiecej, jednak w formie sugestii, przedstawienia sposobu przeżywania czegoś, co na zewnątrz może wyglądać inaczej. Tworzy niejaką glosę do tego, co kojarzyć można jako ugruntowany społecznie ideał matki-Polki. Co ciekawe – Polki nie potrzebującej na gwałt oparcia.
Cwaniary Sylwii Chutnik są książką nietuzinkową i wielowarstwową. Z jednej strony jest to opowieść o zemście i sile pozornie słabych kobiet. Z drugiej strony staje się ona historią opowiedzianą zza drugiej strony barykady emocjonalnej. A ta okazuje się być wyższa, niż mogłoby się wydawać.

środa, 26 grudnia 2012

Lidia Ostałowska – Bolało jeszcze bardziej



Zbiory reportażowe cieszą się coraz większą popularnością. Wielość możliwości przy wyborze prasy codziennej i cotygodniowej zmusza czytelników do selekcji. Ta odbywa się często kosztem perełek znajdujących się pośród innych artykułów o tematyce niekoniecznie interesującej czytelnika. Jednak w przypadku Lidii Ostałowskiej nie ma żadnych ale, często pojawiających się przy tego typu reprodukcjach.
Bolało jeszcze bardziej jest opowieścią o traumie w dwunastu odsłonach. Każda z tych odsłon to reportaż opublikowany wcześniej w ramach Gazety Wyborczej lub dodatków do niej. Lidia Ostałowska przedstawia w świat obrzeży – ludzi odłączonych od szans na normalność, skazanych na porażkę i dotkniętych traumą. Każde z tych opisywanych przeżyć jest inne. Są to opowieści o życiu w blokowiskach, próbie wychodzenia z biedy, traumie kazirodztwa i dzieciobójstwa. Łączą je tylko dwie rzeczy – ciężar tematu i kunszt dziennikarski.
Mimo pozoru reportażu, autorka wychodzi poza utarte schematy gatunkowe i poszukuje nowych metod opisu. Zahacza przy tym o formułę zbliżoną do opowiadań – tworzy ona opowieści, oparte o własne obserwacje i rozmowy. Apogeum takiego podejścia pojawia się w tekście Z tatą. W praktyce jest to realistyczna opowieść pierwszoosobowa której nie brakuje niczego do uznania jej za krótką formę narracyjną. Z drugiej strony – są znakomite felietony o sprawach głośnych – śmierci Magika i rodzinie mordującej swoje nowonarodzone dzieci. Mimo faktu niezaprzeczalnej bezstronności, Ostałowska w tych tekstach jest szalenie restrykcyjna. Skupia się wyłącznie na kwestii opisywanego problemu; relacje przez nią tworzone są surowe. Pozwala sobie jedynie na dostosowanie formy i języka do przedmiotu opisu, co widać w reportażu opisującym historię lidera Paktofoniki; świadczy to o kunszcie i słuchu językowym autorki.
Nie da się zaprzeczyć temu, iż obserwowane przez Ostałowską obrazy są smutne. Dotykają obrzeży, obszarów najchętniej pomijanych i pozostawianych bez ingerencji. Stara się ona w tych sytuacjach dostrzec początek problemu, a nie tylko jego konsekwencje. Drąży i nie stawia żadnych tez obarczających swoich rozmówców. Poszukuje prawdy i nie waha się prezentować jej najmniej estetycznego oblicza, o ile ono najbliższe prawdzie.
Mozaika tworzona przez Lidię Ostałowską jest bolesna. Nie oznacza to jednak że jest zafałszowana – bolesna autentyczność sprawia że czytelnik ma wrażenie stąpania po potłuczonym szkle; różnokolorowym, rozbitym, pozostawiającym odłamki i trudnym do usunięcia. Nie zmienia to jednego pewnika – Bolało jeszcze bardziej jest prezentacją najlepszego polskiego dziennikarstwa. Najlepszego, bo bolesnego i pochylającego się nad tym, co czytelnik zostawiłby za sobą.

wtorek, 25 grudnia 2012

Krzysztof Kasa Kasowski – Kontrakt




Rzadko się zdarza żeby muzyk pisał powieść. Do tego powieść ciekawą. Zazwyczaj są to średnio lotne opowieści o tym, jak się tak ustawić w życiu, by wyjść na tym dobrze. Krzysztof Kasowski, znany jako K.A.S.A., stworzył opowieść o dojściu do kariery pewnego ciekawego muzyka, Krisa.
Kris jest przeciętnym, acz aspirującym kieleckim muzykiem. Ma swój zespół, stara się jakoś wybić, jednak większość jego starań spala na panewce. W mieście w którym nie widział on perspektyw trafia się mu jednak okazja zagrania dużego koncertu. Ten wychodzi znakomicie; po nim pojawia się kontrakt i coraz to nowe propozycje grania. Pojawia się sława.
Warto jednak zaznaczyć, że w książkę wkrada się ciekawa przewrotność – pierwsze strony wiążą się z poczuciem miażdżącego czaszkę bohatera kaca, na którym budzi się w kilkanaście lat po swoim wielkim sukcesie. Stan ten wiąże się z podjętą przez Krisa próbą odbudowania swojej pozycji na rynku fonograficznym. Próbą, niestety, nieudaną, ale związaną z czasem poświęconym przyjaciołom. Bohatera budzi telefon. Ktoś po drugiej stronie przedstawia się jako jego agent i przypomina wydarzenia sprzed lat. Wiążą się one z pięciem się Krisa po drabinie sukcesu w górę. Ta zmiana wiąże się, jak okazuje się w trakcie rozmowy, z niebanalną pomocą ze strony tajemniczego rozmówcy. Ten, niemal od początku, zaczyna się kojarzyć z “demonem z rozdroży”, podpisującym pakty z ludźmi, na mocy których ci otrzymują niezwykłe atrybuty na ziemi i przymusowe lądowanie w piekle po śmierci. Wykazuje się niezwykła wiedzą z zakresu życia Krisa, dopowiada fakty łączące niekoniecznie jasne sytuacje w przejrzystą całość.
Sama książka jest historią wzlotu i upadku Krisa w trzydziestu trzech paragrafach. Każdy z rozdziałów-paragrafów przedstawia odrębne aspekty życia i kariery bohatera. Ocieka to wszystko seksem i przesadą, jednak nie to jest najważniejszy w opowieści. Tym jest relacja z perspektywy doświadczonego życiem człowieka. Dystansuje się trochę do tego, jednak stara się pozostać szczery – pod pozorem przeładowania seksualnością pojawia się też sporo spostrzeżeń dotyczących zmiany mentalności – pojawienia się problemu seksoholizmu, tworzenia się toksycznych relacji, prób budowania karier o mniej szlachetne działania; wyniszczającego charakteru tego, co z zewnątrz wydaje się być piękne i beztroskie.
Trudno nie odnieść wrażenia, że książka ta jest próbą opisu polskiego szoł-biznesu z okresu szalonych lat 90. i przejścia tego rynku w bolesne czasy pierwszej dekady bieżącego wieku; przyśpieszenia przemiału i zatracania się w tworzeniu bardziej produktów niż konkretnych utworów mających coś za sobą nieść. Nie da się zaprzeczyć, że książka stawia jakieś tezy – o upadku muzyki, zmianie charakteru działań wytwórni... Wydawać by się mogło, iż są to komunały. Z drugiej strony – jest to swoiste potwierdzenie intuicji bardziej świadomych słuchaczy rozgłośni radiowych. Potwierdzenie ciekawe, bo oparte o doświadczenie.
Książka ta nie nudzi. Mimo iż na poły autobiograficzna, potrafi zaciekawić. Jest ona lekka i sprawnie napisana; odwołuje się do płodnych mitów o paktach z diabłem i zatracaniu się w życiu muzyków na trasie. Przetwarza ciekawie samą kwestię paktu, odwołuje się do kontekstu historycznego, a zarazem zakrywa wciąż sporo, dając czytelnikowi tylko namiastkę informacji.
Kontrakt książką wybitną nie jest – nie aspiruje do takiej roli w literaturze. Jest to sprawnie napisana opowieść, która zarówno zainteresuje czytelnika szukającego ciekawostek o życiu artystycznym, a przyciągnie też kogoś, kto poszukuje dobrego języka i porządnie przemyślanej powieści. 

środa, 19 grudnia 2012

Mo Yan – Kraina wódki


        
Najbardziej znany trunek na świecie ma swoich miłośników. Ba! Ma nawet naukę poświeconą wyrobowi! Co więcej – jest kraina nazwana na cześć trunków wyskokowych Alkohololandią! Takie rzeczy tylko u Mo Yana, laureata tegorocznej nagrody Nobla.
Chiński autor, oskarżany o kolaborację z reżimem i oportunizm wielokrotnie dowiódł swojego kunsztu literackiego. W Obfitych biodrach, wydanych kilka lat temu zaserwował czytelnikom złożoną formalnie opowieść wymagającą nie lada uwagi. Jednak nie to jest najmocniejszą stroną Mo Yana i jego powieści. Tworzy on bowiem nietuzinkowe narracje oparte o realizm magiczny i absurd, których zrozumienie bez przyjęcia klucza ironicznej lektury może okazać się nie tyle trudne, co niemożliwe. Przemieszania piękna i szpetoty, brutalności i subtelności są niezwykle ciekawymi zabiegami stosowanymi przez pisarza pochodzącego z kraju ogromnych różnic.
Kraina wódki wita czytelnika kilkukrotnie. Pierwsze powitanie wiąże się z wątkiem kryminalnym tej powieści. Otóż komisarz zostaje wysłany do Alkohololandii by zbadać sprawę mordowania i spożywania małych dzieci. Ten kanibalistyczny, jak zwał, tak zwał, proceder budzi spory niepokój przełożonych przedstawiciela prawa i ten ma ich uspokoić przedstawiając wyniki swoich prac, a najlepiej też i prowodyra tego bezeceństwa. Spotyka go radosne przywitanie przez miejscowych notabli, którzy nie stroniąc wszelakich trunków i przysmaków, przyjmują swego gościa z iście… swojską gościnnością. Bohatera spotyka wiele przygód – niezwykła kobieta-kierowca, niewiele mniej męska od najtwardszych mężczyzn w swojej krainie daje mu kosza i okazuje się być kimś innym, niż mu się wydaje; na stół przed nim trafia doskonale przygotowana atrapa małego chłopca wykonana z najprzedniejszych przysmaków. Również przygody związane z spożyciem alkoholi wysokoprocentowych okazują się być dla posiadającego słaby i schorowany żołądek komisarza trudne. W końcu musi się uporać z kradzieżą legitymacji policyjnej i ukochanego pistoletu służbowego, ale to już zupełnie inna historia.
Drugi wątek zawiera w sobie trzy elementy – pojawia się doktorant nauki zwącej się alkoholologią. Jak sama nazwa wskazuje – zajmującej się nauką o trunkach, ich degustacją, ale i sposobem tworzenia coraz to nowych rodzajów napitków zdolnych ucieszyć podniebienie najbardziej wytrawnego smakosza. Zadanie to okazuje się być trudne, jednak zapał młodego naukowca nie pozwala mu ustać w staraniach. Pisze on do swego ukochanego pisarza – Mo Yana (!) – którego uważa za wielki autorytet i największy umysł literacki swych czasów. Pisze do niego nie bez powodu; do każdego listu dołącza bowiem krótki fragment prozy, mające na celu zaprezentowanie talentu, ale i wejście tylnymi drzwiami na rynek literacki. Młody alkohololog i pisarz ma ogromne marzenie – stać się wielkim i uznanym pisarzem. Tak jak Mo Yan. W tej formie, epistolarnej skądinąd, realizuje się opowieść o sposobach tuczenia dzieci, ich sprzedaży, metod przygotowania, ale i krótkie historie uzupełniające to, co nie pojawia się w opisie perypetii komisarza. Z kolei odpowiedzi Mo Yana skutecznie chłodzą zapał młodego literata, jednak nie zabierają mu ochoty do tworzenia – tłumaczy mu swoją bezsilność wobec ogromu tekstów nadsyłanych do czołowych pism literackich w Chinach, ale i pociesza swego młodego rozmówcę (rzec by można nawet – ucznia, tudzież, padawana młodego), by ten nie tracił nadziei na publikację, gdyż jego teksty zyskują uznanie u czołowych redaktorów szanowanych pism. Pojawia się tu również wiele rozmów o alkoholach, metodach destylacji i nowinkach, zazwyczaj powstałych za sprawą młodego naukowca. Alkoholologa, ma się rozumieć.
To przenikanie się treści, zabawa z formą i przeładowanie książki ironią okazują się być znakiem charakterystycznym Mo Yana. W swojej książce przedstawia prowincję chińską – pełną paradoksów i kontrastów, ale wciąż okraszoną pewną pogodą ducha i prostodusznością. Tworzy on narrację niejednoznaczną, która okazuje się być spójna. Przedstawianie czytelnikowi różnych sposobów pisania o tym samym problemie jest niezwykle ciekawe. Z jednej strony mamy zabawę z formą kryminalną; z drugiej – dopowiedzenia fabularne do opowieści o śledztwie. Dopowiedzenia, które uzupełniają to, co nie jest powiedziane w wątku kryminalnym. Tworzą one ciekawą mozaikę treści: fragmenty opowiadań z początku książki odnoszą się do działań śledczego w jej końcówce. Takie przechodzenie obok siebie dwóch wątków narracji jest z pewnością bardzo mocną stroną książki.
Co ważne – same poszukiwania sprawców i prowodyrów niecnego procederu kanibalistycznego (którego efekty podobno są niezwykle smaczne) nie jest istotą książki. Za taką uznać można samą zabawę z formą powieści, przełamywanie granic, jakie niesie język, a co za tym idzie – dochodzenie niemal do granic wytrzymałości czytelnika uważnego i świadomego literacko. Autor często zmienia typ narracji – obok siebie, dosłownie w jednym zdaniu, pojawiają się fragmenty narracji trzecio- i pierwszoosobowej oraz elementy oparte na mowie pozornie zależnej. To przemieszanie dowodzi znakomitej świadomości literackiej autora – nie traci on przy tym wątku, nie gubi się w charakterze postaci. Wielokrotne powroty do takiej formuły stanowią coś, co można nazwać dominantą formalną tekstu. Odchodzi on przez to od klasycznej formy powieści na rzecz eksperymentu. Również nagromadzenie gatunków literackich i naukowych wewnątrz jednej książki potrafi przysporzyć czytelnikowi zawrotów głowy. Pojawia się powieśc kryminalna, fragmenty odczytów naukowych, wywody chemiczne, fragmenty listów, powieść grozy, powieść w odcinkach i wiele, wiele innych, których obecność jest tylko zaznaczona jednokrotnie.
Bogactwo tej książki przejawia się również w jej odwołaniach do innych nurtów pisarstwa. Najwyraźniejszymi są z pewnością nawiązania do realizmu magicznego, propagowanego chociażby przez Gabriela Garcii Marqueza i Eliseo Alberto. Nie bez znaczenia jest przeładowanie książki ironią i dystansem, charakterystycznymi dla powieści reżimowych, a które na polskim gruncie ciekawie zaprezentował Konwicki w serii swoich łże-dzienników (z których najbardziej znanym był Kalendarz i klepsydra). Również estetyka prezentowana na kartach książki jednoznacznie odwołuje się do literatury popularnej. W tekście pojawiają się fragmenty przeładowanie opisami, momentami zbyt szczegółowe, estetyka przesady i nienaturalne zwroty akcji. Mo Yan stosuje te chwyty świadomie – odwołuje się do pewnej konwencji i przetwarza ją z gustem i ciekawie.
Niewątpliwie jest to opowieść o przeciwieństwach – momentami wręcz rażących. Zderzenie chaosu rozgrywającego się nad ziemią, na terenie kopalni i perfekcyjnego ładu w zawoalowanym w jednym z korytarzy kopalnianych luksusowego hotelu pod ziemią okazuje się ciekawym rozwiązaniem. Realne piekło zniewolenia ma miejsce na ziemi; sztuczne, jednak zniewalające jeszcze bardziej znajduje się w luksusach pod ziemią. Taka gradacja z pewnością nie pojawia się przypadkowo; zwłaszcza, że tego typu zabiegi w tekście pojawiają się dosyć często. Również dosyć silny akcent kładziony jest na aspekt kulinarny książki – opowieści o metodach przygotowywania potraw co najmniej specyficznych i wysublimowanych budzi podziw czytelnika, ale i poszerza obszar sformułowania ściśle związanego z gastronomią. Mam tu na myśli określenie jadalne.
Kraina wódki jest książką o iluzji i pozorze – to nie ulega wątpliwości. Przepełniona ironią i przesadą nie jest jednak lekturą łatwą. Nie czyta się jej jednym tchem jak opowieści Orhana Pamuka i Doris Lessing. Nie pociąga ona magią języka jak powieści Johna Coetzeego. Zbliża się jednak swoją surowością przedstawienia do Jeana-Marii Le Clezio – opisanie podobnych obszarów odosobnienia, pustki porewolucyjnej zbliża tych dwóch autorów do siebie, jednak nie są oni do siebie na tyle podobni, by traktować ich jako traktujących o tym samym. Starszy Noblista tworzy za pomocą surowego języka; młodszy – wprowadza śmieszność jako środek wyrazu. Z pewnością – niezwykle skutecznie. Poczet noblistów jest tu pewnością zamierzony – wszak po nich można się spodziewać, że książka będzie przynajmniej dobra.
Mo Yan stworzył znakomitą powieść. Znajdzie się w niej wiele miejsc do śmiania się, wiele do zadumy i wiele wywołujących oburzenie. Czytelnicy szukający dobrej lektury i literaturoznawcy też podadzą sobie przy tej książce ręce w geście zgody. Zabawa formą, treścią, topiką, podstawami kultury – to wszystko sprawia że Kraina wódki jest książką bezpretensjonalną w swojej pretensjonalności i ironiczną w swojej morderczej (sic!) powadze.

niedziela, 16 grudnia 2012

Bruce Chatwin – Anatomia niepokoju




Wydawanie reedycji pism znanych myślicieli cieszy gawiedź – można znaleźć często niedostępne teksty pisarzy którzy niekoniecznie są w mainstreamie. Gdy jednak wychodzi coś naprawdę dobrego – należy o tym mówić. Tym czymś jest niedawno wydany „podręcznik” – Anatomia niepokoju Bruce’a Chatwina.
Podręcznikowość tej książki jest deklarowana we wstępie – ma ona prezentować najbardziej transparentne dla piśmiennictwa angielskiego prozaika i eseisty teksty. Wybór ten jest ciekawy – przedstawia główne gatunki, które tworzył; ujęcie to jest jednak bardziej dopasowane do życiorysu autora.
Pierwsze teksty umieszczone w zbiorze są esejami autobiograficznymi. Autor prezentuje się w nich z perspektywy czas i opowiada o doświadczeniach kształtujących zarówno jego światopogląd jak i sposób życia. One okazują się być kluczowe dla zbioru – przedstawiają wydarzenia mające największy wpływ na życie angielskiego autora, jego dorastanie jako pisarza i kształtowanie się spojrzenia na rzeczywistość. Jej bowiem przez całe życie hołdował.
Najważniejszym zdaniem zbioru jest to, w którym Chatwin odcina się od piśmiennictwa Juliusza Verne’a; w dosyć młodym wieku stwierdził iż nie odpowiada mu pisanie o czymś nierzeczywistym, a woli skupić się na tym co możliwe i prawdopodobne. Stworzenie alternatywnego świata jest łatwiejsze niż opisanie tego, którego częścią się jest. Eseista dawał temu niejednokrotnie wyraz w swoich opowiadaniach – bo to one stanowiąc kolejną część zbioru przedstawiły jego stosunek do obserwowanego świata. Tworząc narracje nigdy nie neguje prawdopodobieństwa opisywanych wydarzeń, zawsze osadza je w konkretnym kontekście społecznym i historycznym. Co ciekawe niemal wszystkie teksty zawarte w tekście odwołują się wprost do nomadyzmu – ciągłej potrzeby podróżowania. Wprawdzie autor uzasadnia to biograficznie (jako syn oficera marynarki często musiał podróżować między Londynem a portem w Dover), jednak wielokrotne podkreślanie tego aspektu w pisaniu Chatwinowskim może oznaczać wybór sposobu na życie i próbę przedstawienia idei homo viator. W swoich opowieściach nie stroni od tematów pozornie mało ważnych – momentów przejścia, glacjologii. Za każdym razem przedstawia świat niezwykle sugestywnie i komplementarnie.
Bardzo ważnym aspektem tekstów Chatwina zawartych w tym zbiorze jest ich wysoki poziom literacki. Szukać w nich można ze świecą zadęcia i przerostu formy nad treścią – język anglika jest przejrzysty i zrozumiały. Znakomicie używa go i potrafi zaczarować czytelnika. Jest to rzadka umiejętność u pisarzy, a tym bardziej u eseistów. Bo jako takiego należy rozpatrywać Chatwina zaprezentowanego w tym zbiorze. Niezależnie czy pisze on opowiadanie czy recenzje (a recenzentem był wziętym) – za każdym razem tworzy zidywidualizowaną opowieść o książce i kontekście w którym jest ona osadzona. Wchodzi w dialog z pisarzem, z wydarzeniami; niejednokrotnie przekracza granicę między recenzowaniem a pisaniem na nowo. Tę różnicę wychwycić mogą tylko czytelnicy zaznajomieni z recenzowanymi publikacjami, chociaż znaków przekraczania gatunku i wchodzenia na nową niwę jest w tekście wiele.
Anatomia niepokoju Burce’a Chatwina jest perełką – wybrano do niej znakomite teksty jednego z ważniejszych eseistów XX wieku. Wybór jest trafny i transparentny. A Chatwin broni się – dobre pióro zawsze się obroni. Bez wysiłku.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Charlotte Brontë – Profesor



Dziewiętnastowieczna Anglia słynęła z purytanizmu, pracowitości i sztywno ustalonych zasad współżycia z innymi obywatelami. Jasno określone stosunki zależności między członkami rodziny, niemal niemożliwa do przeskoczenia hierarchia i szeroko rozumiana kastowość. Niuanse i dosadność. Nie wszyscy odnajdywali się w takich układach – jednym z takich nieprzystosowanych jest bohater debiutanckiej (choć sprzed ponad stu lat) powieści Charlotte Brontë– Profesor.
William Cromsworth jest z pochodzenia arystokratą. Oznacza to że ma on swoje korzenie, dumę i honor. To zestawienie powoduje w nim rozdarcie – z jednej strony jest związany swoim pochodzeniem z Anglią; z drugiej – wymienione już wcześniej honor i duma nie pozwalają mu zostać na łasce i niełasce swojego brata  - właściciela dobrze prosperującej kancelarii. Ich rozstanie jest naznaczone przez jednego z członków salonu miejskiego – lepiej sytuowany brat zostaje oskarżony o wyzyskiwanie swojej najbliższej rodziny. Powoduje to kłótnię; ta – dosyć brutalne zwolnienie Williama. Jednak przysługa ta, mimo iż pozornie lwia, okazuje się być najlepszą, jaką mógł przyjąć bohater. Udaje się on do krajów Beneluksu z listem polecającym od swego wstawiennika. Znajduje tam szybko pracę w jednej ze szkół z internatem. Miejscu utrwalania ładu, ale i ogromnej dbałości o zachowanie ładu i pozoru.
Brontë jest znakomitą obserwatorką – opisy purytanizmu i jego hipokryzji wychodzą daleko poza oczekiwania czytelnika. Jej bohaterowie są reprezentantami konkretnych postaw – w większości piętnowanych. W Profesorze pojawiają się zatem: zdegenerowany szlachcic-neokapitalista, hołdujący ideałom nadchodzącego kapitalizmu zubożały szlachcic odrzucony przez swoje środowisko, sierota o mieszanych korzeniach, zblazowany angielski arystokrata i snująca intrygi przełożona. Wchodząc ze sobą w niespodziewane interakcje pokazują oni przywary purytanizmu i fałszywej moralności opartej o plotkę. W książce wielokrotnie pojawiają się wspomnienia o rozgrywkach między poszczególnymi postaciami, jednak nie jest to informacja przekazywana wprost – siłą stają się tu niedomówienia i sugestie, a pytający wprost uważani są za źle wychowanych. A za takiego niejednokrotnie jest wzięty główny bohater.
Książka pomimo swojej demaskującej roli, jest opowieścią o miłości i przyjaźni. Pozór ten jest o tyle ciekawy, o ile jest kryje prawdziwe intencje bohaterów pod przykrywką niechęci i konwencji. Buduje to ciekawy obraz epoki opartej o pozy i hipokryzję. Ciekawym wątkiem tej książki jest związanie się głównego bohatera z osobą nie posiadającą posagu, ale i też nie będącą w żaden sposób mu zeswataną. Pokazuje to nadchodzenie nowych czasów – wolnych od pojęć takich jak kojarzenie par i konwenans. Czasów, których bohaterowie Brontë będą prekursorami.
Książka Profesor Charlotte Brontë znakomicie oddaje klimat późnej epoki wiktoriańskiej – pełnej niuansów i dyskryminacji. Zarazem zestawia to z otoczeniem katolickiego kontynentu, przez co stwarza nietuzinkowe analizy z pogranicza socjologii i teologii. Opisana świetnym językiem, bardzo konserwatywna proza przypadnie do gustu ceniącym sobie naprawdę dobrą i mądrą literaturę.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Agata Bielik-Robson – Żyj i pozwól żyć



Socjologia i filozofia zawsze przenikały się w wielu miejscach. Obszary obserwacji, wielokrotnie wspólne, inspirowały do wydawania sądów, pogłębiania analiz, dostrzegania innych odcieni spraw. Rzadko jednak spotykana jest taka lekkość wyrażania przemyśleń. Agata Bielik-Robson wyłamuje się jednak z ciężkości języka akademickiego i mówi w sposób prosty o odczutych na własnej skórze skutkach przemian społecznych i politycznych.
Wywiady-rzeki pojawiają się w ostatnich latach jak grzyby po deszczu. Pomijając marketingową popularność publikacji, okazują się one być znakomitym narzędziem prezentacji szeroko pojętej prywatności postaci centralnych. Agata Bielik-Robson przedstawia otwarcie swoje naukowe i prywatne ja – odpowiada otwarcie na pytania Michała Sutowskiego, jednak pozostawia sporo obszaru nieprzedstawionego. Z drugiej strony – żyjąc w dyskursach należy się spodziewać omówień a nie punktowania. 
Przedstawia się ona jako obserwatorka i zdystansowana komentatorka wydarzeń ostatnich dwóch dekad Polski Ludowej, ale i początku demokracji w Polsce. Mimo iż rozmowa ta jest skupiona na postaci socjolożki okazuje się być ona jedynie przyczynkiem do rozmowy o kwestiach rozleglejszych; odpowiedzi często demaskują i dekonstruują wielkie mity ostatnich dekad – Solidarność, idealistyczne przedstawienie młodzieży strajkującej za czasów PRL i pozorną głębokość debaty politycznej i społecznej w Polsce. Naoczne świadectwo bohaterki książki jest o tyle dosadne, co dające do myślenia  - stworzenie glosy do wydarzeń znanych z kart historii najnowszej jest momentami trudne do stawienia. Dosadne sądy, jasno określone poglądy Bielik-Robson wielokrotnie nie pozostawiają suchej nitki na komentowanych kwestiach – wspomina ona pomijane wydarzenia, jak i wypowiada się na tematy spłycane jak chociażby uczucia młodzieży tłamszonej przez ustrój.
Język Robson jest niezwykle plastyczny. Mimo niepodważalnego wykształcenia akademickiego posługuje się ona piękną i przejrzystą polszczyzną, wolną od ciężkości dyskursu, a zarazem okraszoną stosownymi do sytuacji epitetami. W jej odpowiedziach nie ma sztampy, rozmowa ją cieszy i widać to niemal w każdym zdaniu – nie ma w niej sztuczności, zadęcia ani prób reklamowania siebie jako określonej koncepcji człowieka. Po drugiej stronie stołu czuć jednak pewną sztywność – Michał Sutowski nie daje się ponieść swobodzie jaką proponuje w rozmowie Bielik-Robson. Ta sztywność nie jest tu jednak oznaką braku kompetencji; bynajmniej – rozmówcy są niezwykle błyskotliwi i zorientowani zarówno w myśli społecznej jak i politycznej ostatnich kilku wieków, wiedzą o czym mówią i ani przez chwilę nie ma się poczucia żeby któraś ze stron udawała cokolwiek lub przesadnie stroiła się w piórka na potrzeby rozmowy. Czytelnik ma wrażenie że osoby, których wypowiedzi czyta, znają się przynajmniej nieźle – buduje to autentyczność książki.
Charakter książki pozwala poznać lepiej jedną z ważniejszych postaci współczesnej inteligencji Polskiej – jej decyzje, postawę życiową i miejsce, w którym teraz jest w życiu. Odnosząc się do doświadczeń wyniesionych z kilkuletniego pobytu w Anglii uzasadnia wielokrotnie sygnalizowany dystans wobec środowisk inteligencji krajowej, jednak wychodzi ona daleko poza szczątkowe oceny poparte osobistymi (często) niesnaskami – znajomość innych systemów formułowania dyskursu publicznego i intelektualnego nie zawęża jej podejścia tylko do nadwiślańskiego podwórka. Z drugiej strony – siła argumentów często jest tu miażdżąca. Bielik-Robson nie zostawia zbyt wiele pola do popisu dla swoich oponentów w potencjalnej dyskusji – mimo swoich oczywistych, retorycznych zalet, budować może to poczucie niższości u czytelnika, niezależnie od poglądów.
Cenne w odpowiedziach Robson jest zdystansowanie się jej do większości jasno określonych środowisk w Polsce. Przyznaje się ona do szczątkowych sympatii niemal na każdym odcinku sceny politycznej – dostrzega dobre strony w działalności wielu kontrowersyjnych polityków i działaczy społecznych. Nie boi się krytykować, ale też chwali. Robi to bez protekcjonizmu, jednak otwartość umysłu reprezentowana przez socjolożkę zdumiewa.
Mimo swojego pozornie potocznego charakteru Żyj i pozwól żyć Agaty Bielik-Robson i Michała Sutowskiego jest książką wymagającą i zmuszającą do przemyśleń. Dobrą rozmową, niepozbawioną ikry i dosyć mocnego żartu, ale z pewnością pouczającą.

niedziela, 18 listopada 2012

Paolo Bacigalupi - Zatopione miasta




Książek katastroficznych na rynku zawsze było wiele. Ciekawość ludzka i tendencja do tworzenia hipotez zawsze były popularne. Im bardziej nietypowe rozwiązania proponowali autorzy książek, tym większą popularnością się cieszyli. Nietuzinkową, ale niezwykle ciekawą wizję świata przyszłości przedstawia Paolo  Bacigalupi.
Większość wydarzeń toczy się w oku trójki bohaterów – Mahalii, Mouse’a i Toola. Pierwsza z nich jest wyrzutkiem – nastoletnim dzieckiem Rozjemcy i amerykańskiej autochtonki. Drugi – jednym z lokalnych dzieciaków zdanych na siebie. Ostatni – to maszyna do zabijania; będący mieszanką genów zwierzęcych i ludzkich super żołnierz stworzony na potrzeby nowej wojny. Wydarzenia końca pewnej epoki rzucają ich na siebie i wywołują ciekawe interakcje. Echa przeszłości również nie przestają rozbrzmiewać – obecność Rozjemców głoszących hasła pacyfistyczne pozostawiła ogromne piętno na mieszkańcach tytułowych Zatopionych Miast – czy to przez zdeptanie nadziei po ich odejściu, czy przez stworzenie podatnego gruntu pod działanie różnorakich watażków.  
Tool zbiega z więzienia w którym trzymany był na potrzeby walk z dzikimi zwierzętami. Można by powiedzieć że jest gladiatorem przyszłości, jednak nie takie jest jego właściwe przeznaczenie. Gdy udaje mu się odzyskać wolność zostaje bardzo ciężko ranny w czasie walki z goniącymi go żołnierzami i ogromnym aligatorem. Znajdują go w stanie bliskim agonii Mahala i Mouse. Początkowo sądzą iż jest ona martwy i planują wyciąć mu zęby na sprzedaż. Jednak gdy okazuje się że źródło cennego łupu żyje – rozpoczyna się dramatyczna szamotanina. Dziewczynka zobowiązuje się do zorganizowania leków i pomocy rannemu Toolowi w zamian za darowanie życia Mouse’a. Plany te zostają pokrzyżowane przez pojawienie się w wiosce żołnierzy poszkodowanych w wyniku pogoni za hybrydą – Mahala wraz z opiekującym się nią lekarzem muszą pomóc tym z rannych, którzy mają szansę na przeżycie.
Akcja rozwija się ciekawie – książka nie nuży ani nie nastręcza się czytelnikowi jakimkolwiek moralizatorstwem. Bohaterowie mają swoją historię, jednak nie wszystko musi być opowiedziane. Narrator nie mówi o nich, ale pozwala im samym opowiadać o sobie. Buduje to znakomite wrażenie, zwłaszcza że ich historie są o tyle ciekawe co trudne. Pozostawiają dużo niedopowiedzeń, a to, co jest powiedziane, przeplata się z trudną historią lat minionych – czasem upadku względnego dobrobytu po wojnie, walk między watażkami i niespodziewanych zmian w zamieszkiwanym przez nich regionie.
Najciekawszą postacią jest tu Tool – jego imię jako znaczące znakomicie oddaje charakter nadany mu przez jego stwórców – jest on narzędziem. Stworzonym do walki i zabijania. Mimo tego okazuje się być interesującą postacią. Nie posiada dylematów moralnych ani wyrzutów sumienia, jednak jego logika pozbawiona skrupułów znakomicie kontrastuje z przepełnioną dylematami postacią Mahali, z którą to zmuszony jest współpracować. Wątpliwości bohaterów nie są spłycane ani banalizowane – nigdy nie można być do końca pewnym co wybiorą, jakie przeciwności ich spotkają, ani do czego zostaną wykorzystani. Autor łączy tu wiadomości związane z konfliktami w Afryce (dzieci-żołnierze) z cyberpunkową koncepcją świata dominowanego przez istoty udoskonalone ręką człowieka. Te syntezy nie są oczywiste, a ich autentyczność – wysoka.
Zatopione miasta zaskakują pozytywnie. Nie brakuje w nich krwi, ani wątpliwości związanych z jej rozlewem. Hipotetyczny opis przewartościowania świata przedstawiony jest dosadnie i interesująco. Jako opowieść o upadku i powstaniu władzy sprawdza się ona znakomicie.

Joanna Biknot – My z Jedwabnego



Temat Jedwabnego i stodoły w nim spalonej okazuje się być ostatnimi czasy płodnym. Czy to dobrze czy źle – trudno to oceniać z perspektywy kilku lat od pojawienia się kontrowersyjnej książki Tomasza Grossa Sąsiedzi. Książka odbiła się szerokim echem, również literackim. My z Jedwabnego nie jest powieścią. To sucha relacja z ust świadków i historyków. Na ile jednak prawdziwa?
Problem z wydarzeniami odległymi w czasie pojawia się zawsze, gdyż im więcej osób je pamięta – czy to z opowieści czy z doświadczenia własnego – tym więcej pojawia się wersji. W przypadku Jedwabnego dodatkowo liczyć się trzeba z problemem dumy narodowej i wartościowania, które jest obecne w dyskursie antysemickim od zarania dziejów nowożytnej Europy. Problem ten dodatkowo stosunkuje się do czasów osławionego dwudziestolecia międzywojennego, które poza swoimi rozgłaszanymi jasnymi stronami miało wiele ciemnych kart. Bikont dostrzega wiele aspektów jednego zagadnienia. Łączy ona fragmenty czegoś, co można nazwać dziennikiem powstawania książki z regularnym tekstem paranaukowym. Wszystko to jest okraszone ogromną ilością zdjęć będących glosą do opisywanych wydarzeń.
Książka jest mocno obrazoburcza – autorka świadomie poddaje pod krytyke kwestie związane z polską martyrologią, jednak nie odmawia sławy imiennym i bezimiennym sprawiedliwym. Sięga do źródeł pisanych i mówionych dotyczących mordu w Jedwabnem, rysuje kontekst historyczny i społeczny wydarzeń minionych i bieżących dla książki (początek minionej dekady). Dokonuje skrupulatnych wypisków z przeprowadzonych rozmów, ale nie waha się też na interpretowanie faktów. Czyni to inaczej niż Gross, jednak dochodzi do podobnych wniosków. Tu też pojawia się kwestia niemal fundamentalna tej książki – traumatyczność. Niski nawet poziom empatii potrafi zostać sponiewierany przez przezierające przez karty tej książki przeżycie i historię. Razi ona i dokucza, ale sugestywność przedstawienia nie pozwala na powątpiewanie w jej prawdziwość.
Część dziennikowa książki pokazuje realia z jakimi stykała się autorka w czasie swoich badań – niechęć, zdumienie i nierzadko agresję. Książka dowodzi niejako iż antysemityzm, chociaż pozornie zgładzony przez Holocaust, jest wciąż żywy. Martyrologiczne opowieści, niejasności w relacjach stron (zwłaszcza tych twierdzących iż zbrodni dokonali Niemcy albo Polacy przymuszeni przez okupanta zachodniego) jednoznacznie pokazują po której stronie barykady stoi Biknot. Jest to zaleta książki – jasno określony podmiot chce opisać jasno trudny problem. Z drugiej strony pozostaje kwestia bezstronności. W niektórych fragmentach tekstu widoczne jest zacietrzewienie autorki na inne podejścia do historii. Również wielokrotne podkreślanie swojego miejsca pracy nie jest do końca zrozumiałe. Pomijam tu oczywiście fakt aktywności i swoistej sprawczości organu prasowego, z jakim jest związana autorka, jednak pierwszych kilka stron dziennika może po prostu razić nadmiarem kryptoreklamy. Nie zmienia to faktu że w książce Bikont dąży do pokazania prawdy. Bolesnej, ale prawdziwej. 
Widać w tej książce pewne elementy narratologii Hydena White’a. Wersja wydarzeń w tej książce jest opowieścią, konkretnie zorientowaną, nastawianą na przedstawienie faktów. Na jednej ze stron autorka sama dochodzi do wniosku, że czas i zapomnienie zrobiły ogromną szkodę zasobom informacji, o jakie oprzeć by się mogła w swojej pracy. Miejsca puste, pęknięcia w historiach – tych obszarów nie da się dopowiedzieć z obiektywną pewnością i z zachowaniem wierności… prawdzie? Chociaż żyjąc w opowieściach trudno orzec co jest prawdą. Za książką stoi też ogrom dorobku literackiego dotyczącego kwestii Holocaustu i pogromów – chociażby wspominane przez autorkę pisma Grossa i Tadeusza Słobodzianka. W różny sposób odnoszą się one do podobnej traumy, jednak ta pozycja spośród nich wyróżnia się zarówno ogromem przeanalizowanego materiału, ale i objętością samej pracy. Mimo tego niektóre partie tekstu nie pozostawiają wątpliwości co do politycznego i światopoglądowego zaangażowania autorki – wielokrotnie skupia się wyłącznie na negatywnych aspektach omawianego tematu. Sugestywność opisu wycinku rzeczywistości sprawia wrażenie rzutującego na całość kwestii.
My z Jedwabnego jest książką traumatyczną. Dla Polaków, patriotów – niezależnie od rodowodu światopoglądowego czy pochodzenia. W pewien sposób odkłamuje mity, ale też nie pozostawia spokoju. Czy to dobrze? Niech każdy oceni sam.

środa, 7 listopada 2012

Amos Oz – Spokój doskonały



Większość pisarzy określanych jako kanoniczni zyskuje sławę i poklask za sprawą samonapędzającego się mechanizmu czołobitności. Skutecznym bodźcem ku temu jest przyznanie im liczącej się na świecie nagrody. Tak jest, nie uwłaczając nikomu, z Coetzee’m, Pamukiem czy Lessing. Jest jednak wielu pisarzy którzy pojawiając się na obrzeżach literatury najwyższej szybko zyskują nowych miłośników. Do takich należy Amos Oz.
Spokój doskonały jest opowieścią o jednym z izraelskich kibuców. Stwierdzenie, iż jest to historia gniewu jednego człowieka byłoby niedopuszczalnym spłyceniem, podobnie jak określenie tej książki jako historii nieszczęśliwego małżeństwa zanurzonego w historię wojen. Wielu.
Oz przedstawia czytelnikom opowieść o wielu osobach wchodzących ze sobą w interakcje – pojawia się tu na pierwszym planie małżeństwo, które mimo pozorów szczęścia i ułożenia jest obszarem ciągłego zatruwania życia. Obecna jest w nim też zadra – odziedziczone po rodzicach żony wspomnienia traumy Holocaustu i poczucie zamknięcia w klatce u męża. Do tego pojawia się nowa postać zapowiadająca zmiany. Niekoniecznie dobre dla wszystkich, ale prowadzące ku nowemu. W to wszystko wikła się też polityka i przeszłość intensywnych konfliktów Izraela z sąsiednim Iranem. Gdyby nie świadomość zamierzchłej wojny i gęstniejącej atmosfery międzynarodowej przedstawianej między wierszami czytelnikowi trudno by było poczuć upływ czasu w powieści, a tym bardziej – umieścić wydarzenia w konkretnym momencie historycznym. Dzieje się to w oderwanym od rzeczywistości kibucu gdzieś pośrodku pustyni – miejscu uniwersalnym.
Autor tworzy niejednoznaczne i uwikłane w przeszłość i historię postaci. Mąż ma za sobą traumę udziału w wojnie, do tego poczucie ciągłego dyskomfortu wynikającego ze swojego niejasnego pochodzenia (mimo świadomości przynależności do swojego ojca nie ma pewności co do jego roli w przyjściu na świat). Do tego jego żona – córka uciekinierów z Polski – uwikłana w dziwne rozpamiętywanie traumy. Takie podejście wiąże się z przynajmniej niecodziennym układem między nimi – jest w nim miłość małżeńska, jednak wygasa ona i nie daje się udoskonalić w żaden sposób. Spokój żony zderza się z klaustrofobicznym poczuciem stłamszenia u męża. Brak korzeni rzutuje na ich relacje. Mimo swoistej świadomości mąż nie może znaleźć jednoznacznego mitu założycielskiego – musi uciec by odnaleźć siebie. Wiem, jest to schemat typowy dla książek o trójkątach małżeńskich, jednak istotne staje się w tej opowieści przekształcenie tego wzorca przez autora. Mimo pozornie oczywistej opowieści od odchodzeniu jednego i przychodzeniu drugiego w Spokoju pojawia się ciekawa postać innego. Tu, jakby powiedzieli literaturoznawcy, w rozumieniu bachtinowskim. Ten obcy niesie za sobą obudzenie traumy, przypomnienie młodości i zapału, ale i ferment, który zaczyna rozsadzać coraz bardziej kibuc. W postaci młodego mężczyzny, byłego żołnierza, miłośnika Erazma z Rotterdamu i mechanika-cudotwórcy. Idealisty, który wierzy w kibuc i system, którego tenże jest uosobieniem.
Ciekawie w tę historię wpisują się wątki polskie, a przez to – autobiograficzne. Amos Oz nie pozostaje nieobecny w swoich książkach. Jego debiutancka powieść, jak to sam opisał, powstawała nocami, gdy pracował jako nauczyciel w kibucu. Większość jego powieści jest uwikłana w ten szczególny, izraelski klimat, w którym nie brakuje ciągłych ech przeszłości i bólu. Postacie u niego posiadają niesamowitą głębię, borykają się z problemami moralnymi, które są dalekie od górnolotności, jednak nie są oczywiste. Poczucie niedopasowania, dzikość serca (ach ten Lynch), ból spowodowany utratą dziecka rzutuje na małżeństwo będące na pierwszym planie, ale też na rodziców męża. Wiąże się z tym niewyjaśniona historia rodzinna, kibucowa opowieść o pewnym mężczyźnie, który nie umiał zastrzelić krowy z odległości dwóch metrów, a który to świetnie sobie radzi za Wielką Wodą i… był miłością matki centralnego bohatera. Takie niuanse dodają pikanterii gdyż nie są powierzchowne. Autor w niedopowiedzeniach pozostawia wiele treści. Ważna jest u niego mowa niewerbalna postaci – pojedyncze uśmiechy, fuknięcia, głębsze wzdychanie. To buduje opowieść wymagającą uważnej lektury – sporo można stracić przez powierzchowne jej odczytanie, a z pewnością nie uchwycić wątków nie do końca wyjaśnionych, których widmo raz po raz się pojawia.
Czytając tę książkę ma się wrażenie pełni. Jej zakończenie pozostawiając opowieść jakby zamkniętą skutecznie otwiera ją na dalszy odbiór – autor nie udziela ostatecznych odpowiedzi. Ba – stroni o ostateczności i pozostawia wiele przestrzeni swoim bohaterom. Nie boi się ich porzucać na rzecz innych – wchodzi przez to w bachtinowską polifonię, która daje się tu odczuć silnie. Oz widocznie odwołuje się do Dostojewskiego – zarówno w formie jak i słowie (nazwisko tego pisarza rosyjskiego pada tu niejednokrotnie). Z kolei sama forma powieści nie budzi wątpliwości – żadne słowo nie pada tu bez celu, nie ma nadmiaru ani niedosytu. Izraelski pisarz potrafi stworzyć opowieści uszyte na miarę swoich postaci i czytelników. Przetwarza skutecznie większość wzorców powieści popularnych w sposób pomysłowy – dołącza do tego historię i traumę przez co wychodzi daleko poza banał powieści popularnej. Jednak ta praca nie jest widoczna w szczątkowym opisie fabuły – dostrzec ją można dopiero po zakończonej lekturze, gdy podsumowuje się w każde słowo i zdarzenie. To tworzy pełnię.
Spokój doskonały jest książką niebanalną. Daleką od komunałów i sztampy, chociaż budzącą skojarzenie z literaturą hołdującą gustom czytelników. Oz opanował rzadką zdolność puszczania oka do czytelników, którzy poza opowieścią o małżeństwie i stłamszeniu mogą znaleźć coś dużo poważniejszego – wojnę, Holocaust, zdradę i zadrę w sercu. Polecam z całego, własnego i literackiego, serca.

niedziela, 4 listopada 2012

Jan Nowicki – Mężczyzna i one



Do tej pory aktor Jan Nowicki był uważany za dyżurnego eksperta w sprawach damsko-męskich. Miało to swój urok, jego zdanie pojawiało się w mediach dosyć często, jednak słowem pisanym zwojował kilka pism. Raczej kierowanych do kobiet. Zebrane w modny ostatnio zbiorek trafiają do księgarń pod zbiorowym tytułem.
Książka składa się z czterech części. Pierwszą z nich jest quasi-wywiad prowadzony przez Katarzynę Zimmerer, a na kolejną artykuły publikowane w Zwierciadle, Wróżce i Twoim Stylu. Wszystkie te teksty są odpowiedzią na konkretnie postawione pytania – czy to od czytelniczek, czy to od czytelników (a i takie się zdarzają), czy ze strony prowadzącej rozmowę.
Odpowiedzi Nowickiego są przepełnione czymś rzadko spotykanym w literaturze tego typu – mądrością dojrzałego, zdystansowanego mężczyzny,  który nie musi się już ani puszyć niczym młody kogut, ani tuszować pierwszych oznak starości. Słowa człowieka w sile wieku brzmią inaczej niż mądrości wypluwane hurtowo ze stron poradników, w których zapisane są treści identyczne. Tu – nie ma żadnego frazesu. Powaga i dostojeństwo aktora starej daty przebijają się przez każde słowo tego zbiorku. Na zadane pytanie często nie odpowiada wprost – pozostawia przestrzeń kontekstu, w który każdy odpowiedź wpisać musi sobie sam.
Pierwszą część skutecznie psuje rozmówczyni Nowickiego. Jej pytania ocierają się niejednokrotnie o frazes, nie wiem, czy są zadawane bez przemyślenia czy reprezentują paskudną, spłycającą szkołę rozmawiania z ludźmi, ale to one psują dobre wrażenie, jakie wywierają świetne odpowiedzi aktora. Rozmówca z kolei okazuje się samograjem – na jednozdaniowe pytanie tworzy fascynującą narrację, często niezwiązaną z tematem pytania, jednak zawsze pokazującą erudycję i błyskotliwość. Jest to niewątpliwa zaleta tejże książki. Nie brakuje w odpowiedziach treści trudnych, które pojawiają się zupełnie niespodziewanie i wymagają przemyślenia. Można oczywiście zarzucić Nowickiemu, że nie pisze nic nowego, jednak trafia on akurat w te tony, których dźwięku nie dostrzegamy na co dzień. Zwraca uwagę na kwestie pozornie oczywiste, a które po głębszym zastanowieniu potrafią bardzo skutecznie uderzyć w świadomość i ducha. W felietonach stosuje podobną taktykę – kluczy wokół tematu; nie dotyka go jednak, przez co pierwsze wrażenie jest negatywne – brak odpowiedzi na pytanie nie powinien napawać takim krasomówstwem i samozadowoleniem z siebie, ale po lekturze dwóch, trzech tekstów można zauważyć, że temat jest zbyt poważny, by go chociaż musnąć w jednej kolumnie felietonisty. Mimo to opisuje często podobne problemy przez pryzmat swoich doświadczeń życiowych, czy zasłyszanych anegdot. Buduje tło do obrazu, który każdy zadający pytanie musi sobie domalować sam. Do tego rozpamiętuje zmarłych – zarówno dla świata jak i sceny (lub kamery). A te opowieści okazują się być świetnym komentarzem do znanych z ekranu i desek teatralnych twarzy.
Z drugiej strony często zdarzają się autorowi powtórzenia wcześniej poruszonych treści. Częstokroć pławi się on w swojej erudycji, co niekoniecznie cieszy czytelnika nastawionego na ścisły kontakt z tekstem. Dziełem, rzec by można. Mimo tego – język, jakim posługuje się aktor starej daty jest niesamowity. Chociaż tytuł trochę drażni – delikatnie szowinistyczna treść trochę denerwować może, jednak trudno się oprzeć wrażeniu że jest ona odpowiedzią na potrzeby rynku.
Przypomina w tej formie Andrzeja Łapickiego i jego Niczego nie żałuję. I tu i tu widać znakomitą, starą szkołę mówienia i pisania, ogromny dystans do siebie i godność dojrzałego mężczyzny, od którego młodsi – czy to kobiety czy mężczyźni – nauczyć się mogą wiele. Obie książki przepełnia subtelny dystans ludzi, którzy widzieli w życiu niejedno, co bardzo podnosi na duchu, gdyż obcowanie z takim doświadczeniem nie męczy ani nie budzi frustracji.
Mężczyzna i one jest książką ciekawą. Mimo tego, że jest to zbiór tekstów, które już gdzieś się pojawiły, budzi ogromną radość – zarówno pod względem kontaktu z mądrością, jak i poznania życia znanego człowieka (częstokroć – od kuchni). A maskulinistyczny tytuł… da się przeżyć.

sobota, 3 listopada 2012

Styron – Esej o depresji



Od momentu wydania Melancholii Marek Bieńczyk stał się prowodyrem polskich melancholików rozpamiętujących stratę. Jak się jednak okazuje – mówienie o spadaniu w odmęty ducha jest objęte milczeniem; dopiero odbicie się od dna i spotkanie z łaską dać może jakikolwiek pozytywny skutek – pozwala na opisanie doświadczenia, do którego autor się dystansuje. Tu William Styron, jeden z najważniejszych eseistów dwudziestego wieku, opowiada o swoim doświadczeniu depresji. Osobistym.
We wstępie autor zaznacza że jest to tekst oparty o ten, który wygłosił kiedyś na konferencji skupiającej psychologów. Oparty, gdyż wiele wątków poruszonych w niej raczej nie jest do opisania na forum publicznym – osobiste rozważania, rysowanie głównych zagadnień problemu depresji – zarówno kulturowego jak i psychologicznego. Widoczne w książce jest zdroworozsądkowe podejście od problemu – Styron nie dramatyzuje swoich przeżyć, skupia się na zimnym, niemal sokratejski opis zmagań. Opiera się wielokrotnie o ważne i szanowane publikacje dotyczące stanu psychicznego w jakim się znalazł. Tworzy przez to bardzo ciekawy obraz tej choroby – łączy w niej spojrzenie laika-humanisty, który obcując i obserwując stan swojego zdrowia widzi jej poprzez pryzmat literatury i kultury, ale i fakty naukowe – wielokrotnie odwołuje się do prac naukowych skupiających się na tym problemie.
Styron przedstawia swoją chorobę jako stan ciągłego zamętu, opisuje kolejne etapy dostrzegania samego siebie jako osoby dotkniętej czarną żółcią. Czyni to bardzo plastycznie – kolejne drobne fakty z jego życia, małe nieporozumienia zaczynają zmieniać swoją rangę; chęć bycia samemu i ograniczenia ilości bodźców powoduje ciągłe odcinanie się od relacji ze znajomymi. Również dostrzega dosyć kontrowersyjny problem – zamknięcia lekarzy na nowości i na popełniane przez nich rażące błędy w sztuce (autor leczony przez wiele miesięcy przez psychiatrę, którego personaliów podać nie chce, nie odczuwał żadnej poprawy, w jego samopoczucie pikowało w dół niczym zestrzelony samolot; zmiana specjalisty dosyć szybko przyniosła zmianę leków i poprawę samopoczucia).
Wspomniane konteksty kulturowe okazują się być dla Styrona narzędziem rozszerzającym opis – przypomnienie postaci pani Bovary i jej stan umysłu opisany przez Flauberta pomagają w opisie tego, co trudne do zwerbalizowania. Sięgając po kategorie literackie trudno się obyć bez słów Bieńczyka ze wstępu do ostatniej edycji Melancholii, na które to powołałem się we wstępie; Styron znajduje się w bardzo podobnej sytuacji. Dostąpił łaski, idzie ku górze, ma dystans do wydarzeń minionych i spogląda na doświadczenie w inny sposób. Daje to ciekawe wrażenie, gdyż maestria językowa amerykańskiego pisarza nie podlega pod krytykę – nie ma nadmiaru słów, wszystko trafia w samo sedno.
Przedmiot tej książki jest dosyć drażliwy – w literaturze polskiej najczęściej pojawiają się sugestywne obrazy przeżywania traumy wynikłej z depresji, brakuje im często poparcia w metodologii. Tu – mamy bardzo zdroworozsądkowe opisywanie kolejny stanów tej choroby. Esej staje się przez to ciekawostką literacką – miesza się w nim metodologia z literaturą i subiektywizmem pisarza. Z drugiej strony jest to ewenement – zazwyczaj o swoich doświadczeniach z tą chorobą piszą kobiety – męski punkt widzenia znacząco poszerza obraz dolegliwości, która nie ma względu na choroby.
Esej o depresji jest godną uwagi pozycją. Nie jest to książka długa – jak sam tytuł wskazuje jest to pojedynczy esej podzielony na kilka podrozdziałów. Mimo faktu, iż jest to lektura na kilka godzin (góra dwie) dojrzałość spojrzenia na problem pozwala przeciętnemu, niezaznajomionemu z problemem czytelnikowi, rozszerzyć swoją wiedzę na temat tej coraz powszechniejszej dolegliwości.

poniedziałek, 29 października 2012

Dorota Masłowska – Kochanie, zabiłam nasze koty


W kilka lat po premierze książki-laureatki Nike Dorota Masłowska prezentuje nową powieść. Spodziewać się można było wielu form i sposobów wyrazu, jednak takiej pomysłowości, jaką zaprezentowała autorka w nowej prozie trudno było przewidzieć. Książka tchnie świeżością, co, znając Masłowską - uderza w dwójnasób.
Poznajemy dwie bohaterki – Frarah i Jo; są one kobietami związanymi z miastem, niekoniecznie odnajdującymi się w rzeczywistości, z którą muszą stykać się na co dzień. Poznają się przez przypadek i natychmiast przypadają sobie do gustu. Trajkoczą godzinami, a ich pogaduszkom nie ma końca. Tak zawiązuje się przyjaźń dwóch różnych kobiet – jednej o rubensowskich kształtach, pewnej siebie i swojej kobiecości, a którą dobrze określa hasło pin-up girl i drugiej, która jest szczupłą i nieco zakompleksioną osobą, niekoniecznie wierzącą w swoją urodę. Ich relacja opiera się na wspólnych rozmowach, w czasie których głównie komentują ludzi, ale mimo regularnego przebywania ze sobą otwierają się na siebie zaledwie w niewielkim stopniu. Kłopoty Farah giną w ciągłym szczebiocie generowanym przez obie bohaterki, pozwala ona zagłuszyć swoje rozterki Jo – wiecznie zachwyconej sobą i szalenie sensualnej kobiety.
Niemal wszystko idzie jak należy do momentu w którym nie pojawia się ten trzeci – sprzedawca armatury łazienkowej, który zakochuje się w Jo, a ta zaczyna zaniedbywać relację z przyjaciółką. W Farah zaczyna rodzić się poczucie odrzucenia, które kiełkując zaczyna przeradzać się w wewnętrzny protest. Doświadcza go w swoich snach – poznaje w nich syreny pokiereszowane przez zanieczyszczony ocean, uzależnione od śladowych ilości alkoholu z butelek wrzucanych do morza. I samotne. Jak Farah.
Mimo tego, że książka w niektórych momentach prosi się o to, by opisać ją jako studium samotności w postmodernistycznym świecie widocznym zamiarem autorki jest uniknięcie tego. Masłowska nie stosuje prostych kategorii opisu rzeczywistości, które prowadzić by mogły do takiej konkluzji - świat przez nią opisany nie zbliża się nawet do dychotomicznych opisów kategoryzujących go jako dobry i zły. Skutkiem tego jest niejasność wielu postaw, a same bohaterki nie są pewne swoich osądów. Mimo jednoznacznie złej sytuacji emocjonalnej Farah nie potępia ona Jo jako osoby porzucającej najbliższą przyjaciółkę na rzecz głupiego faceta od armatury łazienkowej, ale miota się w swoich ocenach, wciąż nie mogąc podjąć ostatecznej decyzji.
Właśnie w takiej sytuacji stawia Masłowska swoje bohaterki. Są to kobiety niezdecydowane na nic w obszarze nieskończonego wyboru. Osoby usiłujące się przywiązać do czegokolwiek lub kogokolwiek, a spotykające się z odrzuceniem lub niejednoznacznością. Stają się one tak podobne do reszty osób, że przestają być podmiotowe. Czytają to, co wszyscy, zachwycają się takimi samymi, ckliwymi scenami w filmach, dążą do osiągnięcia tego samego – wysokiego statusu społecznego i znalezienia miłości. A te jednostki, które znajdą jakiś cel inny niż dążenie za króliczkiem przestają być rozumiane – jakby wychodziły z platońskiej jaskini. Ich język się zmienia, priorytety też. Stan zakochania? Może. Autorka akurat nie ucieka się tu do komunałów – raczej postukuje wielokrotnie kokon os, jednak nie robi tego mocno.
Ważne kwestie podejmowane są w tej książce w sferze niedopowiedzeń. Jest to o tyle ciekawe w tej opowieści, że nie jest jasno dookreślona relacja między Jo a Farah. Z jednej strony można ją określić jako granicząca z homoerotyczną. Wszystko niemal by pasowało – Farah przeżywa katusze po rozpoczęciu związku z tym trzecim, nie chce odpuścić, chce, żeby jej przyjaciółka-kochanka-in spe­ wróciła, i żeby wszystko było jak dawniej. Nie ukrywam, że nie jest to interpretacja przekonująca. Mocne związanie się kobiety samotnej ze związaną raczej przypomina kurczowe trzymanie się ostatniej deski ratunku. Związanie z kimś, z kim można porozmawiać, wypłakać się, pośmiać okazuje się być daleko bardziej cenne niż kalosze znanej firmy, o których można rozmawiać godzinami z najbliższą osobą. Kwestia wykorzenienia pojawia się w tej książce nad wyraz często – nie wprost, ale dosyć wyraźnie. Jeszcze jedną interpretacją może być potraktowanie Farah jako kobiety schizofrenicznej, obarczonej dodatkowo nerwicą natręctw i toksycznie przywiązanej do drugiej osoby. Wskazywać by mogły na to jej sny (również ciekawa kwestia), relacje z Jo i nadużywanie żelu antybakteryjnego.
Kwestię wykorzenienia w ciekawy sposób przedstawia pojawiająca się dosłownie znikąd Go. Polka (określająca się na miarę przeciętnego kojarzenia geografii jako mieszkankę dawnej Jugosławii), poruszająca się w środowisku współczesnej bohemy artystycznej. Farah poznaje ją na wystawie, na którą zaproszenie (pardon – ulotkę reklamującą) dostaje od Jo. Jest to postać o tyle ciekawa, że reprezentuje przykład osoby o odciętych korzeniach (chociaż raczej przypomina bluszcz wczepiający się we wszystko, co może dać pożywienie). Żyjąc na koszt swojego ojca próbuje znaleźć kogoś, kto jej wysłucha. Przykleja się do Farah dopóki ta darzy ją szczególną uwagą. Gdy tylko ta intensywna relacja słabnie (dokładniej po kilku godzinach), pragnąca kogokolwiek obok pracowniczka agencji reklamowej zostaje ponownie sama.
Sny Farah są o tyle ciekawym elementem powieści, że oddają jej faktyczny stan umysłu – stawia się ona w nich w roli ofiary gotowej oddać cokolwiek za odrobinę uwagi poświęconej sobie. Śniące się jej syreny są jak one zaborcze w relacjach z ludźmi, jednak stają się toksycznie obojętne po zaspokojeniu swoich potrzeb. I, co najgorsze, nie mają nic wspólnego z tymi, które widział ongi (nie zakleiwszy sobie oczywiście uszu woskiem) Odys. Przypominają przez to trochę postać Go, jednak czynią daleko bardziej obietnice dotyczące stworzenia więzi. Rozczarowanie jest tym większe, że nie śpieszą się one ze spełnianiem obietnic.
Osobną kwestią książki jest jej język. Jest on daleki od sztampy, przypomina poprzednie dwie książki Masłowskiej, jednak daleki jest od przaśności, jaka (w mojej opinii) dominowała Wojnę i Pawia. Tu mamy do czynienia z dojrzałym narzędziem, niestroniącym od ironii i cynizmu. Celny dowcip jest obecny niemal na każdej ze stron. Co ważne – nie zdarza się autorce żart nieśmieszny. Jest to ogromny sukces, gdyż nierzadko się zdarza, że autor władając ostrzem ironii ginie od niego marnie, gdy kolejne wstawki satyryczne trafiają go w kolano. Tu widać podobną strategię jaką przyjął Jarosław Stawirej (Masakra profana) – nie brakuje gorzkich przemyśleń, jednak jakiekolwiek wyśmiewanie ma swój jasno określony cel, a żaden z dowcipów nie powoduje konsternacji ani niesmaku. Masłowska czyni z języka posłusznego sługę swoich myśli, jednak korzystając z niejednoznaczności, jakie niesie polszczyzna skutecznie odsuwa w sferę niedopowiedzeń chociażby relację Jo i Farah.
Nie obyłoby się też bez wstawek odautorskich. Polska pisarka na emigracji wspominała w wywiadach, że wyjazd pozwolił się jej zdystansować do kraju – widać to też w alter ego w książce. Ktoś taki jak ja narratorskie pojawia się w windzie, spogląda przez okno, w rozmowie ze swoim partnerem. Jednak nie jest ono decydujące w opisie – pozostawia po sobie glosę do opowieści bohaterów. A spotkanie ich w windzie nie dla wszystkich musi być wytworem z obszaru literatury.
Nowa książka Doroty Masłowskiej jest dobra. Ba, bardzo dobra. Mimo dystansu, z jakim odnosiłem się do jej wcześniejszych dokonań, Kochanie, zabiłam nasze koty przekonuje mnie bardzo. Nie jest to opowieść sztampowa, nie sili się ona na tworzenie diagnozy społecznej, a jedynie zaznacza problemy, które mogą być rozwinięte dalej przez kogoś innego. Jak wspomniałem – to delikatne szturchanie gniazda os budzi dyskomfort i trochę moralizuje; może zmusić do zastanowienia się nad sobą, jedna nie pojawiają się w niej opisy w trybie rozkazującym, a skierowane w kierunku czytelnika. Tu Masłowska pokazuje swoją ogromną siłę jako pisarka – stroniąc od przesadnego patosu i moralizatorstwa pokazuje życie osób wykorzenionych w świecie, w którym beton (jakkolwiek rozumiany) uniemożliwia znalezienie jakiegokolwiek miejsca dla siebie i z kimś. Kimkolwiek.

czwartek, 18 października 2012

John Irving – W jednej osobie



Od kiedy literatura genderowo-queerowa weszła do regularnego obiegu pojawia się wiele tekstów słabych, ideologicznych i o rażąco niskim poziomie jakości. Mimo tego – Irving nie sięga po wytarte schematy tworzenia opowieści – jego ksiązka wymyka się jednoznacznej kategoryzacji. Co więcej – daleko bardziej zbliża się do powieści psychologicznej niż genderowej.
W jednej osobie jest historią tworzenia się podmiotowości – zarówno płciowej, jak i społecznej. W tym określeniu-worku mieści się niemal wszystko, co ma miejsce w niedawno wydanej książce cenionego pisarza anglojęzycznego. Zapełnienie tych obszarów okazuje się być o tyle ciekawe, że dokonuje się chronologicznie – wszystko za sprawą osiągnięcia przez bohatera wieku adekwatnego do rozważań na temat swojej przeszłości i stworzenia przez Williama, tak bowiem ma na imię narrator-bohater, opowieści o swoim dorastaniu do stania się człowiekiem otwartym na wszystko. I każdego.
Poznajemy Williama w wieku nastu lat – uczęszcza on do szkoły z internatem i tam zaczyna poszukiwać swojej tożsamości jako człowieka; ma również przeczucie, że powinien zostać pisarzem. Zdaje sobie sprawę z bycia młodym mężczyzną, jednak kwestia preferencji partnerskich nie jest dla niego do końca jasna. Zakochuje się w bibliotekarce, pannie Frost, która okazuje się być w przeszłości zapaśnikiem z drużyny szkoły, do której uczęszcza; co też ważne –  utwierdza go ona w przekonaniu o obraniu słusznej drogi rozwoju. Jego fascynacja młodszą koleżanką zostaje dosyć brutalnie przerwana przez uwiedzenie jej przez kolegę ze starszej klasy. Również jego fascynacja tymże chłopcem (skądinąd – zapaśnikiem) nie zostaje do końca wyjaśniona. Co więcej – w jego rodzinie pojawia się postać dziadka (ojca matki), który jako aktor amatorskiego teatru często wciela się z ogromnym powodzeniem w role kobiet. Zagadkową dla jego tożsamości jest też kwestia relacji (a raczej jej braku) z ojcem. Problem ten opierał się o to, że młody William nigdy go nie poznał, a jego rolę kilka lat przed rozpoczęciem opisu wydarzeń w książce przejął drugi mąż matki – Richard Abbott – stając się zarazem przyjacielem i powiernikiem dorastającego chłopca; poza tym – też jego pierwszą fascynacją erotyczną.
W tym układzie dorasta tożsamość seksualna Williama; im bardziej stara się ją odnaleźć, tym bardziej dostrzega, że zadeklarowanie się jako osoba hetero- czy homoseksualna jest dla niego niemożliwe. Pociągają go zarówno mężczyźni, jak i kobiety. W takim rozbiciu odnajduje siebie – skazany na nieufność i niechęć ze strony mężczyzn i kobiet. I, co ważne, konsekwentnie utrzymuje swoją decyzję.
Gdyby skupić się tylko na rozważaniach bohatera dotyczących jego podmiotowości seksualnej z perspektywy wieku, otrzymalibyśmy klasyczną (na tyle, na ile to możliwe) powieść z gatunku gender/queer. Jednak Irving idzie dużo dalej niż by się można było spodziewać. Na kartach swojej książki Irving tworzy opowieść o przemianie mentalności, o epidemii AIDS, jaka dotknęła jego najbliższych, o odrzuceniu, z jakim spotykał się jego bohater jako podmiotowość biseksualna. Widać w tej opowieści ogromną podróż, jaką ma za sobą społeczeństwo amerykańskie – zarówno pod względem zmian mentalności, jak i zachowania czy też myślenia. I pomimo pojawiających się w tle nawiązań do Europy i jej większego liberalizmu książka pozostaje narracją prowadzoną z amerykańskiego punktu widzenia.
Cała opowieść Williama Abbotta, tak bowiem nazywa się bohater-narrator (w związku ze zmianą na stanowisku męża swojej matki), jest prowadzona z perspektywy pierwszej osoby. Ciekawa jest konstrukcja narracji tej opowieści – jej początek i koniec są osadzone w tym samym czasie, a relacja stopniowo towarzyszy bohaterowi, wraz z jego dorastaniem i zderzaniem się z coraz to nowymi problemami. Również okres dorastania jest szczególnie poddany pod lustrację czytelnika – widoczna jest wyraźna sugestia autora, iż właśnie wtedy klaruje się tożsamość seksualna bohaterów. Kolejnym tego dowodem jest również postać nastoletniej Gee, która w okresie edukacji postanawia zmienić płeć, gdyż nie czuje się chłopcem. To w nawiązaniu do niego rozgrywa się akcja przedstawiona w dalszej części książki, to znajomości zawiązane w tym czasie będą szły za Williamem do końca życia.
Warstwa językowa książki nie pozostawia najmniejszych wątpliwości – zarówno pisarz, jak i tłumacz (wszak to on też miał tu coś do powiedzenia) stanęli na wysokości zadania. Język powieści jest jasny i nie pozostawia niedopowiedzeń. Każdy z bohaterów ma swój własny sposób bycia i mówienia – stworzenie sporej grupy postaci wyraźnie zarysowanych, ze swoją przeszłością i przyzwyczajeniami językowymi jest dobrą cechą tej opowieści. Książka przez to zyskuje na swoim magnetyzmie – nawet mimo braku zgody z kilkoma kwestiami zawartymi w niej trudno nie dać się oczarować znakomitemu językowi, jakim jest napisana (przetłumaczona?).
Fabuła jest przekonująca, jednak pod koniec książki nie da się oprzeć wrażeniu, że sam bohater ewoluuje. Jeden z jego przyjaciół stwierdza, że na podstawie książek napisanych przez Williama można wywnioskować że jedynie nienawidzi ludzi siejących nienawiść. Postawa ta ciekawie w nim dojrzewała, jednak pod koniec rażące może okazać się porównanie osób o innym poglądzie niż bohater do troglodytów. Zastosowanie takiej demagogii jest łyżką dziegciu na którą natknąć się można pod koniec znakomitej beczki miodu. Mimo wszystko – w opowieści będącej hołdem złożonym odrębności każdego z nas (jak to głosi uwaga na czwartej stronie okładki) takie porównanie powoduje zgrzyt. I pomimo faktu, że kierowane jest do konkretnej postaci (agresywnego futbolisty), to rozciągnięcie jej na każdego, kto nie ma poglądów zgodnych z tymi, które ma narrator/bohater mocno (i niepotrzebnie) ideologizuje zakończenie powieści. A to jest zupełnie inne niż u Coetzeego na przykład – jest w nim jakaś nadzieja, jakieś domknięcie. Nie ma spadku, ale jest odbicie się od zna i powtórna podróż ku górze. Czytając ją miałem wrażenie podobne jak przy lekturze Spokoju doskonałego Amosza Oza – nie ma tu niepotrzebnych słów, bezpodstawnych wkrętów fabularnych i nadmiaru działań – wszystko jest takie, jakie być powinno, skrojone na miarę i poruszające. Do tego książka ta jest napisana bardzo konserwatywnie (!) – jeśli pojawia się w niej jakaś strzelba, to do końca opowieści ktoś musi od niej zginąć.
W jednej osobie jest książką trudną. Mimo pozornie prostej fabuły stawia wiele pytań o podejście czytelnika do świata i do inności. Tej, z którą można spotkać się na co dzień i tą, która pojawia się na drodze okazjonalnie. Pomijając pewne zgrzyty jest to bardzo konsekwentnie napisana powieść o poszukiwaniu siebie pośród ludzi niekoniecznie akceptujących te poszukiwania i to, jaki jest ich cel. Ta opowieść wciąga i nie pozwala się oderwać.