poniedziałek, 28 listopada 2011

Jan Costin Wagner – Zima lwów



Kryminały są jednym z najpopularniejszych gatunków książek aktualnie czytanych w Polsce i na świecie. Świadczyć o tym może również odradzające się zainteresowanie formami kryminalnymi (czego pokłosie widać chociażby w ostatniej książce Olgi Tokarczuk). Również polskie wydawnictwa coraz częściej wydają książki spod znaku zbrodni, czego efektem jest nowowydana ksiązka Jana Costina Wagnera Zima lwów.
Jest to z pozoru na wskroś kryminał – bohaterem książki jest komisarz policji kryminalnej – Kimmo Joentaa – który planuje zatopić w alkoholu i mleku zbliżające się ostatnie dni grudnia. Jest on po śmierci żony prześladowany przez swoją samotność i nieumiejętność nawiązania jakichkolwiek relacji z innymi ludźmi. Mamy również dwa morderstwa, które nie łączy z pozoru nic, poza jednym programem telewizyjnym. Do tego mamy Finlandię, więc okolice skandynawskie. Śnieg, zima, krew na śniegu – czego chcieć więcej?
A można, i książka Wagnera zapewnia czytelnikowi więcej wrażeń, niż mógłby się on spodziewać po lekturze pierwszych stron powieści.
W dniu wigilii Bożego Narodzenia do komisariatu przychodzi kobieta, która chce zgłosić gwałt. Jednak nie jest to typowy przypadek. Główny bohater, będąc jedynym obecnym w komendzie funkcjonariuszem, chce przyjąć zgłoszenie, jednak kobieta podaje mu nagle prawo jazdy sprawcy. Okazuje się, że nie jest ona typową ofiarą, ale osobą, która wykonując najstarszy zawód świata (na wyższym poziomie), spotkała się z przekroczeniem ustalonych granic. A efektem tego było złamanie nosa sprawcy. Ten wątek w ciekawy sposób zostaje rozwinięty w książce, a zmiana, jaka zachodzi w życiu bohatera za sprawą tej kobiety okazuje się inna, niż można się spodziewać.
Najważniejsze wydarzenia są ściśle związane z postacią Kimma. Z czasem jednak pojawia się druga, pozornie niezwiązana z główną nicią intrygi opowieść; rozszerza ona sam tekst, a zarazem umacnia poczucie swoistej niepewności.
Sam Kimmo jest niezwykle zamkniętym w sobie bohaterem. Jego najczęściej powtarzającą się wypowiedzią jest nie wiem; nie okrasza swoich działań zbędnymi komentarzami, ale kieruje się intuicją. Właśnie ten drugi element utrudnia jego relacje z ludźmi – często w pełni skupia się na jakimś zadaniu i traci kontakt z rzeczywistością. Ma to swój niewątpliwy urok, dodaje wyrazistości postaci. Nie brakuje też wątków swoiście humorystycznych – pojawiają się one naturalnie, więc ich obecność nie sprawia wrażenia sztuczności.
Dalszy plan powieści jest mniej jasny – postaci pojawiają się i znikają, brakuje wyrazistości, a wielu z bohaterów jest dotkniętych dziwnym impasem. Niektóre wątki są urwane w pewnym momencie i brakuje im kontynuacji (najwyraźniejszym z nich jest historia współpracownika Kimmo mającego problemy z hazardem).
Pomimo kilku wad Zima lwów jest naprawdę dobrym kryminałem. Kostnica przez większą część historii się nie zapełnia bardziej, jednak nie jest to do końca takie pewne. Opowieść trzyma czytelnika na swego rodzaju wodzy – niby pozwala na jakieś wnioski, jednak zbyt daleko idące mogą okazać się ślepą uliczką. Jednak książka takową nie jest. Dobra lektura na… święta!

środa, 23 listopada 2011

Umberto Eco - Cmentarz w Pradze


Umberto Eco w powszechnej świadomości funkcjonuje jako autor poczytnego Imienia róży oraz niezwykle dowcipnych Zapisków na pudełku zapałek. Krytycy i czytelnicy cenią jego styl, prostotę i zrozumiałość języka, za którymi kryją się rozbudowane konteksty filozoficzne. Prawdopodobnie te elementy sprawiły, że profesor bolońskiego uniwersytetu stał się jednym z najpoczytniejszych profesorów-pisarzy na świecie.
Czemu warto zwrócić uwagę na konteksty filozoficzne? Sądzę, że tak, gdyż to właśnie one umożliwiają  głębsze rozpatrzenie tekstu, wychwycenie szczegółów, w których, zgodnie z powiedzeniem, tkwi diabeł. I w tej książce tkwi on w szczegółach.
A tu takowych jest wiele – jak sam autor wskazuje w motcie umieszczonym na początku książki – wiele efektownych wydarzeń ma za zadanie odciągnąć uwagę czytelnika od głównego wątku. W praktyce wychodzi to autorowi bardzo dobrze – ogromna ilość dygresji i postaci epizodycznych w pierwszej części tekstu może zniechęcać czytelnika; z drugiej strony – dygresje tworzą ciekawą polifonię wewnątrz książki. Dodatkowo pierwszych kilkadziesiąt stron funduje czytelnikowi opis uprzedzeń bohatera oraz wyraz jego niechęci wobec innych nacji i zrzeszeń, naciskiem położonym na Żydów, masonów i Niemców. Wielokrotnie zmieniana forma narracji (pierwszo- i trzecioosobowa z licznymi zmianami podmiotów mówiących) również nie ułatwia spójnej lektury.
Tyrada ta płynie z pamiętnika Simone Simoniego, człowieka specjalizującego się w podrabianiu tekstów urzędowych, związanym z wieloma, zazwyczaj zwalczającymi wywiadami w dobie wojny niemiecko-francuskiej w latach 60. XIX wieku. Poznajemy go dzięki zapiskom – całą historię poznajemy dzięki retrospektywom zapisywanym na polecenie… doktora Freuda; tu – jako uzależnionego od kokainy dziwaka, którego teorie nagle zaczynają się sprawdzać. Z jego to polecenia bohater zaczyna spozierać w swój pępek by wejść w stan hipnozy i tym samym – stwierdzić kim sam jest. A to akurat jest bardzo ciekawe… i dwuznaczne.
Główna nić fabuły jest osnuta w oku problemu lóż masońskich i prób ich zdemonizowania w powszechnej opinii; działania te były osnute tajemnicą, co z kolei nadaje tekstowi charakter dobrego kryminału albo książki szpiegowskiej. Sam cmentarz w Pradze jest miejscem akcji tekstu, który zwrócił uwagę kręgów kościelnych na problem masonerii i zagrożenie ze strony semickiej.
Jak informacja na okładce sugeruje, w powieści pojawia się sporo wiadomości o lożach wolnomularskich, jezuitach (w okresie opisanym w powieści zakon ten jest rozwiązany), satanistach (co w książce nie jest utożsamiane z masonami); do tego należy wspomnieć o ogromnej ilości epizodycznych postaci, które dodają smaczku powieści i wplątuję bohatera Simoniego w co raz to nowsze tarapaty. Tarapaty, które są jednak sowicie opłacane. A wszystko to bez zbędnej przesady, jednak momentami okraszone wewnętrznym krytycyzmem narratora, zwłaszcza w momentach, gdy wiadomości stają się nieprawdopodobne.
Wszystko opowiedziane jest z ogromnym dystansem i wielką dozą czarnego humoru osadzonego w realiach paryskiego mieszkania Simoniego. Miejsca pełnego kontekstów i rozdwojenia, w którym rozgrywa się większość kluczowych wydarzeń powieści. W jakiś sposób przypomina ono laboratorium doktora Fausta, z którego wychodzą twory mogące wstrząsnąć światem; jak homunkulus był czymś niespotykanym, tak samo dokumenty, które wychodziły spod ręki bohatera miały spory wpływ na sytuację w całej Europie. I to niezależnie od tego, czy pisał je w służbie jakiegoś państwa czy jako pisarz prowadzący krucjatę przeciwko lożom.
Przytłaczające w powieści są wszechobecne rządy pieniądza – nawet dostęp do pozornie egalitarnych kręgów jest powiązane z posiadaniem mocnych koneksji i odpowiednich środków finansowych.
W powieści funkcjonuje ogromna ilość odniesień do literatury francuskiej a zwłaszcza do Nędzników Wiktora Hugo, Trzech muszkieterów oraz Hrabiego Monte Christo Dumasa ojca. Przemieszczanie się podziemnymi kanałami ściekowymi, ukryte w lasce ostrze czy błyskawicznie i w niejasnych okolicznościach zdobyta fortuna jednoznacznie odsyłają czytelników do wspomnianych tekstów, ale i o wiele, wiele dalej w głąb literatury powszechnej. Odczuwalne jest tu doświadczenie akademickie autora – poszukuje on kontekstów dla swoich postaci i oferuje uważnemu i oczytanemu czytelnikowi niesamowite poszerzenie odbioru tekstu.
Nowa książka Umberto Eco jest z pewnością godna uwagi każdego czytelnika – i tego, który poszukuje dobrze napisanej powieści szpiegowsko-kryminalnej, i tego, który pragnie powieści złożonej wewnętrznie, z której można wyczytać o wiele więcej niż tylko zostało fizycznie weń umieszczone. Do przeczytania dla każdego rządnego dobrej literatury – z pewnością.

wtorek, 8 listopada 2011

Karin Wahlberg - Zastygłe życie




        
W ciągu ostatnich kilku lat dokonał się znaczący wzrost popularności kryminałów pochodzących z Półwyspu Skandynawskiego - świadczyć o tym może ilość sprzedanych egzemplarzy książek z serii Millenium oraz sporej grupy innych powieści rodem z zimnej Północy. Jest to o tyle ciekawe, że społeczeństwo, które jest w diagnozach socjologów określane jako szczęśliwe i wolne od problemów, staje się tłem dla różnorakich zbrodni, które są w jakiś sposób zamiatane pod dywan. I, po jakimś czasie, wypływają. A wtedy zaczyna się akcja.
Nie inaczej jest w niedawno wydanej książce Karin Wahlberg Zastygłe życie. Autorka jest z wykształcenia lekarzem i filologiem, więc zarówno przygotowanie zakresu języka, jak i zasad sztuki lekarskiej i patologii nie są jej obce. Widać to wyraźnie w tekście – merytoryczne opisy zwłok, skupianie się na ich biologizmie i dolegliwościach ze strony czysto medycznej, niemalże pozbawionej emocji.
Pierwsze strony opowieści kierują uwagę czytelników na postać studentki – Malin Larsson. Poznajemy ją tuż przed obiecującym wiele spotkaniem z kimś, kto może być więcej niż tylko przyjacielem. Spacer po cmentarzach i wspólne bycie ze sobą stają się dla bohaterki świadczą o słuszności jej przeczuć. Jednak jej ciało zostaje znalezione kilkanaście dni później nad brzegiem, obok jednego z wielu parkingów nadmorskich.
Historia dochodzenia do prawdy i ujęcia sprawcy morderstwa jest opisana w trzeciej osobie – bohaterów poznajemy poprzez ich zachowania i szczątki przemyśleń. Brakuje przy tym jednej, centralnej postaci opowieści. Wydawać się nią może Cales Claesson – komisarz miejscowej policji, jednak obecność wyraźnych postaci z jego otoczenia nie pozwala na jednoznaczne określenie postaci centralnej. W praktyce – jako taka jawi się zamordowana Malin. Wszystko, na co zostaje nakierowane światło opowiadania jest związane mniej lub bardziej z nią – czy to jej chłopak, czy osoby związane z nią w czasie studiów i praktyk. Nawet przypadkowe zauważenie fragmentu jej kurtki sprawia że w obrębie akcji pojawiają się nowe postaci.
I to właśnie te postaci są niezwykle mocną stroną książki – ich sylwetki są wyraźnie zarysowane, każda z nich ma swoją historię, która wpływa na zachowania w trakcie wydarzeń opisanych w książce.
Wszystko zaczyna się w sobotę 3 listopada, a kończy się na kilka dni przed Bożym Narodzeniem. Okres ten jest czasem charakteryzującym się małą ilością światła, i jest to mocno odczuwalne w książce – ciągła gra mroku i światła w jakiś sposób wyznacza rytm i jest zależna od sytuacji – pełen nadziei spacer rozgrywa się w świetle zniczy, kolejne dni (w tym ten, w którym zostają znalezione zwłoki) są naznaczone piętnem szarugi i mgły. To przyciemnienie akcji w jakiś sposób pogłębia odbiór tekstu.
W tekście jest też obecna ciekawa diagnoza społeczna Szwecji – kraju dostatniego, a jednak w jakiś sposób unieszczęśliwianego przez samych siebie i swoje dzieci – wychowane w dostatku, a nie umiejące uszanować pracy i poświęcenia rodziców. Hipochondrycznych i nieumiejących znosić bólu dorosłych ludziach, którzy pod pozorem pełnego ładu wewnętrznego ukrywają brak opanowania i rzutujące na ich życie rany. Niewykluczone, że właśnie taka pozorność sprawia, że skandynawski kryminał na zagościł w świadomości czytelników na całym świecie. Wszak prawdziwy morderca musi umieć ukrywać swoją zbrodnię.
Tłumaczenie książki jest dobre, zdarzają się niewielkie błędy, jednak nie rażą one, chociaż niektóre określenia przedmiotów mogły by być bardziej trafne.
Rozwój wypadków nie jest przewidywalny – mordercą jest jedna z ostatnich osób, jakie można by posądzać o nie. Zdarza się jednak wpadka, która trochę razi – ni z tego, ni z owego zostają znalezione gdzieś odciski palców wskazujące na mordercę. Niby to nie psuje całego obrazu kryminału, jednak pozostawia jakiś niesmak.
Mimo tego Zastygłe życie jest dobrym kryminałem – wciąga, interesuje, nie pozostawia zbyt wiele miejsca na jakąkolwiek pewność wobec któregokolwiek z bohaterów.

wtorek, 1 listopada 2011

Andrzej Te - Dzieci TV


Kolejna nowość od wydawnictwa Jirafa Roja, tym razem pod patronatem Radia Aktywnego.
Książeczka Andrzeja Te zasługuje na to miano i ze względu na rozmiary (bardzo małe) i na formę (jest to zbiór krótkich opowiadań). Osiem opowieści o ludziach ubezwłasnowolnionych przez telewizyjne spojrzenie na świat – tak można w jednym zdaniu zawrzeć ideę tego zbiorku. A jakie to są opowieści?
Niestety – smutne. Ich rzeczywistość i dosadność momentami przybijają czytelnika – brak refleksyjności postaci przedstawionych w tych opowieściach jest niemożliwy do zatuszowania. Kolejne obrazy osób zniewolonych przez myślenie schematami przejętymi z mediów, bez najmniejszej części własnego myśleniam napawają zarazem smutkiem i przerażeniem. Wszechobecny impas i wrażenie współczesnego dekadentyzmu jest obecne każdym z nich.
Historia otwierająca zbiorek zmusza do powolnego czytania przez graniczące z grafomanią przesadnie skupionego na swoim otoczeniu narratora (Siebie, Ona, Tego) – na początku powoduje to szok, jednak z czasem zmusza do przetrawienia treści zawartej w tekście. A jest ona ciekawa – mówi o przełamaniu anonimowości przez znalezienie przypadkiem wizytówki człowieka przyłapanego na czymś nieprzyzwoitym; o poszukiwaniu przyczyn takiego aktu. I pójściu nieco dalej niż wzrusznie ramionami.
Kolejne opowieści mówią o beznadziejności człowieka, który spotyka się z zimną falą rzeczywistości po otrzymaniu dyplomu szkoły wyższej, o braku perspektyw, utracie sensu w życiu i o samobójstwie; o nieudolnych próbach zabawy w dilera narkotyków i mściciela. Każda z tych opowieści jest przepełniona impasem i porzucaniem szans bez żadnej przyczyny, by tylko nie podejmować ryzyka porażki.
Z jednej strony – trudno się nie zgodzić próbą diagnozy społecznej serwowanej w tej książce. Z drugiej strony wzbudza ona moje poważne wątpliwości – na ile jej sugestywność pozwala na przyznanie racji. Dydaktyzm serwowany przez Andrzeja Te przypomina pozytywistyczne powieści tendencyjne – podobnie brakuje mu pozytywnego wyjścia z sytuacji, jakiegoś antywzorca, który pozwalałby na skonstruowanie jakiegokolwiek systemu wartości. Język pozostaje dosadny, rodzina staje się albo bandą chochołów odbywającą swój rytualny taniec, albo czymś niejasnym, wobec czego trzeba coś zrobić. Słowa przestają mieć znaczenie – odwołują się do innej rzeczywistości, która ma się nijak do tej prawdziwej, nie-telewizyjnej.
Z takim smutnym morałem pozostawia nas ten zbiór opowieści o ludziach zawiedzionych życiem i brakiem perspektyw. Jednak nie uważam tego za coś, co przekreśla te opowieści w moich oczach – bynajmniej; ich dosadność staje się silnym bodźcem do rozejrzenia się dookoła, zastanowienia się nad swoją marionetkowością. Jak nasze życie ma się do telewizji, ale i jak ona wpływa na nas?